- nowość
- promocja
- W empik go
Behind The Lies - ebook
Behind The Lies - ebook
Minęły cztery lata od ostatniej wizyty Ashera w Lexington. Mężczyzna spędził ten czas w więzieniu, a odsiadkę zawdzięczał swojej ukochanej baletnicy. Marzył jedynie o zemście.
W jego głowie zrodził się plan. Z pomocą wujka wykupił posiadłość Darracotów i zamierzał się tam ukrywać. To dawne miejsce zbrodni było ostatnim punktem na mapie, do którego zajrzeliby mieszkańcy miasta.
Teraz Asher ma już swoją bazę i może zacząć śledzić Ivy. Jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem. Mężczyzna gubi się w swoich uczuciach i nie ma już pewności, czy potrafiłby zrobić ukochanej krzywdę. Niespodziewanie staje się jej zamaskowanym obrońcą i musi odróżnić, co jest prawdą, a co nadal kłamstwem.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej osiemnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8362-844-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Duch
Opowieści babci o duchach zawsze były tymi przerażającymi historyjkami, które pamiętam do dziś, jednak z czasem przestały być straszne. Nie mroziły krwi w żyłach i nie powodowały okropnego krzyku.
Przestały wywoływać jakiekolwiek emocje, bo sam byłem jak duch.
Właśnie dlatego nikt nie czuł mojego chłodu i przyćmionej aury, gdy stałem pod oknem w ciemności. Byłem zbyt szybki, by ktoś to wychwycił. Aż dziwne, że w święto tak huczne jak Halloween, nikt nie potrafił mnie dostrzec. Mijałem tak wiele dzieci przebranych w te mało przerażające stroje, dziewczyn, które ten dzień traktowały jak okazję do ubrania się w rzeczy nadające się wyłącznie do klubu ze striptizem, i chłopaków, którzy szczycili się swoją męskością.
Żałosne.
Jeden dom stał się moim dzisiejszym celem. Nie marnowałem czasu na nic niewarte wyzwania. Przestraszenie przypadkowych ludzi byłoby za proste. Nie w moim stylu. Wpatrywałem się w okna domu tej dziewczyny, przez które doskonale widziałem dwa pomieszczenia. W obu paliło się światło, lecz pierwszy był pusty. W drugim zaś znajdowała się urocza parka zakochanych, a ten chłoptaś, nie mężczyzna, dotykał swoimi brudnymi łapskami brunetki, gdy ta sprzątała po dość szybko zakończonej imprezie.
Co się stało, że zakończyła się tak szybko?
Dziewczyna z grymasem na twarzy myła naczynia, a ten mizerny typ nie potrafił się od niej odkleić. Mamrotał jej coś do ucha i choć go nie słyszałem, wiedziałem, że musiał być wstawiony. Trzymał się równo na nogach, ale z pewnością bełkotał jakieś obrzydliwe rzeczy. Ona jednak nic z tym nie robiła.
Nie podobało mi się to.
Przysunąłem się bliżej, nie spuszczając wzroku z brunetki, i wtedy dostrzegłem ten błysk w jej prawym oku. Delikatnie zauważalny, ale dla mnie wystarczający. Spojrzała na krzaki, które poruszyłem tuż obok siebie, lecz wciąż mnie nie widziała. Przestraszyła się nieznacznym ruchem chwastów w obliczu braku jakiegokolwiek podmuchu wiatru. Na jej twarzy malowała się panika pomieszana ze strachem, co cholernie mi się podobało. Zaprzestała innych czynności i tylko wpatrywała się w przestrzeń za oknem.
Czy myślisz, że to dobre zachowanie?
Jej tęczówki zalśniły pewnego rodzaju ożywieniem. Spojrzała nerwowo na chłopaka, który teraz opierał się o wyspę kuchenną. Powiedziała mu coś, co wywołało jego śmiech. Zlekceważył ją.
To też mi się nie podobało.
Przez chwilę kręcił głową w sprzeciwie, ale w końcu brunetka zdołała go przekonać, by sprawdził, czy jakiś duch nie czyha na zewnątrz.
– Nikogo tutaj nie ma, możemy już wrócić do sypialni?
Kłamstwo.
– Naprawdę coś widziałam! – wykrzyczała, mocniej owijając ciało długim swetrem.
Prawda.
– Daj spokój, dzieciaki pewnie robią sobie żarty.
– Przysięgam ci, do cholery, że coś tam widziałam!
