- W empik go
Beniowski - ebook
Beniowski - ebook
„Beniowski”, poemat dygresyjny Juliusza Słowackiego, przybliża wydarzenia konfederacji barskiej – zbrojnego wystąpienia szlachty polskiej w obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczpospolitej. Fabuła skupia się na podróżach awanturnika Maurycego Beniowskiego, przerywana jest jednak często uwagami narratora komentującymi różne sprawy publiczne.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65776-55-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pieśń I
Za panowania króla Stanisława
Mieszkał ubogi szlachcic na Podolu,
Wysoko potem go wyniosła sława;
Szczęścia miał mało w życiu, więcej bolu;
Albowiem była to epoka krwawa,
I kraj był cały na rumaku, w polu;
Łany, ogrody leżały odłogiem,
Zaraza stała u domu za progiem.
Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia
Imiona; rodne nazwisko Beniowski.
Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia,
Co go broniła jako Częstochowski
Szkaplerz: od dżumy, głodu, od płomienia,
I od wszystkich plag – prócz śmierci i troski;
Bo w życiu swojem namartwił się bardzo,
A umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą.
Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.
Ach! taką tylko młodość nazwać piękną,
Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,
Od której nerwy w człowieku nie zmiękną,
Ale się staną niby harfą strojną
I bite pieśnią zapału nie pękną.
Przez całą młodość Pan Beniowski bujnie
Za trzech ludzi czuł – a więc żył potrójnie.
Wioseczkę małą miał – ale dziedziczną,
Dwadzieścia miał lat – był u siebie panem.
Spraszał do domu szlachtę okoliczną.
Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem.
Miał nadto proces i sprawę graniczną;
A prędzej sprawę wygrałby z szatanem,
Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów:
Słowem, że przyszło do długów i fantów.
Pozbył się naprzód klinów i futorów.
Potem i konie wyprzedał z uprzężą –
Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów,
O które żony dziś mężów ciemiężą –
Pozbył się potem swoich białozorów,
Regentowi dał charty – w rękę księżą
Ostatnie grosze dwa za ojca duszę,
I na ornaty dwa ojca kontusze.
Z tych majątkowych ostatnich konwulsji
Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie:
Wyrok, w którym rzecz była o ekspulsji.
Mało o to dbał (tracąc na chudobie,
Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi),
Lecz Pan Beniowski rzekł: ja sam zarobię
Na drugą wioskę, et si non mi noces
Fortuna – z wioską nabędę i proces.
I znowu mój syn będzie miał przyjemność
Z palestrą jadać i być Akteonem;
I na przyjaciół wzdychać niewzajemność,
I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem,
Który mój ojciec sadził... O! nikczemność!
Tu Pan Kazimierz jęknął harfy tonem,
I na szumiący jesion łzawo spojrzał.
W tej chwili zyskał trochę – trochę dojrzał,
Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,
Trochę skorzystał jak człowiek odarty,
Na którego sam Pan Sędzia, Zastawnik
I Regent – niby trzy głodne lamparty,
Lub jako muły puszczone na trawnik,
Lub jak na duszę rozsierdzone czarty,
Wpadli, ogryźli i na pocieszenie
Rzecz zostawili słodką – doświadczenie.
O! doświadczenie – ty jesteś pancerzem
Dla piersi, w której serce nie uderza;
Jesteś latarnią nad morskiem wybrzeżem,
Do której człowiek w dzień pochmurny zmierza;
O! doświadczenie – jesteś ciepłem pierzem
Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza,
Bawełną w uszach od ludzkiego jęku –
Dla mnie, śród ciemnej nocy – świecą w ręku.
Lecz Pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,
O doświadczenie jak o grosz złamany
Nie dbał – wolałby mieć wioskę i teścia;
To jest ślubem być dozgonnym związany
Z Panną Anielą. – Tej sztuka niewieścia
Sprawiła, że był srodze zakochany:
Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,
I wszystko dobrze szło – dopóki wioski
Nie stracił... wtenczas po włosku: addio!
Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.
