Before. Chroń mnie przed tym, czego pragnę - ebook
Before. Chroń mnie przed tym, czego pragnę - ebook
Życie Hardina można podzielić na to,
co zdarzyło się przed poznaniem Tessy,
i na to, co zdarzyło się później.
Wcześniej Hardin nie miał nic do stracenia.
Tylko gniew pobudzał go do działania. Nikt nie nauczył go, co to znaczy kochać. Hardin zawsze był sam. Imiona kolejnych dziewczyn zlewały mu się w jedno. Pragnął ich dotyku, ale od uczuć trzymał się z daleka. Dzięki temu życie było proste.
Tessa miała być kolejną łatwą zdobyczą. Całkiem nieźle się bawił… Dopóki szarość jej oczu nie zaczęła prześladować go w snach, a kształt ust doprowadzać do szału. Tak dobrze sobie radził, zanim popełnił błąd i pozwolił jej stać się całym światem! Obiecał sobie, że zrobi wszystko, by było tak jak dawniej.
Myślisz, że znasz wszystkie tajemnice Hardina? Ta książka to więcej, niż ci się wydaje!
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3623-3 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
The Fray, _Never Say Never_
Imagine Dragons, _Demons_
The Civil Wars, _Poison & Wine_
Ed Sheeran, _I’m a Mess_
The 1975, _Robbers_
One Direction, _Change Your Ticket_
The Weeknd, _The Hills_
Andrew Belle, _In My Veins_
The Cab, _Endlessly_
Halsey, _Colors_
Kelly Clarkson, _Beautiful Disaster_
Passenger, _Let Her Go_ A Great Big World, feat. Christina Aguilera, _Say Something_
Hunter Hayes, _All You Ever_
Bon Iver, _Blood Bank_
One Direction, _Night Changes_
Ron Pope, _A Drop in the Ocean_
John Mayer, _Heartbreak Warfare_
Jon McLaughlin, _Beautiful Disaster_
One Direction, _Through the Dark_
Coldplay, _Shiver_
Kodaline, _All I Want_
Sia, _Breathe Me_część pierwsza
PRZED
Kiedy chłopiec był mały, śnił o tym, kim będzie, gdy dorośnie.
Może policjantem albo nauczycielem. Przyjaciel mamusi Vance zawodowo czytał książki i wydawało się to fajne. Ale chłopiec nie był pewien własnych zdolności, nie miał żadnych talentów. Nie potrafił śpiewać jak Joss z jego klasy, nie umiał dodawać ani odejmować wielkich liczb jak Angela, ledwo był w stanie wydusić z siebie słowo przy innych uczniach, w przeciwieństwie do zabawnego i wygadanego Calvina. Jedyne, co lubił robić, to czytać książki, strona po stronie. Czekał, aż Vance je przyniesie – jedną na tydzień, czasem więcej, czasem mniej. Zdarzało się, że przyjaciel matki nie przychodził przez pewien czas – wtedy chłopiec zaczynał się nudzić i jeszcze raz wertował podarte strony swoich ulubionych dzieł. Ale nauczył się ufać, że miły mężczyzna zawsze wróci z książką w dłoni. Chłopiec rósł i mądrzał – zdawało się, że o dwa centymetry i jedną książkę co tydzień.
Jego rodzice zmieniali się jak pory roku. Tata stawał się coraz bardziej hałaśliwy i niezdarny, mama – co dzień bardziej zmęczona, a jej coraz głośniejsze szlochy wypełniały noce. Zapach tytoniu i jeszcze gorszych substancji zaczynał wypełniać przestrzeń niewielkiego domu. To, że w zlewie będzie stała góra niepozmywanych naczyń, było tak samo pewne jak to, że oddech jego taty będzie pachniał szkocką. W miarę upływu miesięcy chłopiec czasami zapominał, jak w ogóle wygląda jego tata.
Vance przychodził teraz częściej i chłopiec ledwo zauważył, kiedy zmienił się ton nocnych szlochów jego mamy. Chłopiec znalazł sobie przyjaciół. Cóż, jednego przyjaciela. Później ten przyjaciel się wyprowadził i chłopiec nie zadał już sobie trudu szukania nowych przyjaciół. Czuł, że ich nie potrzebuje, że nie przeszkadza mu samotność.
Mężczyźni, którzy przyszli tamtej nocy, sprawili, że w chłopcu nastąpiła głęboka przemiana. Kiedy zobaczył to, co stało się jego mamie, zhardział i stał się bardziej gniewny – a jego tata zmienił się w kogoś obcego. Niedługo później w ogóle przestał wtaczać się nocami do niewielkiego, brudnego domu. Zniknął, a chłopiec poczuł ulgę. Koniec ze szkocką, koniec roztrzaskanych mebli i dziur w ścianach. Jedyne, co po nim zostało, to chłopiec pozbawiony ojca i salon pełen na wpół pustych paczek papierosów.
Chłopiec nienawidził smaku pozostawionych przez tatę papierosów, ale uwielbiał to, jak dym wypełnia jego płuca i zapiera mu dech. Wypalił je wszystkie, co do jednego, a później kupił więcej. Znalazł sobie przyjaciół, jeśli można tak nazwać grupkę buntowników i młodocianych przestępców, którzy sprawiali więcej kłopotów, niż byli tego warci. Wracał do domu coraz później, a niewinne kłamstwa i nieszkodliwe psikusy grupki zaczęły się przekształcać w coraz poważniejsze przestępstwa. Zmienili się w coś mroczniejszego – wszyscy wiedzieli, że dzieje się coś złego w najpoważniejszym sensie tego słowa – ale uważali, że po prostu dobrze się bawią. Czuli, że mają do tego prawo, i nie mogli się oprzeć adrenalinowemu hajowi towarzyszącemu poczuciu mocy. Zawsze gdy udało im się pozbawić kogoś niewinności, w ich żyłach pulsowało więcej arogancji, więcej zachłanności i mniej zahamowań.
Chłopiec wciąż był najbardziej niewinny z nich wszystkich, ale stracił sumienie, które niegdyś sprawiało, że marzył o zostaniu strażakiem albo nauczycielem. Model relacji z kobietami, jaki sobie wypracował, nie był typowy. Pragnął ich dotyku, ale unikał jakiegokolwiek kontaktu emocjonalnego. Traktował tak również mamę, której przestał mówić nawet proste „kocham cię”. I tak prawie w ogóle jej nie widywał. Niemal cały swój czas spędzał na ulicach, a dom zaczął się dla niego stawać zaledwie miejscem, do którego od czasu do czasu przychodziły paczki. Pod nazwiskiem Vance’a na przesyłkach widniał adres ze stanu Waszyngton.