– A ja przysięgam ci, że to złośliwy dzieciak, który nie dostał cukierków. Chodź już do łóżka.
– Nie mam nastroju na zabawy.
Mądra dziewczynka.
Czujnie obserwowałem, jak oboje ponownie wchodzą do środka.
Wyglądała cholernie uroczo, gdy się bała, ale nie zdawała sobie sprawy, że nie był to ostatni raz. Zadbam o to, by była przerażona, a ten idiota już nigdy więcej nie zlekceważył jej słów.
Strzeż się, brunetko, wrócę tu bowiem niejeden raz.ROZDZIAŁ 1
Asher
Piątek okazał się idealnym dniem na opuszczenie tego miejsca po czterech latach. Za dobre sprawowanie udało mi się uzyskać wcześniejsze zwolnienie, bez wiedzy kogokolwiek. Nie byłem jednym z tych więźniów, którzy nie wiedzieli, co powinni zrobić po wyjściu zza krat. Nie martwiłem się tym, że pod żelazną bramą nie czekał żaden samochód, który miał zabrać mnie do domu.
To się nie liczyło.
Na piechotę wróciłem do centrum Lexington. Wiedziałem, że ludzie nie będą wytykać mnie palcami, bo mój wygląd przez te lata znacząco się zmienił. Nie byłem już mężczyzną z bujnymi, ciemnymi włosami, które zawsze opadały mi na czoło. Teraz wyrastały z głowy na zaledwie milimetr. Twarz również uległa zmianie.
Nie trzeba było być wielkim uczonym, żeby wiedzieć, jakim miejscem było więzienie. To przesiąknięte agresją i ciągłymi konfliktami pudło, gdzie kary odsiadywali zarówno mordercy, jak i ci, którzy ukradli jedynie bochenek chleba. Powiedzenie, że to miejsce zmieniało człowieka, było prawdą, lecz w moim mniemaniu nie wychodziło się stamtąd jako zupełnie ktoś inny. Rozgrywające się tam wydarzenia z pewnością mogły siadać na psychikę i wpływały na wygląd – stąd właśnie wzięła się blizna przecinająca moje prawe oko i ta tuż przy uchu – ale to od samego osadzonego zależało, czy pozwoli się złamać.
A mnie nic nie złamie.
Chciałem zostać w mieście niezauważony. Nie zamierzałem wracać na stare śmieci, gdzie z pewnością wciąż walały się taśmy policyjne sprzed kilku lat. Nie dlatego, że bolała mnie przeszłość. Nic z tych rzeczy. Przez te cztery lata dokładnie obmyśliłem plan, który od razu po wyjściu zamierzałem wcielić w życie.
Gdy pewnego razu na widzeniu pojawił się zmartwiony i załamany Mike, poprosiłem go o kupno dworu Darracotów. To miejsce, które każdy mieszkaniec Lexington omijał szerokim łukiem. Głowa rodziny – Ivan Darracot był jakimś przestępcą, jak mniemam, mało groźnym, bo nie słyszałem o nim za wiele, jednak to morderstwo całej jego rodziny wstrząsnęło miastem. Dziesięć lat temu mówiono, że dokonał tego seryjny morderca, ale sprawa szybko ucichła i nikt nie chciał do niej wracać. Sam dwór położony był na wzgórzu, które otaczał bujny las, więc nie musiałem się martwić, że za jakiś czas powstaną tam nowe zabudowania i wprowadzą się sąsiedzi. Dlatego właśnie było to idealne miejsce. Nikt nie będzie wtykał nosa w nie swoje sprawy.
Przyjemnie było móc nawdychać się świeżego powietrza poza murami i zobaczyć innych ludzi, a nie tylko te obrzydliwe gęby, które widywałem przez ostatnie lata. Nie poczułem się wolny, choć z pewnością powinienem. Stąpanie po chodniku w normalnych ubraniach i bez kajdanek na nadgarstkach nie dawało mi tak upragnionej przez większość swobody. Nie wiem, czy czułem cokolwiek. Oprócz chęci zemsty nie doznawałem niczego innego. Najchętniej od razu poszedłbym do tej baletnicy i zaskoczył ją swoją obecnością, ale to byłoby dziecinne.
Nie byłem wkurwionym chłopcem, który chciał pokazać swoją złość na nią. Byłem mężczyzną, który czuł się zawiedziony i zniszczony. Żeby zemsta stała się satysfakcjonująca, musiała być dotkliwa i ciągnąca się w nieskończoność.
