- promocja
- W empik go
Belladonna - ebook
Belladonna - ebook
Signa Farrow ma typowe dla dziewiętnastolatki marzenia. Chce nosić piękne suknie, chodzić na bale i dobrze wyjść za mąż. Jednak jej przeznaczeniem okazuje się coś zupełnie innego, coś, od czego całe życie próbowała uciekać.
Osierocona w dzieciństwie, trafia pod opiekę różnych osób, które są bardziej zainteresowane jej spadkiem niż nią samą. Jej kolejny dom to Thorn Grove, dwór zamożnych krewnych. Patriarcha rodu jest pogrążony w żałobie po zmarłej żonie, jego synowie walczą zaciekle o majątek, a córka, Blythe, cierpi na tajemniczą i zdaje się śmiertelną chorobę. To właśnie w tym miejscu Signa odkryje swoją prawdziwą naturę. I dowie się, dlaczego Śmierć jest tak blisko…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8319-347-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaczęło się od płaczu niemowlęcia.
Spowita w szkarłatną sukieneczkę, jaskrawą jak krew, Signa Farrow była najpiękniejszym dwumiesięcznym gościem na przyjęciu i jej matka musiała to zademonstrować.
– Popatrzcie na nią – gruchała matka, podnosząc rozgrymaszone niemowlę, żeby wszyscy je podziwiali. – Czyż nie jest najdoskonalszą istotą pod słońcem?
Rima Farrow błyszczała i migotała, kręcąc się z dzieckiem wśród tłumu. Cała była obwieszona eleganckimi klejnotami, prezentami od jej męża architekta. Wystroiła się w jedwabną suknię w głębokim odcieniu kobaltu, udrapowaną na krynolinie tak szerokiej, jakiej żadna inna kobieta nie odważyłaby się nosić w jej obecności.
Farrowowie należeli do najbogatszych rodzin; wszyscy goście na przyjęciu marzyli, żeby uszczknąć coś dla siebie z tego bogactwa. Toteż przylepili do twarzy szerokie uśmiechy, żeby się przypodobać Rimie, i roztkliwiali się nad dzieckiem, które obnosiła z taką dumą.
– Jest śliczna – powiedziała kobieta, która patrzyła raczej na Rimę niż na dziecko, wachlując twarz spoconą od letniego upału.
– Idealna – dodała inna, świadomie omijając wzrokiem krzywy nosek Signy i pomarszczoną skórę na szyi.
– Będzie całkiem jak jej matka. Zaraz zacznie łamać serca nieszczęsnym zalotnikom. – To powiedział mężczyzna, który starał się nie okazywać, jak bardzo wytrąciły go z równowagi oczy dziewczynki – jedno barwy zimowego błękitu, drugie roztopionego złota, oba zbyt świadome jak na niemowlę.
Signa nie przestawała płakać, cała czerwona i lepka. Wszyscy uważali, że to typowe – lato w Fiore przypominało gorący, wilgotny koc. Czy w domach, czy na zewnątrz, ciała błyszczały od potu, który pokrywał skórę jak welon. Dlatego nikt się nie spodziewał tego, co dziecko już wiedziało: Śmierć znalazł drogę do dworu Foxglove. Niemowlę wyczuwało go wokół siebie, jak się wyczuwa muchę, która krąży zbyt blisko. Śmierć bzyczał na skórze dziewczynki, podnosił drobne włoski na karku. W jego obecności Signa się uspokoiła, ukołysana rozkwitającym wokół chłodem.
Jednak nikt inny nie doznał takiej pociechy, gdyż Śmierć przychodził tylko na wezwanie. A tego wieczoru wezwano go do Foxglove, gdzie zaprawiono trucizną każdą kroplę wina.
Najpierw zaczął się kaszel. Wszyscy goście dostali ataku kaszlu, ale dyskretnie zasłaniali usta eleganckimi białymi rękawiczkami i przepraszali, sądząc, że zjedli coś drażniącego. Pierwsze objawy wystąpiły u Rimy. Zimny pot sperlił jej skronie, nie mogła złapać tchu. Oddała dziecko najbliższej służącej.