Również Vance go zostawił.
Dziewczyny zwracały na niego uwagę. Uczepiały się go, a ich długie paznokcie wydrapywały półksiężyce na jego ramionach, kiedy je okłamywał, całował, pieprzył. Po seksie większość z nich próbowała się do niego przytulać. Odsuwał je i nie całował ani nie pieścił ich skóry. Zazwyczaj znikał, zanim zdołały złapać oddech. We dnie był naćpany, a w ciągu nocy był na jeszcze większym haju. Niemal cały swój czas spędzał w alejce za sklepem monopolowym albo w sklepie taty Marka, marnując życie. Włamywał się do sklepów z alkoholem, kręcił niewybaczalne filmy, poniżał naiwne dziewczyny. Przestał być zdolny do odczuwania jakichkolwiek emocji poza arogancją i gniewem.
Kiedy trafił do więzienia, jego mama uznała, że ma dosyć. Zabrakło już jej pieniędzy i cierpliwości na radzenie sobie z jego destruktywnym zachowaniem. Jego tacie zaoferowano pracę na uniwersytecie w Stanach Zjednoczonych. W Waszyngtonie, dokładnie rzecz ujmując. W tym samym stanie, w którym mieszkał Vance, nawet w tym samym mieście. Dobry mężczyzna i zły mężczyzna znów byli razem w tym samym miejscu.
Mama nie sądziła, że usłyszał, jak rozmawia z jego tatą o przeniesieniu go tam. Podobno stary wyszedł na prostą, chociaż chłopiec nie był pewien. Nigdy nie był pewien. Tata miał też dziewczynę, miłą kobietę, o którą chłopiec był zazdrosny. Mogła zobaczyć zalety jego nowej osobowości. Jadł z nią na trzeźwo wspólne posiłki i mówił miłe słowa, których chłopiec nigdy nie miał szansy usłyszeć.
Kiedy dotarł na uniwersytet, na złość staremu wprowadził się do domu bractwa. Ale chociaż mu się tam nie podobało, poczuł delikatną ulgę, kiedy przeniósł swoje pudła do dość dużego pokoju, w którym miał mieszkać. Pokój był dwa razy większy od jego sypialni w Hampstead. Nie było tam dziur w ścianie, a po umywalce w łazience nie biegały karaluchy. Wreszcie miał dość miejsca na wszystkie książki.
Na początku był zamknięty w sobie i nie zaprzątał sobie głowy poszukiwaniem przyjaciół. Jego grupa zebrała się powoli i wraz z nią zaczął powielać znajome mroczne wzorce.
Daleko od domu, w Ameryce, spotkał kogoś niemal bliźniaczo podobnego do Marka, co kazało mu myśleć, że właśnie tak powinien wyglądać świat. Zaczął akceptować to, że zawsze już będzie sam. Dobrze mu wychodziło ranienie ludzi, wyrządzanie im krzywdy. Zranił kolejną dziewczynę, jak poprzednią, i znów poczuł szalejącą w górę i w dół kręgosłupa burzę, która groziła zniszczeniem jego życia swoją nieposkromioną energią. Zaczął pić tak jak jego tata, zmieniając się w najgorszego hipokrytę.
Nie obchodziło go to jednak – był otępiały i miał przyjaciół, którzy pomagali mu ignorować fakt, że w jego życiu nie ma nic prawdziwego.
Nic tak naprawdę nie miało znaczenia.Natalie
Kiedy poznał niebieskooką dziewczynę o ciemnych włosach, wiedział, że pojawiła się w jego życiu, żeby przetestować go na nowe sposoby. Była miła – miała najłagodniejszą duszę, jaką dotąd spotkał… i była nim zauroczona.
Zabrał tę naiwną dziewczynę z jej czystego, nieskalanego świata i zamiótł jak kurz na szufelkę, a później rozsypał po mrocznym i bezlitosnym świecie, który był jej zupełnie obcy. Jego bezduszność sprawiła, że stała się wyrzutkiem – najpierw wygnano ją z Kościoła, a później z rodziny. Zaczęły się szerzyć ostre plotki, a pełne potępienia, ściskające Biblię w dłoniach kobiety zaczęły szeptać między sobą. Jej rodzina nie zachowała się lepiej.
To, co jej zrobił, było dla jego matki kroplą, która przelała czarę goryczy. Przeniosła go do Ameryki, do stanu Waszyngton, żeby zamieszkał z człowiekiem, który podobno był jego ojcem – to, jak potraktował Natalie, spowodowało, że został wygnany z Londynu. Wewnętrznie samotny był już od dawna – teraz również został całkiem sam.
Na szczęście, jak dowiedział się później, dziewczyna okazała się twarda i w końcu znalazła wybawcę w mężczyźnie, który zakochał się w niej i traktował tak, jak na to zasługiwała. Urodziła zdrowe dziecko w domu pełnym miłości, a chłopiec zawsze będzie wdzięczny losowi za to, że sobie poradziła, że jej nie zniszczył.
Kościół jest dziś pełen, są nas całe rzędy, a wszystkich łączy pragnienie modlitwy w to gorące lipcowe popołudnie. Co tydzień pojawiają się tu ci sami ludzie – wszystkich znam z imienia i nazwiska.
Moja rodzina żyje jak arystokracja w jednym z najmniejszych domów Jezusa.
Moja młodsza siostra, Cecily, siedzi przy mnie w pierwszym rzędzie – drobnymi dłońmi szczypie zniszczoną drewnianą ławkę. Nasz kościół właśnie otrzymał grant na renowację części wnętrza, a nasza grupka młodzieży pomagała zebrać zaopatrzenie, zachęcając lokalną społeczność do składania darów. W tym tygodniu naszym zadaniem miało być zdobycie farby i pomalowanie tych ławek w ciągu następnego tygodnia. Przez całe wieczory chodziłam od jednego sklepu z narzędziami do drugiego i prosiłam o datki.
Jak gdyby podkreślając poczucie daremności, które ogarnia mnie w związku z tym zadaniem, rozlega się łagodne pęknięcie, a ja spoglądam na Cecily, która oderwała kawałek drewna od swojego siedzenia. Jej paznokcie u rąk są pomalowane na różowo i pasują do kokardy w jej ciemnobrązowych włosach, ale – rany! – potrafi być strasznie destruktywna.