Ta zabawa dopiero się zaczyna.
Do dworu szedłem skrótem przez las. Widząc wydeptaną ścieżkę, wywnioskowałem, że poprzedni właściciele też musieli wiedzieć o tej drodze. Budynek był ogromny, dwupiętrowy. Mocne filary, które widniały tuż przy starych drzwiach wejściowych, potęgowały wyjątkowość tego miejsca. Mury owijał stary, już zeschnięty bluszcz. Trawa sięgała do kolan, a wszelkie kwiaty w ogródku już dawno zakończyły swój żywot. Na górze filarów widniały dwa anioły, trzymające szarfę w kolorze butelkowej zieleni, na której widniał wyblakły inicjał nazwiska wcześniej mieszkającej tu rodziny. Litera „D”, niegdyś będąca w kolorze złota, teraz miała na sobie liczne pęknięcia i była zawilgotniała przez to, że od lat nikt nie dbał o to miejsce.
Jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, odczuwałem mroczny klimat posiadłości, co tylko bardziej przekonało mnie, że podjąłem dobrą decyzję o tym zakupie.
Na werandzie wciąż stał bujany fotel, który malował się w tym samym odcieniu zieleni co szarfa. Tuż obok niego stał wazon bez kwiatów, ale z pozostawionymi w środku kluczami. Stary, duży miedziany klucz również miał wygrawerowany inicjał rodziny. Włożyłem go w zalepiony pajęczyną zamek i przekręciłem, po czym wszedłem do środka. Moje nozdrza napotkały nieprzyjemny zapach stęchlizny. Na parterze znajdował się ogromny salon, a kanapy zostały obite materiałem w kolorze ciemnej zieleni. Wszystko otulone było grubą warstwą kurzu. Na wyspie kuchennej wciąż stał kieliszek napełniony czerwonym winem, ale nawet ja nie miałem śmiałości, by tego spróbować. Pościerane schody, pokryte srebrem, prowadziły do sypialni usytuowanych na górze.
Zastanawiałem się jednak, co kryło się na drugim piętrze. Zostawiłem torbę z rzeczami przy drzwiach jednej z wielu sypialni i podążyłem do końca schodów, które wprowadziły mnie do dziwnego miejsca. Było tu pusto. Żadnych ozdób i kwiatów, tylko rozciągająca się na ścianie szarfa – taka sama jak ta na zewnątrz. Na przeciwległej ścianie znajdowały się drzwi, więc bez zawahania podszedłem do nich i je otworzyłem. Wtargnąłem do pomieszczenia z wielkimi oknami wychodzącymi na tyły domu. Szyby były mocno zasmolone dymem papierosowym, który wciąż był tu wyczuwalny. Wszedłem głębiej i przesunąłem wzrokiem po półkach z książkami i długich biurkach, na których stało kilka komputerów. Każdy z nich był zniszczony. Wyglądało to tak, jakby ktoś po kolei wbijał pięść w monitory. Całe to pomieszczenie było po prostu splądrowane.
To nie mógł być przypadek.
Kiedy już wystarczająco się napatrzyłem, opuściłem to miejsce z myślą, że jeszcze tu wrócę, by zagłębić się bardziej w historię Darracotów. Zszedłem na dół, gdy żołądek dał mi znać o głodzie. Lodówka świeciła pustkami, czego można było się spodziewać. Nawet jeśli jakimś cudem cokolwiek leżałoby na półce tej obrzydliwie brudnej i śmierdzącej lodówki, w życiu bym tego nie tknął, za to Caleb zapewne nie miałby z tym problemu. Cała kuchnia była urządzona w czerni, choć wyróżniały się gdzieniegdzie elementy srebra. Musiałem przyznać, że ktokolwiek projektował ten dom, naprawdę miał gust. Tuż przy lodówce zauważyłem drzwi, które prawdopodobnie prowadziły do spiżarni. Otworzyłem je i odruchowo postawiłem krok, przez co o mało się nie przewróciłem, bo betonowe schodki, na które się natknąłem, były bardzo wąskie. Spojrzałem w głąb pomieszczenia i już wiedziałem, że to nie była spiżarnia. W środku stały beczki z winem, a na ścianach powieszono specjalne półki, które trzymały mnóstwo butelek tego alkoholu.
– Słodki Jezu – wymamrotałem do siebie, oglądając zakurzone szkła. – To dlatego tak lubili tę butelkową zieleń.