– Przepraszam – powiedziała, podnosząc rękę do gardła, wciskając palce w kałuże potu, które zebrały się w zagłębieniach jej obojczyków. Znowu zakaszlała, a kiedy odjęła rękę od ust, krew czerwona jak sukienka jej dziecka splamiła jej satynowe rękawiczki.
Wtedy stanął przed nią Śmierć i dziecko patrzyło, jak kładzie dłoń na ramieniu Rimy. Z ostatnim wdechem martwe ciało osunęło się na podłogę.
Śmierć nie poprzestał na Rimie. Kroczył po wielkiej posiadłości, zagarniając nieszczęśników, których twarze purpurowiały i płuca daremnie chwytały powietrze. Przesuwał się wśród tancerzy i muzyków, kradnąc im oddech za sprawą jednego lodowatego dotyku.
Niektórzy rzucili się do drzwi, myśląc, że coś złego jest w powietrzu. Że jeśli uciekną do ogrodu, zostaną oszczędzeni. Jeden po drugim padali jak muchy, ocaleli tylko nieliczni szczęściarze, którzy jeszcze nie skosztowali wina.
Służąca ledwie zdążyła zanieść Signę do pokoju dziecinnego, zanim ona również upadła, krwawiąc rubinami z ust, a Śmierć zatrzymał jej serce i rzucił ciało na podłogę.
Nawet w niemowlęctwie Signa nie lękała się odoru śmierci. Obojętna wobec narastającej wokół niej paniki, skupiła się na tym, czego nie widział nikt inny – błękitnawym blasku przezroczystych duchów, które wypełniły rezydencję, kiedy Śmierć wyłuskał je z ciał. Niektóre odchodziły spokojnie, biorąc za rękę partnera i czekając na eskortę w zaświaty. Inne próbowały wcisnąć się z powrotem do swoich ciał albo uciekały przed ponurym żniwiarzem, który nie próbował ich ścigać.
Pośród tego wszystkiego martwa, jaśniejąca Rima stała, milcząc, w pokoju Signy i chmurnie patrzyła pustymi oczami, jak Śmierć przekracza próg i bezgłośnie podchodzi do dziecka. Widziała zaledwie ulotny, ruchomy cień. Ale Śmierci nie trzeba było widzieć; Śmierć się czuło. Był jak ciężar gniotący pierś albo przyciasny kołnierzyk. Jak upadek w lodowate, milczące wody.
Śmierć odbierał oddech i ciepło.
A jednak kiedy podszedł, żeby zabrać Signę, nakarmioną do syta zatrutym mlekiem matki, dziecko ziewnęło i wtuliło się w mroczne objęcia żniwiarza.
Śmierć cofnął się i wciągnął z powrotem macki cienia. Ponownie spróbował sięgnąć po maleństwo, jednak jego dotyk nie odsłonił fragmentów tego młodego życia. Zamiast tego ujrzał coś, czego jeszcze nigdy nie widział – wizje z przyszłości dziecka.
Olśniewającej, nieprawdopodobnej przyszłości.
Nie zabił swoim dotykiem dziewczynki, wokół której krążył, równie zmieszany, co zafascynowany tymi wizjami.
Chociaż Rima chciała zostać – chciała zaczekać, aż dziecko do niej dołączy – Śmierć zawrócił i podał jej rękę. Zdziwiona kobieta przyjęła dłoń ponurego żniwiarza.
– Jeszcze nie przyszedł jej czas – powiedział Śmierć – ale twój tak. Chodź ze mną.
Nie mógł zostać dłużej, zbyt wiele dusz czekało na przewoźnika. Ale wróci. Wróci i odnajdzie to dziecko.
Trzymając Śmierć za rękę, dusza Rimy spojrzała ostatni raz na niemowlę, które zostawiała samo w domu pełnym trupów. Modliła się, żeby ktoś szybko znalazł Signę i się nią zaopiekował.
Wieczór, który zaczął się płaczem niemowlęcia, skończył się tak samo. Tylko tym razem nikt go nie słyszał.1
Podobno wystarczy pięć jagód belladonny, żeby zabić człowieka.
Tylko pięć słodkich jagód, zjedzonych prosto z krzaka. Albo, jak wolała Signa Farrow, rozgniecionych i dodanych do kubka herbaty.