– Cecily, mamy je naprawić w przyszłym tygodniu. Proszę, nie rób tego.
Łagodnie biorę jej drobne dłonie w swoje, a ona robi minkę.
– Możesz nam pomóc je pomalować, żeby znów były piękne. Chciałabyś tego, prawda?
Uśmiecham się do niej. Odwzajemnia uśmiech, uroczo szczerząc szczerbate zęby, i kiwa głową. Jej loki poruszają się wraz z nią, sprawiając, że moja mama czuje się dumna z pracy, którą wykonała dziś rano prostownicą.
Pastor niemal skończył już kazanie, a rodzice trzymają się za ręce, patrząc w kierunku frontu niewielkiego kościoła. Pot zbiera się na mojej szyi i spływa mi lepkimi kroplami po plecach, kiedy przez moją głowę przebiegają słowa o grzechu i cierpieniu. Jest tu tak gorąco, że makijaż mamy zaczął lśnić na jej szyi, a wokół oczu pojawiły się rozmazane ciemne kręgi. Powinien to być ostatni tydzień, który musimy przetrwać bez klimatyzacji. I lepiej niech tak będzie – nawet ja mogłabym zacząć udawać chorobę, żeby uniknąć tej duchoty, jeśli tak się nie stanie.
Po mszy mama wstaje, żeby porozmawiać z żoną pastora. Mama bardzo podziwia tę kobietę – trochę za bardzo, jak na mój gust. Pauline, pierwsza dama naszego Kościoła, to twarda kobieta niemająca dla innych wiele empatii, więc w gruncie rzeczy rozumiem, dlaczego moja mama się do niej garnie.
Macham do Thomasa, jedynego chłopca w moim wieku, który jest w naszej młodzieżowej organizacji parafialnej. Kiedy mnie mija, on i cała jego rodzina, idąca w tłumie ludzi wychodzących z kościoła, odwzajemnia gest. Gotowa na odetchnięcie świeżym powietrzem, wstaję i ocieram dłonie o bladoniebieską sukienkę.
– Możesz zabrać Cecily do samochodu? – pyta tata ze znaczącym uśmiechem.
Podobnie jak każdej niedzieli będzie próbował sprawić, żeby mama przestała mówić. Jest jedną z tych kobiet, które gadają i gadają, żegnając się w międzyczasie przynajmniej trzykrotnie.
Nie mam tego po niej. Próbuję się wzorować raczej na tacie, w którego kilku słowach najczęściej kryje się mądrość całego życia. I wiem, że mój tata jest zachwycony tym, że tyle po nim odziedziczyłam, od cichego zachowania się przez ciemne włosy i niebieskie oczy – cechy, dzięki którym nasze podobieństwo najbardziej rzuca się w oczy – aż po wzrost. Czy raczej jego brak. Mamy ledwo po metr sześćdziesiąt pięć, choć on jest odrobinę wyższy ode mnie. Mama żartuje sobie z nas, mówiąc, że Cecily nas przerośnie, zanim skończy dziesięć lat.
Kiwam tacie głową i biorę siostrę za rękę. Idzie szybciej ode mnie – ekscytacja właściwa młodości każe jej się przepychać przez pozostałą część niewielkiego tłumu. Chcę ją odciągnąć, ale kiedy odwraca się do mnie z szerokim uśmiechem, mogę tylko pobiec razem z nią. Przechodzimy do sprintu, pędząc po schodach na trawnik. Cecily unika zderzenia z parą staruszków, a ja śmieję się, gdy piszczy i ledwo udaje jej się nie przewrócić Tylera Kentona, najbardziej niemiłego chłopca w naszej parafii. Słońce świeci jasno, a gęste od żaru powietrze wypełnia moje płuca, kiedy biegnę szybciej i szybciej, goniąc ją, aż upada na trawę. Klękam, żeby sprawdzić, czy nic jej się nie stało. Pochylam się i odgarniam jej włosy z twarzy. Wygląda, jakby lada chwila miała wybuchnąć płaczem, a jej dolna warga intensywnie drży.
– Moja sukienka…
Klepie drobnymi rączkami białą sukienkę, skupiając się na plamach trawy na materiale.
– Zniszczyła się! – Wtula twarz w brudne rączki, a ja po nie sięgam i kładę na jej udzie.
Uśmiecham się i mówię łagodnie:
– Nie zniszczyła się. Można ją wyprać, kochanie.
Ocieram kciukiem łzę próbującą spłynąć po jej policzku. Pociąga nosem, nieskora, by mi uwierzyć.
– To się zdarza co chwila. Mnie zdarzyło się co najmniej trzydzieści razy – zapewniam ją, choć to kłamstwo.
Kąciki jej ust wędrują do góry, kiedy walczy z uśmiechem.
– Nieprawda – łapie mnie na tym, że plotę androny.
Obejmuję ją ramieniem i pomagam wstać. Zerkam na jej blade ramiona, by się upewnić, że niczego nie przeoczyłam. Wszystko dobrze. Wciąż ją obejmuję, kiedy idziemy po dziedzińcu kościoła na parking. Moi rodzice zbliżają się do nas z drugiej strony – tacie wreszcie udało się sprawić, że mama skończyła plotki.
Podczas podróży do domu siedzę z tyłu z Cecily, malując motylki w jej ulubionej kolorowance, podczas gdy tata rozmawia z mamą o problemie z szopami, które grasują przy śmietnikach za domem. Mój tata zostawia włączony silnik, kiedy parkuje na podjeździe. Cecily daje mi szybkiego całusa w policzek i wypełza z tylnego siedzenia. Wysiadam za nią i przytulam mamę, a później daję się pocałować w policzek tacie i siadam za kółkiem.
Tata spogląda na mnie.
– Ostrożnie, żuczku. Przy tak dobrej pogodzie będzie dziś dużo ludzi na ulicach.
Unosi dłoń, osłaniając zmrużone oczy. To najbardziej słoneczny dzień w Hampstead od dłuższego czasu. Było ciepło, ale słońce się nie pokazywało. Kiwam głową i obiecuję tacie, że będę ostrożna.
Czekam ze zmianą stacji, aż nie wyjadę z naszej okolicy. Pogłaśniam radio i śpiewam wszystkie piosenki po drodze do centrum miasta. Moim celem jest zdobycie trzech puszek farby z każdego z trzech sklepów, które zamierzam odwiedzić. Będę zadowolona, jeśli dostanę po jednej, ale chcę zdobyć trzy, żeby wystarczyło nam na pomalowanie wszystkiego.