Nie wiedziałem, ile litrów wina znajdowało się w tym pomieszczeniu, ale słowo „dużo” wciąż nie było wystarczające. Wziąłem do ręki pierwszą lepszą butelkę – jak się okazało, wytrawnego wina, które pochodziło z Bułgarii – po czym wróciłem do salonu i zasiadłem na kanapie.
Na ścianie, tuż nad kominkiem, wisiał sporych rozmiarów telewizor i jak wszystko w tym miejscu był mocno zakurzony. Wzrokiem szukałem pilota, chcąc sprawdzić, czy nadal działał, ale przez dłuższą chwilę nie potrafiłem go zlokalizować.
– Kto normalny kładzie pilota na samej górze zasranego kominka? – burknąłem pod nosem, gdy w końcu go znalazłem.
Poszedłem po niego i od razu włączyłem telewizor. Działał, ale był tak brudny, że musiałem najpierw przetrzeć ekran rękawem bluzy, by cokolwiek na nim zobaczyć.
Przeskakiwałem po kanałach, popijając obrzydliwie gorzką ciecz z butelki. Jedna rzecz nie zmieniła się od czterech lat – wciąż nie czułem potrzeby oglądania czegokolwiek, co pokazywały media. Nie było tu niczego ciekawego. Zatrzymałem się jednak na lokalnych wiadomościach z Lexington. Prezenterka właśnie mówiła o różnych wydarzeniach, które miały się odbywać w tym tygodniu. Wyścig jazdy konnej, odsłonięcie pomnika kogoś tam i…
– Co, do cholery?! – wykrzyczałem sam do siebie i z impetem odstawiłem butelkę na pobliski stolik.
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, które teraz paliły mnie od nadmiaru złości.
„Dzisiaj mogą wybrać się państwo również do opery znajdującej się w samym centrum naszego miasta, by obejrzeć poruszający spektakl naszych balerin. Przedstawienie Dziadek do orzechów mieścić będzie w sobie dwa akty…”.
Wyłączyłem telewizor, zanim prezenterka zdążyła skończyć wypowiedź. Wściekłość rozlała się po żyłach. To nie przedstawienie wywołało we mnie taką furię, lecz widok jednej z tańczących dziewczyn. Przychodziło jej to z ogromną łatwością, tak jakby miała być najlepsza z nich wszystkich. Tak jakby była najbardziej niewinną osobą na tym świecie. Tak jakby nigdy w życiu nie wsadziła mnie do pierdla.
Ivy Flores.
Zakłamana dziewczyna, która wciąż udawała, że lubiła te baletki i tiulowe sukienki. Która wciąż udawała kogoś, kim nie była. Dziewczyna, która była już dorosłą kobietą. Miała dwadzieścia jeden lat, jej ciało wciąż wyglądało na tak samo wychudzone jak kiedyś, a na twarzy malował się ten sam sztuczny uśmiech, który za każdym razem przyklejała do twarzy. Nieznacznie się zmieniła, ale teraz stała się sławna. Może właśnie tego chciała i dlatego podjęła taką, a nie inną decyzję cztery lata temu? Może właśnie do tego mnie wykorzystała?
Nie to jednak zirytowało mnie najbardziej. Teraz każdy mógł na nią patrzeć. Mogli ją podziwiać jak lalkę z porcelany, która lśniła w blasku reflektorów, a przecież jedyną osobą, która powinna ją oglądać, byłem ja. Ja, nikt inny.
Bo – czy tego chciała, czy nie – była moja.
To na mnie powinna patrzeć.
To dla mnie powinna tańczyć, gdy tylko ją o to poproszę.
Wybiegłem sfrustrowany z domu, kierując się w stronę lasu. Na zewnątrz panował mrok i ziąb, ale to w niczym mi nie przeszkadzało. Doskonale wiedziałem, gdzie znajdowała się opera. Nie mogłem jednak ryzykować i wejść do środka. Wciąż istniała możliwość, że ktoś mógł mnie rozpoznać.
Szedłem tak szybko, że w ciągu dziesięciu minut znalazłem się pod operą. Stała w samym w centrum, ale obok nie znajdowały się inne budynki, by przypadkiem nie rozproszyć tego miejsca i nie zniszczyć reputacji jakimiś klubami czy dennymi restauracjami.