Pot zrosił jej ciemne brwi, kiedy pochylała się nad parującym miedzianym naczyniem i wdychała opary. Z pewnością łatwiej byłoby po prostu zjeść jagody, ale wciąż nie znała dokładnie skutków ich działania, a na pewno nie chciała, żeby ciotka Magda znalazła ją nieprzytomną w ogrodzie, z jaskrawopurpurowym językiem.
A już na pewno nie po raz drugi.
Signa nie widziała ponurego żniwiarza od kilku tygodni. Tylko ostatni oddech wywoływał Śmierć z ukrycia i żniwiarz nigdy nie odchodził z pustymi rękami. Przynajmniej tak powinno być. Ale Signa Farrow nie mogła umrzeć.
Signa po raz pierwszy zobaczyła żniwiarza, kiedy miała pięć lat i spadła ze schodów w domu swojej babki. Skręciła kark i leżąc na zimnej podłodze, patrzyła na niego z szyją wykrzywioną pod dziwnym kątem. Nie do końca rozumiała, że jej młode ciało nie mogło przetrwać takich obrażeń, i zastanawiała się, czy Śmierć przyszedł ją zabrać. On jednak nic nie powiedział, tylko patrzył, jak kości dziecka z trzaskiem wracają na miejsce, i znikł, kiedy dziewczynka doszła do siebie po upadku, który powinien ją zabić.
Minęło kolejne pięć lat, zanim Signa znowu zobaczyła Śmierć. Stojąc przy łóżku babci, widziała, jak Śmierć wziął starą kobietę za rękę i uwolnił z ciała jej duszę. Staruszka chorowała od miesięcy. Uśmiechnęła się i pocałowała Signę w czoło, zanim pozwoliła odprowadzić się na tamten świat, by odnaleźć spokój.
Signa błagała Śmierć, żeby wrócił, żeby oddał jej babcię. Trzymała zmarłą za rękę i płakała, aż zabrakło jej łez. Nikt inny nie widział Śmierci ani prowadzonych przez niego dusz i Signa bała się, że to jej wina. Że to się stało przez nią, ponieważ jest dziewczyną, która widzi Śmierć.
Nie pamiętała, jak długo została w tamtym domu, zanim ktoś poczuł trupi zaduch, wszedł do środka i znalazł ją skuloną przy łóżku babci, brudną i zagłodzoną. Wyciągnięto ją stamtąd i wysłano do pierwszego z całego zastępu nowych opiekunów.
Przez kilka następnych lat wypróbowywała swoje dziwne zdolności. Zaczęła od ukłucia się w palec cierniem i patrzyła, jak rośnie banieczka krwi, a potem znika i skóra znowu jest bez skazy. Później eksperymentowała, zeskakując ze skał dostatecznie wysokich, żeby połamać sobie kości. Stwierdziła, że czuje tylko ostry trzask, a po kilku minutach może znowu spacerować u podnóża klifu.
Nigdy jednak nie zamierzała próbować się otruć jagodami belladonny, po prostu zerwała je w zaniedbanym ogrodzie ciotki kilka miesięcy wcześniej, po przyjeździe, ponieważ wzięła je za borówki. Nie miała pojęcia, że są trujące, aż do chwili, kiedy upadła w chwasty i pociemniało jej w oczach. Wtedy pojawił się Śmierć, wyjrzał zza pnia dębu. Nawet gdyby Signa nie oprzytomniała zbyt szybko, żeby z nim porozmawiać, za bardzo ją rozproszyła ciotka Magda, która znalazła ją w ogrodzie, obok zabójczej wilczej jagody, z ustami zabarwionymi na purpurowo. Kobieta o mało nie dostała ataku serca, kiedy Signa zerwała się z ziemi, pozbywszy się trucizny z organizmu w ciągu paru chwil.
Tamtego dnia Signa nauczyła się jednej rzeczy – jak wywabić Śmierć z cieni. A uzbrojona w tę wiedzę, nie pozwoliła mu się ukrywać ani chwili dłużej.