Pierwszy sklep, Mark’s Paint and Supply, słynie z najniższych cen w miasteczku. Właściciel Mark ma naprawdę dobrą reputację w naszej okolicy i jestem zachwycona, że mogę go poznać. Parkuję na niemal pustym parkingu – poza mną na całym placu stoi tylko klasycznie wyglądający wóz pomalowany na jaskrawoczerwono oraz minivan. Budynek jest stary i zrobiony z drewnianych desek oraz pokryty łuszczącym się tynkiem. Szyld wisi krzywo, a literę M ledwo da się odczytać. Kiedy otwieram drewniane drzwi, skrzypią i odzywa się dzwonek. Z kartonowego pudła zeskakuje kot i ląduje na czterech łapach tuż przede mną. Chwilę głaszczę futrzastego stwora, a później podchodzę do kasy.
We wnętrzu sklepu panuje taki sam nieład jak na zewnątrz i z powodu piętrzących się gratów nie widzę chłopca stojącego przy kasie, kiedy podchodzę. Jego obecność nieco mnie szokuje. Jest wysoki i ma szerokie ramiona – wygląda, jakby od lat uprawiał sport.
– Mark… – mówię i urywam, próbując sobie przypomnieć jego nazwisko. Wszyscy nazywają go po prostu Mark.
– To ja jestem Mark – powiedział ktoś za atletycznie zbudowanym chłopcem. Delikatnie pochylając się na bok, zauważam kolejnego chłopaka, całego ubranego na czarno. Jest znacznie szczuplejszy niż poprzedni, a jednak z jakiegoś powodu robi o wiele większe wrażenie niż on. Ma ciemne włosy, lekko zapuszczone po bokach, i niewielką grzywkę delikatnie zachodzącą na czoło. Jego ramiona zdobią tatuaże, przypadkowo rozrzucone plamy ciemnego tuszu na morzu opalonej skóry.
To naprawdę nie mój typ, ale zamiast spojrzeć na niego krytycznie, potrafię tylko myśleć o tym, że wydaje się, że wszyscy się tego lata opalili oprócz mnie.
– To nie on, tylko ja – słyszę trzeci głos.
Spoglądam na pierwszego chłopca i po jego drugiej stronie widzę szczupłego chłopaka średniego wzrostu, ostrzyżonego bardzo krótko maszynką.
– Tyle że jestem Mark Junior. Jeśli szukasz mojego starego, to dziś go nie ma.
Trzeci chłopak również ma kilka tatuaży, chociaż są one mniej chaotyczne niż te u chłopaka o zmierzwionych włosach – ma też kolczyk w brwi. Pamiętam, że kiedyś spytałam rodzinę, czy mogłabym przekłuć sobie pępek, i do dziś nie mogę się powstrzymać od śmiechu, gdy przypominam sobie ich pełne przerażenia reakcje.
– Jest lepszym z dwóch Marków – cedzi powoli, niskim głosem chłopak o zmierzwionych włosach. Uśmiecha się, a na jego policzkach pojawiają się dwa głębokie, piękne dołeczki.
Wybucham śmiechem, podejrzewając, że niewiele ma to wspólnego z prawdą.
– Jakoś w to wątpię – droczę się.
Wszyscy śmieją się wraz ze mną, a Mark Junior podchodzi bliżej z uśmiechem na ustach.
Chłopiec na krześle wstaje. Jest taki wysoki, że jego obecność staje się teraz jeszcze bardziej dominująca. Podchodzi i staje obok, wyraźnie ode mnie wyższy. Jest atrakcyjny, a jego twarz ma silnie zarysowane kontury. Wyraźna linia szczęki, ciemne rzęsy, bujne brwi. Jego nos jest smukły, a usta jasnoróżowe. Przyglądam mu się, a on odwzajemnia spojrzenie.
– Czy szukasz mojego taty z jakiegoś konkretnego powodu? – pyta Mark.
Kiedy nie odpowiadam od razu, Mark i atletycznie zbudowany chłopak spoglądają to na mnie, to na swojego znajomego.
Dochodzę do siebie i, trochę zawstydzona, że przyłapali mnie na tym, jak się gapię, zaczynam gadkę.
– Jestem z Kościoła baptystów w Hampstead i zastanawiałam się, czy moglibyście podarować nam farbę lub inne materiały remontowe. Remontujemy kościół i potrzebujemy darów…
Przerywam, ponieważ czarujący chłopak z różowymi ustami pogrąża się w dyskusji, szepcząc coś do kolegów tak cicho, że nie mogę go dosłyszeć. Później milkną, wszyscy chłopcy spoglądają na mnie jednocześnie i widzę rząd trzech uśmiechów.
Mark mówi pierwszy:
– Stanowczo możemy to dla ciebie zrobić.
Jego uśmiech przypomina mi kota, choć nie mogę do końca zrozumieć dlaczego. Znów się do niego uśmiecham i zaczynam mu dziękować.
Odwraca się do przyjaciela z wielkim statkiem wytatuowanym na bicepsie.
– Hardin, ile tam jest puszek?
Hardin? Bardzo dziwne imię, nigdy takiego nie słyszałam.
Czarna koszula Hardina ledwo przykrywa dolną połowę tatuażu z drewnianym statkiem. Jest dobrze zrobiony – szczegóły i cienie zostały atrakcyjnie oddane. Kiedy podnoszę wzrok i zatrzymuję go na chwilę na jego ustach, czuję, że płoną mi policzki. Gapi się prosto na mnie i dostrzega, że intensywnie analizuję jego twarz. Widzę, że Mark i Hardin nawiązują kontakt wzrokowy, ale nie zauważam, co Mark usiłuje przekazać znajomemu ruchami warg.
– A może ci coś zaproponujemy? – mówi Mark, kiwając do Hardina.
Jestem zainteresowana tym, co ma do powiedzenia. Ten Hardin wydaje się zabawny, trochę dziwny, ale jak na razie mi się podoba.
– A co?
Zatapiam palce we włosach i czekam. Hardin wciąż się we mnie wpatruje. Jest w nim pewna skrytość. Czuję to z drugiego końca niewielkiego sklepu. Łapię się na tym, że jestem ciekawa tego chłopca, który tak z całych sił próbuje wydawać się twardy. Wzdrygam się na myśl o tym, co pomyśleliby moi rodzice, jak by zareagowali, gdybym przyprowadziła go do naszego domu. Mama uważa, że tatuaże są dziełem Szatana, ale ja tego nie wiem. Nie do końca je lubię, lecz uważam, że mogą stanowić sposób na wyrażenie siebie, a w tym bez wątpienia zawsze jest piękno.