Chowając się w jednej z pobliskich ślepych uliczek, miałem idealny widok na ludzi pospiesznie wchodzących do budynku. Spektakl musiał się już rozpocząć. W tym momencie miałem związane ręce. Nie mogłem zrobić kompletnie nic.
Ale czym było powitanie bez prezentu?
Wróciłem do lasu, wiedząc, że miałem dużo czasu w zanadrzu. Wcześniej widziałem tu sporo zwierząt. Nie było szans, że choćby jeden z młodszych ptaków nie walnął o drzewo lub jakaś wiewiórka nie straciła życia w walce o pożywienie. Byłem pewien, że taki prezent spodoba się Ivy. Unikatowy, z pewnością takiego jeszcze nie dostała.
Znalazłem jednego małego kruka z prawie złamanym skrzydłem. Szybko pobiegłem do domu, znalazłem pudełko, wrzuciłem ptaka do środka i podpisałem wieczko. Gdy prezent był gotowy, wróciłem pod operę. Byłem cholernie zły. Cholernie wściekły. Chciałem przelać wszystkie negatywne emocje na dziewczynę, chciałem, żeby się bała.
Czas płynął niemiłosiernie wolno i już myślałem, że to całe przedstawienie czy spektakl – zwał jak zwał – już nigdy się nie skończy, ale na szczęście ludzie powoli zaczęli wychodzić z budynku. Przeszedłem na tyły opery i czekałem. Po trzydziestu minutach tancerki zaczęły wychodzić na zewnątrz, a niektóre nawet zerkały na pudełko, które pozostawiłem przy drzwiach. W końcu dostrzegłem, jak zza nich wyłoniła się ona…
Ivy.
Włosy sięgały jej do łopatek, uśmiech nie schodził z twarzy, a dołeczki w policzkach jak zawsze doprowadzały mnie do szału. Miała na sobie białą, krótką bluzkę i tego samego koloru spodnie. Wyglądała na zdezorientowaną, gdy jedna z koleżanek, która już się oddalała, zwróciła jej uwagę na czekające na nią pudełko. Ivy założyła włosy za ucho, rozglądając się dookoła, czy przypadkiem nie jest przez nikogo obserwowana. Po reakcji dziewczyny śmiałem stwierdzić, iż miała pewność, że została już sama.
Cóż, nie będę wyprowadzał jej z błędu.
Przyklęknęła nad kartonem, po czym szybko od niego odskoczyła, gdy tylko zobaczyła zawartość. Usłyszałem cichy krzyk, który wywołał dreszcze na mojej skórze. Kąciki ust uniosły mi się w triumfalnym uśmiechu. Dziewczyna wyrzuciła pudełko do pobliskiego kosza i pognała do czarnego SUV-a. Nie widziałem kierowcy przez przyciemnione szyby, ale wiedziałem doskonale, kto nim był.
Jeszcze z tobą nie skończyłem, baletnico.ROZDZIAŁ 2
Asher
Dwór Darracotów stał się moim azylem. Spędziłem tu dopiero pięć dni, a wiedziałem, że jeszcze przez długi czas nie opuszczę tego miejsca.
Pokój ulokowany na samej górze był moim centrum dowodzenia. To tutaj posuwałem sprawy do przodu, a porozbijane monitory i rzeczy walające się na podłodze pozwalały mi bardziej wczuć się w dramaturgię, której potrzebowałem.
Kilka tygodni przed wyjściem z więzienia obiecałem sobie, że nie będę działał pochopnie i dam sobie czas. Chciałem po tylu latach pójść do klubu, w którym będą obrzydliwi faceci i dziewczyny niegrzeszące urodą. Zapalić pierwszego papierosa, zaspokoić swoje pragnienie seksualne. Tyle rzeczy, z których tak szybko zrezygnowałem.
Nie tęskniłem za Ivy. Jej widok wzbudził we mnie jeszcze większe pragnienie zemsty niż kiedykolwiek. Sporządzałem notatki o tym, gdzie przesiadywała, o której godzinie rozpoczynała zajęcia i je kończyła. Mała baletnica niczego się nie nauczyła. Te informacje były ogólnodostępne, nie musiałem włożyć wiele trudu, by dowiedzieć się wszystkiego. Ukończyła szkołę z dobrym wynikiem, ale nie poszła na żadne studia. Wyglądało na to, że na poważnie zajęła się baletem, a jej przyjaciółka Lyla, choć nie wyglądała na mądrą, zdecydowała się wybrać bezpieczeństwo narodowe na pobliskiej uczelni. Mieszkały razem. Mogłoby się wydawać, że Ivy miała życie, o którym marzyła. Mieszkanie z przyjaciółką, cotygodniowe występy zapewniające jej dobre pieniądze. Nawet wyglądała na szczęśliwszą, ale był jeden haczyk, który nie zdołał mi umknąć.