Podniosła herbatę do ust, lecz zaledwie musnęła językiem ciepłą parę, kiedy wytrącono jej kubek z rąk. Spadła z rozchwierutanej drewnianej ławki, na której siedziała, miedziany kubek potoczył się z brzękiem i fioletowa herbata rozlała się po wytartej szarej kamiennej podłodze kuchni.
Signa odwróciła się i napotkała gniewne spojrzenie ciotki Magdy. To się często zdarzało, chociaż jeśli przyjrzeć się bliżej, można było zauważyć, że cienka dolna warga i wychudłe ręce ciotki drżały lekko w obecności Signy, źrenice się rozszerzały i warstewka potu błyszczała na pomarszczonym czole.
– Myślisz, że nie wiem, co knujesz, mały demonie? – Ciotka Magda zgarnęła kubek z podłogi, powąchała, zajrzała do środka i skrzywiła się na widok rozgniecionych jagód. – Podła dziewczyno, znowu uprawiasz te diabelskie sztuczki!
Ciotka rzuciła kubkiem w Signę, która się uchyliła, ale nie zdążyła uniknąć trafienia w ramię. W kubku zostało dość herbaty, żeby ją oparzyć, a purpurowy sok jagód splamił jej ulubioną szarą kurtkę.
– Ostrzegałam cię, co będzie, jeśli sprowadzisz te przeklęte czary do mojego domu.
Signa zignorowała pieczenie skóry i twardo spojrzała ciotce w oczy.
– To była herbata.
Mówiła tak stanowczo, że każdy, kto jej nie znał, mógłby jej uwierzyć. Niestety, ciotka Magda dobrze ją znała. Sądziła, że kobieta tak mądra i pobożna jak ona nigdy nie da się oszukać „czarownicy”.
Oczywiście Signa wcale nie uważała się za czarownicę. Chociaż uwielbiała botanikę i nieraz żałowała, że nie zna chociaż paru zaklęć. Jak cudownie byłoby jednym zaklęciem odkurzyć tę chałupę albo zdobyć coś innego do jedzenia niż czerstwy chleb i to, co zdołała upichcić z nędznych resztek, które jej zostawiała ciotka Magda.
– Pakuj się – warknęła ciotka.
Przez szparę w kuchennym oknie wpadł ze świstem jesienny wiatr. Kobieta ciaśniej otuliła płaszczem wątłe ramiona. Skóra jej poszarzała i co chwilę wstrząsał nią mokry, chrapliwy kaszel. Signa spojrzała w mrok za plecami ciotki, spodziewając się, że zobaczy Śmierć. Ciotka lękała się tego od tygodnia, odkąd zaczął się kaszel.
– Dzisiaj będziesz spała w szopie – oświadczyła Magda tak chłodnym tonem, że Signa poczuła ściskanie w żołądku i pożałowała, że miała nieszczęście trafić do domu tej okropnej kobiety. Szkoda, że miała tak niewielki wybór.
Ponieważ w swoje dwudzieste urodziny miała odziedziczyć majątek, z którego jej opiekunowie otrzymywali pensję, kandydaci na opiekunów niegdyś o nią walczyli. Pierwszą bitwę wygrała jej babka, powodowana nie chciwością, lecz miłością. Kiedy zmarła, Signa zamieszkała z bratem matki – młodym, energicznym bankierem, posiadającym piękną rezydencję i bogate życie miłosne. Chociaż często zostawiał ją samą, nie żałowała lat spędzonych w jego domu. Miała nawet przyjaciółkę, która towarzyszyła jej w wyprawach do lasu i misjach szpiegowskich w sąsiedztwie – Charlotte Killinger.
W końcu życie miłosne jej wuja okazało się zbyt bogate – w wieku trzydziestu lat zmarł na chorobę, którą się zaraził od jednej ze swoich licznych partnerek. Signa miała nadzieję, że przygarnie ją rodzina przyjaciółki, jednak okazało się, że matka Charlotte zmarła na tę samą chorobę. Ten skandal położył kres przyjaźni dziewczynek i od tamtego czasu Signa nie dostała nawet listu od Charlotte.