Mark drapie się po ogolonej szczęce.
– Jeśli wybierzesz się na dwie randki z moim przyjacielem Hardinem, dam ci czterdzieści litrów farby.
Spoglądam na Hardina, który patrzy na mnie z uśmieszkiem igrającym w kącikach ust. Ust, które są takie ładne. Jego delikatnie kobiece rysy bardziej sprawiają, że jest atrakcyjny, niż czarne ubrania czy zmierzwione włosy. Zastanawiam się, o czym właśnie szepczą. Podobam się Hardinowi?
Kiedy rozmyślam nad tym, Mark podnosi stawkę:
– Dowolny kolor. Dowolny, matowy czy z połyskiem, jaki tylko chcesz. Na koszt firmy. Dziesięć galonów.
Zdolny z niego sprzedawca.
Mlaskam, dotykając językiem podniebienia.
– Jedna randka – kontruję.
Hardin wybucha śmiechem. Jego jabłko Adama się porusza, a dołeczki w policzkach robią się głębsze. Dobrze, jest bardzo, bardzo atrakcyjny. Nie wierzę, że nie zauważyłam tego od razu, kiedy weszłam do sklepu. Byłam taka skupiona na zdobywaniu farby, że ledwo spostrzegłam, jak zielone są jego oczy pod fluorescencyjnymi światłami sklepu.
– Jedna może być.
Hardin wkłada rękę do kieszeni, a Mark spogląda na dżentelmena obciętego maszynką.
Czuję radość z tego, że udało mi się coś wytargować, uśmiecham się i wymieniam kolory, których potrzebuję, by pomalować ławki, ściany, schody, przez cały czas udając, że nie wyczekuję randki z Hardinem, pełnym rezerwy chłopcem o zmierzwionych włosach, tak niewinnym i nieśmiałym, że jest gotów dać mi dziesięć galonów farby za jedną randkę.Molly
Kiedy był mały, mama opowiadała mu historie o niebezpiecznych dziewczynach. Im dziewczyna jest dla ciebie bardziej niemiła, im dalej od ciebie ucieka, tym bardziej jej się podobasz. Powinieneś się nią zainteresować – tak uczy się młodych chłopców.
Dorastając, ci aroganccy chłopcy dowiadują się, że najczęściej, jeśli nie podobasz się dziewczynie, to po prostu jej się nie podobasz. Ta dziewczyna dorastała bez kobiety, która mogłaby jej pokazać, jaką być. Jej mama marzyła o szybkim życiu, na które nie było ją stać. Dziewczyna nauczyła się, jak powinni zachowywać się mężczyźni, obserwując zachowanie tych, którzy ją otaczali.
Dorastając, dziewczyna szybko zorientowała się w zasadach gry i została jej mistrzynią.
Obciągam sukienkę, skręcając w ciemny róg i wchodząc w alejkę. Słyszę, że siatkowa tkanina rozrywa się, kiedy ją szarpię, i przeklinam się za to, że znów to zrobiłam.
Wsiadłam do autobusu jadącego do centrum, mając nadzieję osiągnąć… coś.
Co? Nie jestem całkowicie pewna, ale jestem już tak bardzo, bardzo zmęczona tym, że tak się czuję. Pustka każe nam robić rzeczy, o które nigdy byśmy się nie podejrzewali, a to zachowanie to jedyny sposób, żeby zapełnić tę ogromną pierdoloną dziurę we mnie. Satysfakcja przychodzi i odchodzi, kiedy mężczyźni gapią się na to, jak jestem ubrana. Czują się, jakby mieli prawo do mojego ciała, skoro ubieram się w sposób, który ich celowo zachęca. Są obrzydliwi i całkowicie się mylą, ale pogrywam sobie z ich pożądaniem i dopinguję ich, by nadal się tak zachowywali, mrugając do nich okiem. Wiele można zdziałać wstydliwym uśmiechem, gdy trafi się na samotnego mężczyznę.
Niedobrze mi się robi przez to, że potrzebuję tej uwagi. To więcej niż ból, to palący, rozgrzany do czerwoności płomień we mnie.
Kiedy idę za kolejny róg, zbliża się czarny samochód. Odwracam wzrok, gdy mężczyzna za kółkiem zwalnia, żeby na mnie spojrzeć. Ulice są ciemne, a ta zygzakowata alejka znajduje się na tyłach jednej z najbogatszych części Filadelfii. Wzdłuż ulic stoi mnóstwo sklepów, a każdy z nich ma tu zaplecze.
W Main Line jest zbyt dużo pieniędzy i nie dość łagodności.
– Chcesz się przejechać? – pyta mężczyzna, kiedy jego automatyczne okno otwiera się z łagodnym bzyczeniem.
Ma delikatnie pomarszczoną twarz, a jego piaskowobrązowe, siwiejące włosy są rozdzielone równym przedziałkiem i zaczesane w dół po bokach. Czarująco się uśmiecha i dobrze wygląda jak na swój wiek, ale w każdy weekend, kiedy przemierzam tę drogę, kiedy z jakiegoś powodu powtarzam tę stałą trasę godną zombie, w mojej głowie rozbrzmiewa ostrzeżenie. Uprzejmość w jego głosie jest równie fałszywa, co moja torba Chanel. Jego uśmiech bierze się z pieniędzy – teraz już to wiem. Mężczyźni w czarnych samochodach, które są tak czyste, że lśnią nawet w świetle księżyca, mają pieniądze, ale nie mają sumienia. Żony nie pieprzyły się z nimi od tygodni – a nawet miesięcy – więc samotni przemierzają ulice Main Line w poszukiwaniu uwagi, której ich pozbawiono.
Ale nie chcę jego pieniędzy. Moi rodzice je mają – aż za dużo.
– Nie jestem prostytutką, ty pojebie!
Kopię butem na koturnie w kierunku jego głupiego lśniącego samochodu i zauważam błysk obrączki na palcu.
Jego oczy podążają za moimi, a on chowa dłoń pod kierownicą. Sukinsyn.
– Taa, jasne. Wracaj do żony… jestem pewna, że wymówka, jaką jej podałeś, zaraz straci ważność.