Czy niespodzianką było to, że Marvin opłacał ich mieszkanie?
Niezupełnie, to akurat było do przewidzenia. Może w ten sposób się od niego uwolniła, ale nie było w niej krztyny poczucia winy. Przez te cztery lata zdążyła zapomnieć o wszystkim, co dla niej zrobiłem. Cóż za egoizm. Naprawdę miała to swoje wyidealizowane życie, o którym śniła, ale ja nie pozwolę jej o sobie zapomnieć. Nie po tym, jak pomogłem przetrwać Ivy. I bardzo, ale to bardzo nie podobało mi się to, że miała wolność, którą mi odebrała.
I to bez żadnego zawahania.
Bardzo często odwiedzała dom rodzinny, który oddalony był od jej nowego miejsca zamieszkania zaledwie dziesięć minut pieszo. Nie rozgryzłem jeszcze, dlaczego była w nim tak częstym gościem, ale to tylko kwestia czasu.
Szyby auta, które podjechało wczoraj pod operę po występie Ivy, były przyciemnione, ale nie miałem wątpliwości, że za kierownicą siedział mój wspólnik. Gdybym go teraz zobaczył, na pewno usłyszałbym dwa słowa: „Zmieniłeś się”. Sęk w tym, że nic takiego nie miało miejsca, bo zawsze taki byłem, ale skutecznie udawało mi się tłumić swoje prawdziwe ja. Nie zdziwiłem się, że czarny mercedes, którym podjechał, był zardzewiały, a dziury po kulach wciąż nie zostały zakamuflowane. Derek nigdy nie miał w zwyczaju kończyć czegoś, czego się podejmował.
Powinienem być na niego zły za to, że utrzymywał z Ivy – jak mniemam – bardzo dobre stosunki. Nigdy o tym nie wspomniał, gdy przychodził w odwiedziny. Zapewne bał się mojej reakcji, a może i słusznie, bo nie wiedziałem, jakbym wtedy zareagował. Nie widziałem go już od dwóch lat, dokładnie od momentu, gdy zaczynałem wdrażać swój plan. Dzięki znajomościom Caleba udało mi się przekonać strażników i dyrektora placówki do zablokowania możliwości widzeń ze mną, a gdy ktokolwiek dzwonił z pytaniem o Ashera Frimana, miał usłyszeć, że przeniesiono mnie do więzienia oddalonego o kilkadziesiąt mil.
Zastanawiałem się, jak zareagowałaby baletnica na mój widok. Czy poza przerażeniem towarzyszyłyby jej inne emocje? Na pewno dostrzegłaby blizny na mojej twarzy, które przypominałyby o tym, do czego się posunęła. Postanowiłem, że się postaram, by dobrze zapamiętała nasze pierwsze spotkanie, ale jeszcze nie teraz.
Po wielu godzinach siedzenia w swojej norze na piętrze budynku zszedłem na dół, by coś zjeść. Zrobiłem sobie jedno z gotowych dań i szybko je pochłonąłem, po czym – jak zawsze po posiłku – poczułem ochotę na zapalenie papierosa. Pierwszego od czterech lat. Wyszedłem na zewnątrz i zasiadłem na fotelu stojącym na werandzie. Na zewnątrz wiał okrutny wiatr, który zwiastował burzę. Wyciągnąłem fajkę z paczki i włożyłem ją do ust. Odpaliłem i zaciągnąłem się głęboko, dostarczając organizmowi dawkę szkodliwej substancji.
Pierwsze błyskawice przecięły niebo i na kilka sekund uwolniły okolicę od panującego mroku. Widok zapierał dech w piersiach, był rodem z horroru, co cholernie mi się podobało. Mój dwór mógłby być idealną miejscówką do nakręcenia gównianego filmu z tego gatunku. Grupka przyjaciół przyjeżdża na wakacje do miasta słynącego z wyścigów konnych i wpada na genialny pomysł, by zatrzymać się w strasznie wyglądającym domu. Stają się celem jakiegoś psychola z piłą mechaniczną, a przez niefortunny zbieg okoliczności nie mogą wezwać pomocy, więc giną w męczarniach, jedno po drugim. Ciekawe, jaki tytuł miałby taki film. Może Makabra z Lexington? Jezu, czy nie minąłem się z powołaniem? Powinienem zostać reżyserem, a nie jednym z tych prześladowców żądnych zemsty.