Okropne słowa! jeśli nie zabiją,
To serce schłoszczą tysiącami biczów.
Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,
Była z rodziny dostatniej A... wiczów...
Kochała wiernie – wierność była w modzie...
Lecz ojciec – ten stał jak mur na przeszkodzie.
Mimo to jednak Aniela, jak róże,
Co nad wysoki mur liściem wybiegną
Patrzeć na słońce – oczy miała duże,
Czarne. – Jak róże, co się nad mur przegną,
I mimo czujne ogrodowe stróże,
Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną,
A potem gorzki los tych niewiniątek
Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;
Aniela – mimo ojcowskie czuwanie
Widywała się ze swoim Zbigniewem.
Kronika milczy, czy to widywanie
Odbywało się pod jaworu drzewem,
W godzinę, kiedy słychać psów szczekanie,
Kiedy słowiki wywołują śpiewem
Księżyc spod ziemi; – lecz pozwól asindziej,
Że się nie mogli widywać gdzie indziej...
Zwłaszcza o innej porze... Ojciec srogi,
Do tego wielki oryginał, splennik;
Diabeł wie jakiej wiary: w rzymskie bogi
Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik,
Chrystusa także krwią oblane nogi
Całował; zwał się cesarzów plemiennik...
Słowem była to dziwna meskolancja
Świętości, złota, folgi – jak monstrancja.
To porównanie pojąłbyś od razu,
Gdybyś go widział w złocistym szlafroku,
Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu
Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku
Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu
Kłaniającym się ludziom na widoku;
I stał jak martwy, niczem się nie wzruszył,
Lecz widać było, że żył – bo się puszył.
Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą
Na skale – a pod skałą staw był wielki.
W tym stawie widać było twarz jaskrawą
Słońca i białe łabędzie Anielki;
Grobelka z młyńską u końca zastawą,
Za groblą kościół Panny Zbawicielki
Z trzema wieżami baniastemi, w złocie;
I chat okienka niby oczy kocie.
Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!
Zwłaszcza, że szlachcic, wielki oryginał,
Góry uczynił do przebycia trudne,
Wężowe w skałach ścieżki powycinał,
I między róże, co rosły odludne,
Postawiał golce rzymskie. – Ten puginał
W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą –
Skąd łatwo było poznać, że to Kato.
Apollo w morzu zostawił koszulę,
I na Starosty górach stał bez listka.
Dalej w egipskich katakombach ule;
Dalej posągi, którym koniec świstka
Wyłaził z gęby i przemawiał czule
Do Pana zamku jak do Antychrystka...
Albowiem wszystkie te wymysły pańskie
Nie katolickie były – lecz pogańskie.
W ogrodzie stała jakaś larwa niema,
Czarna, ogromna, rozrosła szeroko,
Był to krzesany dąb na Polifema.
Jedno w koronie miał wybite oko
A tyle widział nieba, co obiema,
I nad sadzawką coś dumał głęboko,
Patrząc tem jednem okiem w ciemną wodę;
Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.
Naprzeciw była bardzo ciemna grota,
Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,
Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,
A sieci pluszczą śród spokojnych toni;
Albowiem w grocie Matka Boska złota,
Z wieńcem różanych lamp na jasnej skroni,
Jako Dyjanna o poranku biała,
Na staw z różanej tęczy wyzierała...
Słowem – było to istne głupstwa wzgórze,
Zwierciadło czyste cnego antenata;
Na którym meszty świeciły papuże,
Rzymska, purpurą bramowana szata,
Przy ucztach często na łysinie – róże,
A w ręku czara ze śmiercią Sokrata,
Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem –
Że kto pił, zdał się mędrcem – nie opilcem.
Z tego wszystkiego Pan Kazimierz śmiał się.
Lecz zakochany w cudownej Anieli,
Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;
Polubił nawet te posągi w bieli,
Te groty od lamp różane – i stał się
Nabożnym bardzo w każdej skalnej celi;
W każdej albowiem była jego droga,
I w każdej po niej została część Boga. –
Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,
Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.
Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.
Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Wolę – i sądzę najpiękniejszą z krajów
Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna
Konwalia, pełną sosen, kalin, jodeł;
Gdzie róża polna błyszczy się samotna,
Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł –
A zaś przyczyna temu jest istotna,
Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,
Jam wtenczas bujał na młodości piórach
Jasny i chmurny – jako księżyc w chmurach.
O! Melancholio! Nimfo, skąd ty rodem?
Czyś ty chorobą jest epidemiczną?
Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem,
Że teraz nawet szlachtę okoliczną
Zarażasz? – Nimfo! za twoim przewodem
Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną!
I jestem dzisiaj – niech cię porwie trzysta! –
Nie Polak – ale istny Bajronista...
Trochę w tem wina jest mojej młodości,
Trochę – tych grobów, co się w Polszcze mnożą,
Trochę – tej ciągłej w życiu samotności,
Trochę – tych duchów ognistych, co trwożą,
Palcami grobów pokazując kości,
Które się na dzień sądny znów ułożą,
I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc;
Aż wreszcie Pana Boga skruszą – dręcząc.
Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niej
Nowy poemat, jak sąd ostateczny;
I przy Eumenid pokazać pochodni,
Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny;
Jak w jasnem niebie daleko jest chłodniéj
Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny;
Lecz wolę dzieło to rzucić na poźniéj;
Bo do porządku mnie wołają Woźni...
Ci Woźni są to krytycy. – Kolego,
Byłżeś w Arkadii tej, gdzie Jezuici
Są barankami? – pasą się – i strzegą
Psów; i tem żyją, co ząb ich uchwyci
Na pięcie wieszcza. Kraina niczego!
Pełna wężowych ślin, pajęczych nici,
I krwi zepsutej – Niebieska kraina!
Co za pieniądze Bab – truć nas zaczyna.
O! Polsko! jeśli ty masz zostać młodą
I taką jak ta być, co dzisiaj żyje,
I być ochrzczona tą przeklętą wodą,
Której pies nie chce, wąż nawet nie pije,
Jeśli masz z twoją rycerską urodą
Iść między ludy, jak wąż co się wije;
Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem:
Zostań, czem jesteś – ludzi wielkich prochem!
Ale to próżna dla ciebie przestroga!
Ciebie anieli niebiescy ostrzegą
O każdej czarze – czy to w niej przez wroga,
Czyli przez węża i pająka swego
Wlane są jady. – Jesteś córką Boga,
I siostrą jesteś Ukrzyżowanego.
Ciebie się żadna trucizna nie imie –
Krzyż twym Papieżem jest, twa zguba w Rzymie!
Tam są legiony zjadliwe robactwa:
Czy będziesz czekać, aż twój łańcuch zjedzą?
Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa,
Czekając na tych, co pod tronem siedzą?
I krwią handlują, i duszą biedactwa,
I sami tylko o swem kłamstwie wiedzą;
I swym bezkrewnym wyszydzają palcem
Człeka, co nie jest trupem – lub padalcem.
Lecz pokój z niemi – nie, ten brud ruchomy
Nie zna pokoju – więc życzenie próżne!
Niechaj więc włażą w zakrwawione domy,
Niech plwają na miecz – stworzenia ostróżne,
Aby zardzewiał, nim będzie łakomy
Ich zgiętych karków, niech mają usłużne
W jadzie maczane pióra – dusze w bagnie –
Niech żyją – takiej krwi – nikt nie zapragnie.
Czołem bijący w marmur Chrystusowy,
Kiedym się skarżył na klątwy i zdrady,
Tom się i o ten kielich krwi octowy
Upomniał – i Grób zaparł się: że gady
Z niego nie wyszły – lecz z urwanej głowy
Ten polip odrósł i lud wyssał blady.
Wygnać go była kiedyś wielka praca...
Ma nas za trupa ten szakal – i wraca.
Precz z nim – lub, jeśli przyczołgnie się żmija,
Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. –
Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija,
Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy:
Kiedy czytelnik tę górę omija,
I woli prosty romans, polskie domy,
Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze,
A nade wszystko szczere, polskie dusze.
Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam,
Tylko o trochę cierpliwości proszę.
Ja sam na Muzę i natchnienie czekam,
I czoło moje pomarszczone noszę,
I poematu ekspozycję zwlekam,
I weny ducha lekkiego nie płoszę,
Który na mózgu jak motyl na róży
Usiądzie – aż się kwiat listkami zmruży,
A potem nagle odemknie swe łono
Świeże i jasne – i na okolice
Roześle wonie, co wszystko pochłoną. –
Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę,
I tu pokażę, że nie jest zmyśloną,
Lecz z moich rymów czyni błyskawice;
A mym przekleństwom daje siłę grotów.
Czekajcie! – już pieśń zacznę – jużem gotów.
Był wieczór. – Z kwiatów wychodziły wonie
Melancholiczne, ciemniał las dębowy.
Beniowski kazał osiodłać dwa konie:
Jeden dla siebie, na drugim domowy
Miał jechać sługa. Beniowski na skronie –
Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy –
Lecz nie poemat pisząc, tylko gadkę,
Powiem, że tylko wdział – konfederatkę.
Zapiął na piersiach szpencer z barankami,
Zawiesił burkę z tygrysiemi łapy,
Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,
Pogłaskał konia – koń otworzył chrapy
I w ciemną domu sień zaparskał skrami
Na pożegnanie. Klasły dwa harapy
Pana i sługi... I pan ze swym sługą
Wyszli z rodzinnych progów – i na długo.
O! gdyby wtenczas jaka Nimfa smętna,
Wiadoma ludzkiej przyszłości, krzyknęła:
Już ty nie wrócisz! i stopy twej piętna
Są tu ostatnie! – lecz jeśli twe dzieła
Zapisze sława wszystkiego pamiętna:
Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła,
Będzie świątynią, a te ciche świerki
Pójdą na krzyże i na tabakierki,
A twe koszule porżną na szkaplerze,
A twe papiery – choćby to był tylko
Od ekonoma list albo przymierze
Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką –
Sawantka łzami rzewnemi wypierze
I w sztambuch wklei albo przypnie szpilką;
Że twa peruka – jeśli masz perukę? –
Frenologistów podeprze naukę;
Że twój but prawy powieszą w Sybilli,
A o znikniony lewy będą skargi. –
Nie mówię więcej, bo mój rym już kwili,
I łzami się już zalewają wargi! –
Lecz gdyby jaka Nimfa w owej chwili,
Kiedy nasz rycerz na świata zatargi
Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła:
Uczułby w sercu coś – coś na kształt piekła...
O! dzika żądzo pośmiertnego żalu,
Jakim ty jesteś smutnem głupstwem ludzi!
Zwłaszcza, że wiedziesz prosto do szpitalu
Rozmarzonego. – A nim się obudzi
Już w jego oczach jak w mglistym opalu
Błyskają światła, szpitalnicy chudzi,
Mniszek pacierze, trumien robotnicy,
Mgła – za tą chmurą Pan Bóg na kształt świécy.
Ale to wszystko jedno. – Nasz bohater
Dom swój opuszczał ze swym starym sługą,
Jak opuszczała swój dom panna Plater...
A kiedyś, dawniej, Czarnecki z kolczugą...
Ach, tak jak później nasz sejmowy krater,
Który wybuchnął wielką, jasną fugą
Z Warszawy – Wisłę przewędrował promem...
I mówi, że jak ślimak wyszedł z domem...
Ach, tak jak sztaby, klub i wszyscy święci,
Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku
Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;
Jak ja nareszcie, co w tym słoneczniku
Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci
Za każdem słońcem – słońc mamy bez liku!
I trzeba dobrze nam tą myślą przesiąc,
Że dla niezgody słońc – królem jest miesiąc.
Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy
Walka, jak w dawnej Skandynawów wierze
Wojna niebieskich, krwawych luminarzy
Teraz niech nowi wystąpią rycerze,
Ułani, dawnych synowie husarzy,
Którym krew ruska chorągiewki pierze.
Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem –
Kłaniało mu się zboże całym łanem.
Kłosek mu każdy dziękował ugięty,
Bławatek każdy mu się przypatrywał,
Ani się skarżył, choć kopytem ścięty.
Beniowski jechał cicho – sługa śpiéwał
Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;
A głos po łanach złocistych przepływał
I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy.
Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.
Ciemniało. – Rycerz wyjechał nad jary,
Skąd rzucił okiem na dom swej kochanki.
Skała ta jako wielki obłok szary,
Stała nad stawem; nad nią były wianki
Drzew ogrodowych i dom wielki, stary,
Z płomienistemi okny i krużganki.
Całą tej górze postać ekscentryczną
Odjęła złota noc swą szatą śliczną.
Nie widać było posągu Junony,
Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo,
Ale dąb widać było zamyślony,
Co stał nad zamkiem, żeniony z topolą.
Lecz z zamku księżyc wybuchał czerwony,
Jak smutny aktor, co z Hamleta rolą
Wyjdzie na scenę. Księżyc wstąpił krwawy
I oczerwieniać zaczął staw Ladawy.
Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza
Cały majątek; przegrał go i plunął –
Lecz patrząc na ten dom, gdzie wziął harbuza,
I z nadziei swych na wiek wieków runął:
Westchnął! – i wzniosła mu się w piersiach śluza,
Łzami się zalał i z siodła się sunął
Jak człowiek, który dostał nagle mdłości. –
Przyskoczył stary Grześ: „Co Jegomości?”
„Święta Maryjo, ratuj! dziecko kona!”
Na to Beniowski rzekł: „poprawiam strzemię”.
Odepchnął sługę, co go brał w ramiona,
W konfederatkę się chlasnął i w ciemię,
Spojrzał na księżyc, co zeń jak z Memnona
Wydobył jęki, i całe trosk brzemię
Takiem westchnieniem wielkim w księżyc cisnął,
Że księżyc śćmił się – zmarszczył – i znów błysnął.
Westchnąwszy jechał dalej brzegiem jaru,
A za nim sługa w ceglastym kontuszu.
Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru,
Litość aniołów brzęczy koło uszu:
Smutny jest gotów do bójki i swaru,
Gorączkowego pełen animuszu.
Takim Beniowski był i jego lozak –
Szczęściem, że żaden się nie zjawił kozak.
Bo w takiej chwili kochanek rozpaczny
Gorszy niż lwica Wirgilla hirkańska
Jechał więc smutny rycerz; za nim baczny
Na wszystko jechał Grześ – a wódka gdańska
W skórzanej flaszy dźwięk dawała smaczny,
I bełkotała ta nimfa szatańska,
Właśnie jak gołąb, co z miłości grucha,
Lub poetyczna na Litwie ropucha.
Słysząc, jak słodko zapraszała flasza,
Spróbował jej Grześ raz, dwa i trzy razy,
I w oczach mu się wnet zrobiła kasza
Z gwiazd, a sam księżyc był szperką – a głazy
Ludźmi. Więc jako żona Eneasza
Został się w Troi, z konia spadł na ślazy,
I tak bohater zbył swojego sługi –
Ale za koniem jego szedł koń drugi...
I było coraz ciemniej... – wtem – o! cuda!
Koń Grzesia zaczął prześcigać panicza;
Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda,
Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza –
Tu widzę, że mi się poemat uda,
Że mi już Muza swoich łask użycza;
Więc dalej! wieszczów galopem wyprzedźmy,
Jest ex machina deus – w kształcie wiedźmy.
Więc, jak powiadam, zrównały się konie.
Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął,
Widząc, że siedział czart w srebrnej koronie
Na koniu, co go jak wicher prześcignął...
I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie
Lejce i stepem zamroczonym śmignął,
Ciągnąc za sobą mojej pieśni syna. –
Że Polak daje się wieść – nie nowina!