Zaczynam się oddalać, a on mówi do mnie coś jeszcze. Odległość między nami chwyta ten dźwięk i odwiewa w noc, bez wątpienia w jakiś ciemny zaułek. Nawet nie zadaję sobie trudu, by znów na niego spojrzeć.
Ulica jest niemal pusta, ponieważ jest już prawie dziewiąta w poniedziałkowy wieczór, światła na tyłach budynków są przyciemnione, a powietrze spokojne i ciche. Mijam zaplecze restauracji, z której dachu bucha para, a zapach węgla drzewnego wypełnia moje zmysły. Pachnie cudownie i przypomina mi grille na podwórku, które urządzaliśmy sobie z rodziną Curtisa, kiedy byłam młodsza. Kiedy wydawali mi się drugą rodziną.
Mrugam, by odegnać myśli, i odwzajemniam uśmiech kobiety w średnim wieku, która ma na sobie czapkę szefa kuchni i wychodzi tylnymi drzwiami z restauracji na Line. Płomień z jej zapalniczki jasno świeci w nocy. Zaciąga się trzymanym w dłoni papierosem, a ja znów się uśmiecham.
– Uważaj na siebie, dziewczyno – ostrzega mnie ochrypłym głosem.
– Zawsze uważam – odpowiadam z uśmiechem, machając dłonią.
Potrząsa głową i wkłada papierosa z powrotem do ust. Dym roznosi się w zimnym powietrzu, a czerwony ogieniek na końcu papierosa trzaska w ciszy nocy, zanim kobieta nie wyrzuca go na beton i głośno nie przydeptuje.
Idę dalej, a powietrze staje się zimniejsze. Mija mnie kolejny samochód i przechodzę na bok alejki. Samochód jest czarny… spoglądam i uświadamiam sobie, że to znów ta sama lśniąca czerń co poprzednio. Kiedy samochód zwalnia, czuję zimny dreszcz na plecach – pod jego oponami szeleszczą śmieci pokrywające alejkę.
Przyspieszam kroku, postanawiając wejść za kontener na śmieci, żeby oddalić się od nieznajomego najbardziej, jak to możliwe. Moje nogi przyzwyczajają się do nowego tempa i odchodzę kawałek dalej.
Nie wiem, dlaczego mam dziś taką paranoję – robię to przecież niemal co weekend. Ubieram się w ohydny, workowaty strój, całuję tatę w policzek i proszę o pieniądze na autobus. Marszczy brwi i mówi, że spędzam za dużo czasu sama i że muszę powrócić do świata, zanim życie przeleci mi przez palce. Gdyby powrót do świata był tak prosty, nie przebierałabym się szybko w sukienkę i nie wciskała workowatego stroju do torebki, żeby móc przebrać się z powrotem podczas drogi do domu.
Wrócić do świata. Jak gdyby to było takie proste.
– Molly, masz dopiero siedemnaście lat, musisz wrócić do prawdziwego życia, zanim zmarnujesz swoje najlepsze lata – mówi mi za każdym razem.
Jeśli to są najlepsze lata mojego życia, to nie widzę wielkiego sensu, żeby dłużej to ciągnąć.
Zawsze kiwam głową z uśmiechem, zgadzając się z nim, a jednocześnie mam cichą nadzieję, że przestanie porównywać swoją stratę do mojej. Różnica polega na tym, że moja mama chciała odejść.
Dzisiejszy wieczór wydaje się z jakiegoś powodu inny, być może przez to, że ten sam mężczyzna zatrzymuje się teraz obok mnie po raz drugi w ciągu dwudziestu minut.
Zaczynam biec, pozwalając, by strach poniósł mnie przez pełną dziur alejkę w kierunku bardziej uczęszczanej ulicy. Taksówka trąbi na mnie, kiedy zataczam się na drogę i wskakuję z powrotem na chodnik, próbując złapać oddech.
Muszę wracać do domu. Natychmiast. Czuję żar w klatce piersiowej i z trudem łapię zimne powietrze. Wchodzę z powrotem na chodnik i rozglądam się dookoła.
– Molly? Molly Samuels, czy to ty? – krzyczy za mną jakaś kobieta.
Odwracam się i widzę znajomą twarz ostatniej osoby, na którą mam ochotę wpaść. Walczę z potrzebą pobiegnięcia w przeciwnym kierunku, kiedy spoglądam w jej oczy. Ma w rękach dwie brązowe torby z zakupami i idzie w moją stronę.
– Co robisz w tej okolicy, i to tak późno? – pyta pani Garrett, a kosmyk włosów opada jej na policzek.
– Po prostu spaceruję.
Staram się zakryć sukienką większą część ud, zanim znów na nie spojrzy.
– Sama?
– Pani też jest sama – odpowiadam więcej niż defensywnym tonem.
Wzdycha i przekłada torby z zakupami do jednej ręki.
– Chodź, wsiadaj do samochodu.
Zaczyna iść w kierunku brązowego vana zaparkowanego na rogu.
Naciska przycisk, drzwi od strony pasażera otwierają się, a ja z wahaniem wsiadam do środka. Wolę już być w tym samochodzie z nią i jej osądami niż na ulicy z facetem w czarnym aucie, który chyba nie zna znaczenia słowa „nie”.
Moja tymczasowa wybawicielka wsiada od strony kierowcy i patrzy przez chwilę prosto przed siebie, a później odwraca się do mnie.
– Wiesz, że nie możesz się tak zachowywać do końca życia.
Jej stwierdzenie kończy się mocnym tonem, ale dłonie drżą jej na kierownicy.
– Nie…
– Nie udawaj, że nic się nie stało. – Jej odpowiedź daje mi wyraźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty na zabawę w towarzyskie uprzejmości. – Jesteś ubrana zupełnie inaczej niż kiedyś, z pewnością inaczej, niż podobałoby się twojemu ojcu. Masz różowe włosy zupełnie nieprzypominające twojego naturalnego blondu. Jesteś tu w nocy sama. Nie tylko ja cię zauważyłam, wiesz? John, który chodzi do mojego kościoła, widział cię kilka nocy temu. Powiedział nam przy wszystkich.
– Ja…
Zbywa mój protest machnięciem dłoni.
– Nie skończyłam. Twój tata powiedział mi, że nie zamierzasz nawet wybrać się do college’u Ohio State, chociaż przez całe lata przygotowywaliście się z Curtisem, żeby tam studiować.
Imię, które wypowiedziała, przeszywa mnie, przełamując twardą skorupę, do której zamieszkiwania się przyzwyczaiłam. Grubą warstwę nicości, za którą się chroniłam. Wspomnienie twarzy jej syna przesłania mi umysł, a jego głos wypełnia moje uszy.