Nie moja wina, że było to bardziej pociągające.
Kolejne błyskawice zdawały się uderzać coraz bliżej mojego domu. Zachwycony tą scenerią nawet nie zauważyłem, kiedy sięgnąłem po kolejnego papierosa i go odpaliłem. Mógłbym przysiąc, że jeden piorun wkradł się na moją posesję, wydawał się na wyciągnięcie ręki. Nie przestraszyłem się, nie schowałem jak tchórz do środka, lecz zwróciłem uwagę na coś, co w migających światłach burzy stało się wyraźniejsze. W kącie po prawej stronie ogródka dostrzegłem cztery sporych rozmiarów wypukłości na ziemi.
Podszedłem tam, nie przejmując się, że deszcz zaciekle atakował moje ciało, i uważnie przyjrzałem się mogiłom. Nie porastały ich chwasty ani trawa. Wydawały się wystarczająco duże, bym miał pewność, że w środku zostały zakopane ciała. Nie było innego wytłumaczenia niż to, że pod tą ziemią spoczywała rodzina Darracotów.
Ale, do kurwy, sami się zakopali?
Wypaliłem do końca papierosa i wyrzuciłem niedopałek w wysoką trawę otaczającą to miejsce. Stałem tam jeszcze przez chwilę, jakbym chciał dostrzec coś, co za pierwszym razem mogło mi umknąć, ale nie było tam nic innego. Nie wiem, kim była ta rodzina, ale musiała zajść komuś za skórę. I to bardzo, ale to bardzo mocno.
Wróciwszy do środka, nie wiedziałem, co powinienem był ze sobą zrobić. Myśli krążyły wokół tajemniczej rodziny, której ciała prawdopodobnie znajdowały się zaledwie kilka kroków od domu, ale to baletnica przepełniała moją głowę i to nią postanowiłem się zająć.
Dziewczynę na ogół łatwo było przestraszyć, a w trakcie burzy mogło się to okazać wręcz dziecinnie proste. Uznałem, że wykorzystam sprzyjające warunki atmosferyczne i wybiorę się w odwiedziny. Wsiadłem na motocykl, który drugiego dnia na wolności udało mi się ukraść, a właściwie zabrać spod starego mieszkania – tak jak się domyślałem, nie było strzeżone – i udałem się pod adres Ivy. Jazda bez kasku w deszczu nie była przyjemnym doświadczeniem, ale to nie miało znaczenia. Ominąłem powstałe na ulicach korki i już po pięciu minutach dotarłem na miejsce.
Byłem zdziwiony, gdy zobaczyłem brunetkę czekającą przed drzwiami. Kiedyś dosyć często wymykała się z mieszkania. Zawsze, gdy to robiła, była spanikowana. Jej wzrok wędrował teraz po okolicy, jakby miał za chwilę wyhaczyć intruza. Stałem zbyt daleko, by mnie zobaczyła, za to ja czułem napływ silnych emocji za każdym razem, gdy ją widziałem. I nie były to pozytywne emocje.
Pod budynek podjechał dobrze mi już znany mercedes z przyciemnianymi szybami. Zagotowało się we mnie na ten widok. Ivy natychmiast weszła do środka i po chwili auto ruszyło z piskiem opon.
Poczekałem, aż odjadą kawałek dalej, i pojechałem za nimi, starając się trzymać w odpowiedniej odległości, by pozostać niezauważonym.
Droga się dłużyła, a gdy minąłem znak, który wskazywał, że wyjeżdżam z Lexington, byłem coraz bardziej zaciekawiony. Dziewczyna nie miała w zwyczaju oddalać się od miasta, więc to, że teraz opuszczała jego granice, wydawało mi się podejrzane. Nie jechali szybko, co oznaczało, że nigdzie im się nie spieszyło.
Zanim Ivy wsiadła do auta, coś zwróciło moją uwagę. Widziałem pewnego rodzaju przerażenie w jej oczach i nie miałem pojęcia, skąd ono się brało, ale przeczuwałem, że mogło mieć to związek z całą sytuacją.