Miała dwanaście lat, kiedy zaczęły się szepty, podsycane, kiedy jej trzecia opiekunka zginęła w tragicznym wypadku drogowym, jadąc po nią powozem, a czwarta utonęła w wannie po zbyt wielkiej dawce środków uspokajających podlanych alkoholem. „To dziecko jest przeklęte przez Śmierć”, powiadali ludzie. „Najgorsza z czarownic, spłodzona przez samego diabła. Gdziekolwiek pójdzie, ponury żniwiarz idzie za nią”. Signa nigdy nie próbowała zaprzeczać tym pogłoskom, ponieważ nie wiedziała, czy nie są prawdą.
Udawała, że nie widzi duchów, które mijała na ulicach czy nawet zastawała w domu, z nadzieją, że jeśli nie będzie zwracać na nie uwagi, może pewnego dnia znikną. Niestety, ignorowanie duchów nie było takie łatwe. Czasami podejrzewała, że one wiedzą, że się przed nimi ukrywa, i tym bardziej ją prześladują, wyją po nocach albo pojawiają się w lustrach, ciągle próbują ją zaskoczyć i przestraszyć swoimi wygłupami.
Na szczęście w domu Magdy nie mieszkały żadne duchy, chociaż to nie poprawiło sytuacji Signy. Ciotka Magda należała do tych osób, które spędzają całe dnie w domach gry i zawsze wracają z pustymi kieszeniami. Nie zawracała sobie głowy takimi głupstwami jak zaopatrzenie kuchni w żywność albo dopilnowanie, żeby Signa mogła oddychać w pełnej kurzu ruderze, którą nazywała domem. Zależało jej tylko na pensji należnej opiekunowi Signy.
Signa rozumiała, że ciotka się jej boi – nawet tego się spodziewała – jednak to dodatkowo uprzykrzało jej życie. Za parę miesięcy miała skończyć dwadzieścia lat, odziedziczyć spadek i wreszcie zbudować własny dom. Dom pełen światła i ciepła, i co najważniejsze – ludzi. Będzie paradowała po tym domu w pięknej sukni, przyciągając spojrzenia tuzina przystojnych zalotników, którzy wyznają jej miłość. I już nigdy nie będzie sama.
Ale żeby zapewnić sobie taką przyszłość, musiała zmierzyć się ze Śmiercią. Najlepiej jeszcze tej nocy, zanim ponury żniwiarz zabierze kolejną opiekunkę i wzmocni klątwę.
– Pakuj się, dziewczyno – powtórzyła ciotka Magda, jej kościste ręce się trzęsły. – Nie pozwolę ci dzisiaj nocować w moim domu.
Signa wybiegła z kuchni, zatrzymując się tylko na chwilę, żeby podnieść kubek z podłogi i obejrzeć najnowsze wgniecenie w miedzi. Chybotliwe drewniane schody skrzypiały, kiedy po nich wchodziła. Starała się myśleć tylko o podłodze trzeszczącej przy każdym kroku, jakby protestującej pod jej ciężarem. O brudzie pokrywającym cały dom, od fundamentów po krzywy dach. O pająku, który mieszkał w doskonale zachowanej pajęczynie w kącie pod sufitem, niedostępny, ale zawsze na widoku. O wszystkim, byle tylko wyrzucić z głowy mroczne myśli – że coś jest z nią bardzo nie w porządku. Że jest potworem. Że byłoby lepiej, gdyby tylko była normalna.
Magda wierzyła, że Signa ma diabła za skórą, i może miała rację. Może rzeczywiście diabeł uwił sobie wygodne gniazdko w jej duszy i dlatego nie mogła umrzeć. Niemniej jednak wiedziała, że i tak musi zrobić to co trzeba.
Kaszel ciotki Magdy wstrząsnął domem i Signa przyspieszyła kroku. W swojej maleńkiej sypialni na strychu przesunęła kufer pod drzwi, żeby nikt nie mógł wejść, i wróciła na palcach na środek pokoju. Podkasała spódnicę, usiadła na podłodze i zdjęła kurtkę. Z kieszeni wyjęła jagody belladonny. Ułożyła je przed sobą, potem z drugiej kieszeni wyciągnęła zardzewiały kuchenny nóż i owinęła zaśniedziałą rączkę w fałdy spódnicy, żeby łatwiej ją chwycić. Wzięła pięć jagód i sama nie rozumiejąc dlaczego, przygładziła ciemne sploty włosów i poprawiła kołnierzyk, żeby lepiej się prezentować, zanim pozwoliła, żeby słodycz eksplodowała jej na języku.