– Proszę przestać – udaje mi się wydusić mimo cierpienia.
– Nie, Molly – mówi pani Garrett.
Kiedy na nią spoglądam, widzę, że jest czerwona, jakby miała w sobie całe butelki emocji, które były wstrząsane przez ostatnie sześć miesięcy, a teraz są już na skraju eksplozji.
– Był moim synem – mówi. – Więc nie siedź tu i nie udawaj, że masz większe prawo do cierpienia niż ja. Straciłam dziecko… jedynaka… i teraz siedzę tu i patrzę na ciebie, słodka Molly… Widziałam, jak dorastasz, a teraz ty też się zatracasz… i nie zamierzam już milczeć. Musisz wziąć się w garść i dostać do tego college’u, wyrwać się z tego miasta, tak jak planowaliście z Curtisem. Żyć dalej. Wszyscy musimy to zrobić. A jeśli mnie się to udaje, choć nie przychodzi mi to łatwo, to ty, do cholery, też potrafisz.
Kiedy pani Garrett kończy mówić, czuję się tak, jakby przez ostatnie dwie minuty wiązała mi żołądek w supły. Zawsze była cichą kobietą – zazwyczaj to jej mąż mówił – ale w ciągu ostatnich pięciu minut w jakiś sposób stała się mniej wrażliwa. Jej zazwyczaj łagodny głos nabrał nowego tonu determinacji, co mi imponuje. Sprawia też, że czuję się załamana tym, że pozwoliłam, aby moje życie przeistoczyło się w tę widmową egzystencję.
Ale to ja prowadziłam ten samochód.
Zgodziłam się pojechać miniciężarówką Curtisa nocą przed otrzymaniem prawa jazdy. Byliśmy podekscytowani, a on uśmiechał się przekonująco. Kochałam go każdą cząsteczką swojego ciała, a kiedy umarł, rozpadłam się na atomy. Był moim spokojem, pewnością, że nie skończę jak moja matka, kobieta, która ze wszystkich sił pragnęła być kimś więcej niż czyjąś żoną w wielkim domu, w bogatej dzielnicy. Przez całe dnie malowała i tańczyła w naszym wielkim domu, śpiewała piosenki i obiecywała mi, że uda nam się uciec z tego banalnego miasta.
– Nie umrzemy tu… Pewnego dnia uda mi się przekonać twojego ojca – powtarzała zawsze.
Dotrzymała słowa tylko połowicznie i odeszła w środku nocy dwa lata temu. Nie mogła sobie poradzić ze wstydem, który najwyraźniej niosło ze sobą bycie matką i żoną. Większość kobiet miałoby kłopot z tym, żeby znaleźć w tej sytuacji powód do wstydu, ale nie moja mama. Chciała, żeby całą uwagę poświęcać jej – potrzebowała, by ludzie znali jej imię. Obwiniała mnie, kiedy tak nie było, mimo że próbowała temu zaprzeczać. Zawsze się mnie wstydziła i wciąż przypominała mi, co zrobiłam z jej ciałem. Wielokrotnie mówiła mi, jak cudownie wyglądało, zanim się nie pojawiłam. Zachowywała się, jakbym z własnej woli postanowiła się znaleźć w jej egoistycznym łonie. Pewnego dnia pokazała mi ślady, jakie zostały po mnie na jej brzuchu, i wraz z nią wzdrygnęłam się na widok rozstępów. Chociaż przeszkadzałam jej wieść wymarzone życie, obiecywała mi cały świat. Mówiła mi o jasnych miastach z wielkimi billboardami – żałowała, że nie jest dość ładna, by się na nich znaleźć.
Pewnego dnia wcześnie rano, wysłuchawszy tego, jak opowiedziała mi poprzedniego wieczoru o świecie, którego pragnęła, patrzyłam przez grubą metalową poręcz schodów, jak ciągnie swoją walizkę po dywanie w kierunku drzwi frontowych. Przeklinała i sczesywała włosy z ramion. Ubrała się jak na rozmowę o pracę, miała pełny makijaż i ułożone, wysuszone włosy – musiała pewnie zużyć pół opakowania lakieru, żeby je tak ułożyć. Była podekscytowana i pewna siebie, dotykając włosów, żeby delikatnie je poprawić.
Chwilę przed wyjściem rozejrzała się po swoim pięknie urządzonym salonie i na jej ustach pojawił się najbardziej promienny uśmiech, jaki kiedykolwiek u niej widziałam. Później zamknęła drzwi – wyobrażałam sobie, że uszczęśliwiona opiera się o nie z zewnątrz, wciąż się uśmiechając, jak gdyby szła do raju.
Nie płakałam, schodząc na palcach po schodach i próbując zapamiętać to, jak wyglądała i jak się zachowywała. Chciałam pamiętać każdą interakcję, każdą rozmowę, każdą chwilę, kiedy mnie obejmowała. Nawet wtedy uświadamiałam sobie, że moje życie znów się zmienia. Patrzyłam przez okno w salonie, gdy wsiadała do taksówki. Po prostu gapiłam się na podjazd. Chyba zawsze wiedziałam, że nie można na niej polegać. Mój ojciec może i się boi opuścić miasto, w którym dorastał, gdzie ma fantastyczną pracę, ale można na nim, kurwa, polegać.
Pani Garrett ostrożnie dotyka końcówek moich różowych włosów.
– Zanurzenie głowy w różowym barwniku spożywczym nie cofnie tego, co się stało.
Uśmiecham się, słysząc jej dobór słów, i mówię pierwsze, co mi przychodzi do głowy:
– Nie przefarbowałam włosów ze względu na to, że widziałam, jak pani syn się przy mnie wykrwawia – warczę, przypominając sobie ciemnoróżową farbę, która wyglądała jak krew, kiedy spływała przez odpływ.
Odpycham jej dłoń i tak, moje słowa są ostre, ale kim ona, do kurwy nędzy, jest, żeby mnie osądzać?
Kiedy analizuje moje słowa, jestem pewna, że wyobraża sobie pogruchotane ciało Curtisa, przy którym siedziałam przez dwie godziny, zanim ktokolwiek przybył nam na pomoc. Próbowałam wyrwać jego pas z siedzenia dla kierowcy, ale to było niemożliwe. Po tym, jak uderzyliśmy w barierkę, metalowe części wygięły się tak, że nie mogłam poruszać rękami. Próbowałam jednak i krzyczałam, kiedy poszarpany metal wbijał się w moją skórę. Mój ukochany nie poruszał się, nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, a ja krzyczałam na niego, na samochód, na cały wszechświat, usiłując nas ratować.