Starałem się nie spuścić SUV-a z pola widzenia. Zaciskałem dłonie na kierownicy, hamując napięcie rosnące w moim ciele. Ujechali już spory kawałek, ale przez to, że Derek nie dodawał zbytnio gazu, ta droga stawała się uciążliwa. Kiedy miało się motocykl, grzechem była jazda osiemdziesiąt na godzinę. Kierunek trasy wydawał mi się znajomy, ale dopiero gdy zobaczyłem znak drogowy, zrozumiałem, dokąd dotarliśmy.
Witamy w Versailles.
Niespodziewanie zahamowałem pośrodku drogi, przez co wokół mnie rozbrzmiały klaksony. Kierowcy mieli prawo się zdenerwować, w końcu prawie spowodowałem wypadek, ale mimo presji nie byłem w stanie ruszyć z miejsca. Zacisnąłem dłonie na kierownicy, ale jakaś siła powstrzymywała mnie i nie pozwoliła jechać dalej.
Auta zaczęły mnie omijać, a ludzie siedzący w środku nie szczędzili mi obelg. Już dawno straciłem z oczu mercedesa, ale to teraz nie miało znaczenia. Ocknąłem się z transu i zawróciłem do domu.
Zastanawiałem się, dlaczego Derek i Ivy pojechali akurat tam. Choć bardzo chciałem śledzić ich dalej i dowiedzieć się więcej, to, kurwa, nie potrafiłem. Byłem na siebie za to cholernie zły. Powodem, dla którego ostatnim razem pojawiłem się w rodzinnym mieście, była ona. A teraz jak gdyby nigdy nic jechała tam z Derekiem, by robić nie wiadomo co.
Przepraszam, mamo, nie dam rady.
Oczywiście, że nie byłem dobrym człowiekiem i zawsze otwarcie o tym mówiłem, ale ilekroć miałem przekroczyć granice Versailles, zamieniałem się w kogoś innego. Cała pewność siebie i wyuczona bezwzględność do świata znikały w mgnieniu oka. Stawałem się mały i zlękniony. Stawałem się winny, bo wciąż nie udało mi się pomścić zabójcy ukochanej mamy. Miasto rodzinne było dla mnie nieosiągalne. Choć chciałem tam być, pragnąłem nauczyć małą Lucy wrażliwości świata, patrzeć, z jaką miłością podchodzi do swoich ukochanych kucyków i jak ciepło mówi o swojej cioci, po prostu nie mogłem.
Rozgoryczony wróciłem do domu i niemal od razu skierowałem swoje kroki ku winiarni. Sięgnąłem po jakąkolwiek butelkę wina i sączyłem gorzką ciecz w ciemnościach. Przypominałem sobie przerażone oczy Ivy i to, z jaką ulgą wsiadła do samochodu Dereka, jakby to on miał zapewnić jej bezpieczeństwo. Jakby to on przed wszystkim ją uchronił…
Pięści zaciskały mi się na samą myśl o tym, że tak szybko wyparła mnie z pamięci i wcale nie żałowała tego, że przez nią siedziałem w więzieniu. W tym momencie przeklinałem to, że zabroniłem strażnikom informować o kierowanych do mnie połączeniach. Czy zadzwoniła chociaż raz?
W budynku rozległ się odgłos pukania. Nie było to gorączkowe walenie w przestarzałe drzwi. Podniosłem się na równe nogi, próbując w ciemności dostrzec jakiś ruch na zewnątrz. Zarejestrowałem przez okno poświatę czarnego materiału zarzuconego na głowę niespodziewanego gościa. Przełknąłem z trudem ślinę i przyłożyłem dłoń do pistoletu znajdującego się w tylnej kieszeni spodni. Pukanie się powtórzyło.
Stojąc tuż przed drzwiami, usłyszałem oddalające się kroki po drugiej stronie. Po chwili jednak znów się zbliżyły, a w domu rozległ się dźwięk miarowego stukania palcami w drewnianą powierzchnię. W końcu zebrałem się w sobie i otworzyłem drzwi na całą ich szerokość. Przede mną stała zakapturzona postać. Ubrana cała na czarno. Z pewnością był to mężczyzna. Słyszałem jego ciężki oddech. Ubrania, które miał na sobie, ociekały wodą, co oznaczało, że przyszedł tu na piechotę. Wciąż się nie poruszył ani nic nie powiedział. Dopiero gdy delikatnie uniósł głowę i zrobił krok do przodu, blask księżyca oświetlił jego twarz.
– Naprawdę myślałeś, że się nie dowiem?