Trucizna zaczęła działać, jakby ktoś rozciął jej pierś rozpalonym żelazem i ścisnął płuca. Po skórze toczyły się grube krople potu, wypływające z porów jak z przeciekającego kranu. Żółć podeszła do gardła, powodując odruch wymiotny. Signa zamknęła oczy, żeby nie widzieć cieni, które zaroiły się wokół niej, wywołując dziwne halucynacje.
Zaledwie po paru chwilach skutki belladonny ustąpiły – taka dawka powinna zabić, ale Signa szybko mogła dojść do siebie. Chciała jednak przedłużyć tę chwilę, ponieważ o to jej chodziło: to była jej szansa, żeby dopaść ponurego żniwiarza i powstrzymać go raz na zawsze.
Wreszcie w jej żyły wpłynął lód. Znajoma obecność wtargnęła w jej wnętrze i domagała się uwagi. Signa otworzyła oczy.
Przed nią stał Śmierć.
Patrzył.
Czekał.
Oszołamiająca, znajoma obecność zaskoczyła Signę jak zawsze – skłębione cienie uformowały niewyraźną ludzką sylwetkę. Była tak mroczna i pozbawiona światła, że jej widok sprawiał ból. A jednak Signa musiała na nią patrzeć. Zawsze na nią patrzeć. Przyciągana jak ćma do płomienia świecy. I to przyciąganie wydawało się wzajemne.
Śmierć nie czekał już w stosownej odległości, tylko pochylał się jak sęp nad padliną. Cienie tańczyły wokół niego. Signa podniosła wzrok na bezdenną otchłań ciemności i chociaż oczy ją piekły, nie odwróciła spojrzenia.
– Wolałbym, żebyś mnie nie wzywała za każdym razem, kiedy poczujesz potrzebę. – Głos nie był taki, jakiego Signa się spodziewała. Nie był lodowaty ani chropowaty; przypominał szmer wody w strumieniu, opływał jej skórę i zapraszał do pływania o północy. – Wiesz, jestem dość zajęty.
Signa zamarła bez tchu. Ponad dziewiętnaście lat czekała, żeby usłyszeć głos Śmierci – i to były jego pierwsze słowa? Zacisnęła palce na rękojeści noża i skrzywiła się gniewnie.
– Jeśli zamierzasz zmarnować mi życie, najwyższy czas, żebyś powiedział dlaczego.
Śmierć cofnął się, a wtedy znowu napłynęło ciepło i ukąsiło zdrętwiałe palce Signy. Nawet nie zauważyła, jak zmarzła.
– Myślisz, że to właśnie robię, Signo? – W głosie Śmierci brzmiało niedowierzanie. – Marnuję ci życie?
W tych słowach było coś niepokojącego. Coś zbyt znajomego, od czego ciarki przeszły dziewczynie po plecach.
– Nie wymawiaj mojego imienia – poprosiła. – W ustach Śmierci brzmi jak przekleństwo.
Śmierć roześmiał się niskim, melodyjnym głosem i cienie wokół niego się skręciły.
– Twoje imię nie jest przekleństwem, ptaszynko. Po prostu lubię jego smak.
Ten śmiech dziwnie podziałał na Signę. Chociaż przez lata układała sobie przemowę na tę chwilę, teraz nie mogła jej sobie przypomnieć. A nawet gdyby sobie przypomniała, jaki w tym sens? Nie mogła pozwolić, żeby dziwne słowa Śmierci wytrąciły ją z równowagi – skoro żniwiarz niemal zmarnował jej życie, pozbawił przyjaciół, opiekunów i domu. Więc nie zastanawiała się dłużej; czas wykorzystać okazję i sprawdzić, czy Śmierć ma jakieś słabe strony.
Drżącymi rękami mocno ścisnęła nóż, przezwyciężyła ociężałość w kościach i zebrała wszystkie siły. I dźgnęła Śmierć prosto w pierś.