Wszechświat, który mnie zdradził i zgasł, kiedy jego twarz zbladła, a ręce zwiotczały. Teraz jestem wdzięczna za to, że moje ciało wyłączyło się chwilę po tym, jak umarł, i nie byłam zmuszona siedzieć i patrzeć na ten przedmiot, który nie był już nim, patrzeć i mieć nadzieję, że wróci do życia.
Pani Garrett z łagodnym westchnieniem uruchamia samochód i wyjeżdża z parkingu.
– Rozumiem twój ból, Molly… jeśli ktokolwiek go rozumie, to właśnie ja. Ja także próbowałam odnaleźć sposób, by dalej żyć, ale ty niszczysz swoje życie przez coś, nad czym nie miałaś kontroli.
Jestem zdumiona i próbuję się skupić, gładząc dłonią plastikową część drzwi samochodu.
– Nie miałam kontroli? Prowadziłam samochód.
Dźwięk poskręcanego metalu trafiającego w drzewo, a później w metalową barierkę, wypełnia mi uszy i czuję, że dłonie trzęsą mi się na udzie.
– Miałam kontrolę nad jego życiem i go zabiłam.
Był życiem, samą jego definicją. Był jasny, ciepły i wszystko kochał. Curtis potrafił odnaleźć radość w najgłupszych, najprostszych rzeczach. Nie byłam taka jak on. Byłam bardziej cyniczna, zwłaszcza po odejściu mojej matki. Ale on wysłuchiwał mnie za każdym razem, kiedy popełniałam jakiś błąd spowodowany gniewem. W swoje urodziny pomógł mojemu tacie posprzątać pokój, w którym malowała matka, po tym, jak zdemolowałam go, rozlewając czarną farbę po cennych obrazach, które dla nas zostawiła. Nie pytał, dlaczego niejednokrotnie życzyłam jej śmierci.
Nigdy mnie nie oceniał i trzymał mnie w jednym kawałku w sposób, w który nie mogłabym tego dokonać sama. Zawsze uważałam, że to dzięki niemu uda mi się przetrwać college i zdobyć przyjaciół w nowym mieście. Nigdy nie byłam dobra w ukrywaniu tego, co myślę o ludziach, więc znajdowanie przyjaciół nie było dla mnie najłatwiejszą rzeczą na świecie. Zawsze mówił mi, że nic nie szkodzi, że jestem dobra taka, jaka jestem, tyle że mam w sobie zbyt dużo bolesnej szczerości i to on będzie musiał na siebie wziąć rolę kłamcy w naszym związku. Udawał, że lubi bogate dzieciaki z naszej szkoły, chodzące ze swetrami obwiązanymi wokół bioder. Zawsze był miłym gościem, tym, którego wszyscy uwielbiali. Ja byłam jego osobą towarzyszącą. Pojawialiśmy się razem na tyle często, że wszyscy zaczęli akceptować mnie i moje nastawienie do życia. Pewnie nadrabiał za mnie swoim urokiem. Stanowił moją wymówkę wobec świata, ponieważ najwyraźniej coś we mnie widział. Był jedyną osobą, która kiedykolwiek mnie zaakceptowała i pokochała, ale później również on mnie zostawił. To była moja wina, podobnie jak – jestem tego pewna – moja mama odeszła, bo miała dosyć tego miasta, normalności mojego taty i swojej blond córki z kokardą we włosach.
Ostatni gram potrzeby udawania kogoś normalnego zniknął, kiedy umywalka spłynęła różem i zniknął mój blond.
– Mam wpływowego znajomego na zachodzie, w Waszyngtonie.
Niemal zapomniałam, gdzie jestem, przeżywając w głowie wszystkie beznadziejne doświadczenia z całego mojego życia w nie- całe dziesięć minut.
– Mogłabym go spytać, czy nie zechciałby wykorzystać swoich wpływów, żebyś dostała się tam do dobrej szkoły. Tam jest ładnie. Świeżo, zielono. Jest już dość późno, ale spróbuję, jeśli tego chcesz – oferuje.
Waszyngton? Co, do diabła, jest w Waszyngtonie?
Zastanawiam się nad jej ofertą, rozważając, czy w ogóle jeszcze chcę iść do college’u. I podczas gdy to pytanie kręci się w mojej głowie, uświadamiam sobie, że naprawdę pragnę się wydostać z tego zapomnianego przez Boga miasteczka, więc może powinnam się zgodzić. Kiedy byłam młodsza, myślałam o innych miastach. Mama mówiła mi o Los Angeles i o tym, że pogoda sprawia, iż każdy dzień jest tam doskonały. Mówiła o Nowym Jorku i o tym, że ulice są pełne ludzi. Mówiła mi o cudownych miastach, w których chciała mieszkać. Jeśli ona potrafiła sobie w nich poradzić, ja z pewnością poradzę sobie w Waszyngtonie.
Ale to daleko, po drugiej stronie kraju. Mój tata zostałby tu sam… chociaż może to by mu posłużyło. Już prawie nie ma przyjaciół, bo wciąż tak się martwi o mnie, usiłując sprawić, że będę szczęśliwa. Przestał już nawet próbować martwić się o swoje życie. Może to, że wyjadę do college’u, pomoże mu. Może sprawi, że odzyska jakiegoś rodzaju normalność.
Możliwe też, że i ja znajdę przyjaciół. Moje różowe włosy mogą nie być tak onieśmielające dla ludzi żyjących w odrobinę bardziej światowym miejscu. Moje skąpe stroje mogą nie być tak groźne dla dziewczyn w moim wieku w innym mieście.
Mogłabym zacząć od nowa i sprawić, że pani Garrett będzie dumna.
Mogłabym też dać powód do dumy Curtisowi.
Waszyngton mógłby być dokładnie tym, czego mi trzeba.
Siedząc w samochodzie tej kobiety, tej miłej, dobrej matki chłopca, którego kochałam i utraciłam, przysięgam więc, w tej chwili, że będę lepsza.
Nie będę jeździła autobusami do szemranych dzielnic w Waszyngtonie.
Nie będę się pławiła w przeszłości.
Nie poddam się.
Będę robiła tylko to, co pomoże mojej przyszłości – i gówno mnie będzie obchodziło, co ktokolwiek mi powie po drodze.