Widziałem – Ale stój, Muzo! bieg krzywy
Tu nie przystoi wcale. – Miesiąc świeci,
Na koniu wiedźma, gałęzią pokrzywy
Smaga po zadzie konia i tak leci
W srebrnej koronie jak anioł straszliwy!
O którym roją na pół senne dzieci,
Że ma koń ze mgły, z wężów srebrnych bicze,
Skrzydła ogniste i niańki oblicze...
I coraz prędzej, jakby anioł zgonu
Pędził za naszym rycerzem i babą.
Dźwięk głuchy kopyt jak jęczenie dzwonu,
Jako tętnienia echo jęczał słabo,
A ręka wiedźmy jak liść wielki klonu,
Gdy sczerwienieje lub, jak mówi Strabo,
Łapa Ibisa, czerwona, bez pierza:
Za lejc trzymała swój – i lejc rycerza.
W zawrocie głowy, rycerz wlepił oczy
W tę rękę z trzema czerwonemi żyły.
A więc rozmyślał, czy z konia zeskoczy?
Ale mu jego koń był bardzo miły –
Czy świśnie szablą, aż się łeb potoczy
I spadnie z karku wiedźmy do mogiły? –
Ale i ta myśl druga, i ta chętka
Zdawała mu się nie zła – lecz za prędka.
A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie,
Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy;
Gdyby cię takie spotkało porwanie?
I nie spodziewał się znikąd odsieczy?
I widział taką rękę, Mości Panie!
Czerwoną? – do miliona krwawych mieczy!
Taką ohydną rękę? pełną kości?
Co pozbawiła cię ludzkiej godności!
Zwłaszcza, jeżeli jesteś demokratą
I o swą godność indywidualną
Dbasz wielce. – Co byś więc powiedział na to?
Gdybyś przez babę tak suchą! fatalną!
I – nie wiem pewnie – lecz może wąsatą
Sę-Symonistkę i nie idealną
Ale kościaną, był pozbawion woli
I tchu i czynił to, co godność boli?
Nie wiesz? – Więc sobie zamawiam twą łaskę
Nadal, na rzeczy ważniejszych sądzenie. –
Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę, –
Widzę w tem jego gwiazdę, przeznaczenie!
I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę,
Którą słoneczne wkładają promienie
Na twarz księżyca; a w tym prędkim biegu
Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.
Nagle – zwolniła kroku przewodniczka,
Roześmiała się, zeskoczyła z siodła.
Beniowski siedział na koniu jak świéczka,
Patrząc, gdzie go ta wędrówka zawiodła.
Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka,
Międza skałami – co mogą za godła
Służyć dwóm sercom, rozdartym na wieki, –
Wiodła go prosto – prosto – do pasieki.
Pasiekę tę znał dobrze i te skały,
I tę ścieżeczkę pełną rudej glinki.
Tutaj pasterskie roił ideały –
Z których czytelnik może robić drwinki. –
Starosta córce dał ten gaik mały
I od niej nazwał miejsce – Anielinki.
A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa,
Była to niańka panny, stara Diwa
Poznał ją rycerz i za tę czerwoną,
Za tę Ibisa rękę wnet uścisnął.
„Więc ty Irydą jesteś, a Junoną
Jest twoja Pani? Teraz obłok prysnął!
Ach widzę, jaką miałem myśl szaloną!
I co bym zrobił, gdybym szablą świsnął
I odciął ci tę rękę, Diwo stara.
Drugi raz nie graj w diabła i w Tatara”.
Tak mówiąc, za swą Diwą szedł z pośpiechem,
I ze skał wyszli na łąkę zieloną;
Na którą księżyc spoglądał z uśmiechem,
Widząc tysiącznych róż otwarte łono.
Chata nakryta prostej słomy wiechem,
Ścieniona lipy ogromnej koroną,
Stała na łące w najciemniejszej głębi,
Z girlandą śpiących wokoło gołębi.
Z drżeniem za Diwą szedł Beniowski młody,
Prowadząc konia, co się wyrwał z dłoni
I poszedł z wolna, parskając, do wody. –
Ta wyglądała spod białych jabłoni,
Szarfą księżyca, błękitem pogody. –
Za nim koń drugi poszedł rżąc – a oni,
To jest nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą
Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.
Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni,
I drzwi otworzył od panny pokoju.
Na progu stała, jakby smętna ksieni,
Panna Aniela cała w białym stroju;
Z dyjamentowych zaś miesiąc pierścieni
Podobny do gwiazd migających roju,
Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych,
Właśnie jakoby złote światło świętych.
Beniowski myślał, że anioł i witał
Jak bóstwo, długiem, przeciągłem westchnieniem,
Potem się zmięszał i o zdrowie spytał; –
Co dziś byłoby wielkim uchybieniem!
Nieświatowością! znakiem, że nie czytał
Pani Sand, że się bajronicznym cieniem
Nie okrył, że jest niezgrabny w rozmowie,
Że nie wie, jak to mówić romansowie.
Ja sam się dziwię, że za bohatera
Wziąłem takiego prostego szlachcica!
Oto pierwszy raz swe usta otwiera
Przed swą kochanką, która w nów księżyca
Swe włosy czarno-błękitne ubiera,
Jakby sawantka albo czarownica:
I słyszy – że nie jak wieszcz lub astronom,
Kochanek wita ją – lecz jak ekonom.
Na niezgrabnego już masz patent – a ja,
Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw –
I cała moich poematów zgraja
Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw,
Anhelli cię ma biały za lokaja,
I Balladyna skora do zabijaństw
Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,
Niż przyznać, że jest z tobą w pokrewieństwie.
Co jest niejaką prawdą, bo te mary
Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,
A trzecie tylko z dziwnej, twardej wiary
W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy,
A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. –
Lecz ten poemat będzie narodowy,
Poetów wszystkich mi uczyni braćmi,
Wszystkich – oprócz tych tylko – których zaćmi.
Lecz do powieści. – Więc na progu stała
Panna Aniela prosta, dumna, czysta,
Dla zalotników zwyczajnych jak skała;
Z czego kochanek wybrany korzysta,
Albowiem nigdy nie kokietowała
Dlatego tylko, aby mieć ze trzysta
Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem,
Z których by żaden nie chciał być małżonkiem.
Lecz u Polaków tak! – Ciągną jak słomki
Za oczkiem jakiej Marysi lub Wandy,
Która im różne rozdaje przydomki,
A wiosną listkiem cyprysu, lewandy
Z niemi w zielone gra lub wiąże słomki,
Lub wędkę rzuca w te rybek girlandy,
Które za każdym wody pluskiem płyną,
Skosztują – haczek obaczą – i miną.
Lecz u Polaków tak – widziałem całe
Przy jednej pannie gimnazja, licea;
Ta miała często rączęta nie białe,
A złość tak wielką w sercu jak Medea,
A zaś korzyści z tych miłości małe,
I małe bardzo na później trofea.
Rozdały wiele włosów, łez, podwiązek:
Żadna nie weszła stąd w małżeński związek.
A stąd przestroga, że takie zbiorowe
Miłoście nic są w miłości niewarte;
Że lepiej serce zawrócić niż głowę;
Serca w miłości bowiem są uparte,
Choć głowy stokroć bardziej romansowe,
I stokroć bardziej ogniście zażarte;
I często widząc, że na świecie źle tym,
Z rozpaczy kończą tak, jak Werter w Götym.
Więc z drugiej strony w tem jest kompensacja
Dla tych, co dzisiaj są staremi panny,
Gdy na rozstajnej drodze jaka stacja,
I kamień, i trup w białą czaszkę ranny,
Świadczą – że każda z nich, jako akacja
Okryta słodkim kwiatem w czas poranny,
Brzęczała wkoło pszczół zalotnych wieńcem,
I ma kochanka w piekle – potępieńcem.
Takim sposobem wnet jest heroiną
I poeci ją rymami zaszczycą:
Już jej nie nazwie nikt w pieśni dziewczyną,
Lecz musi nazwać posępnie dziewicą,
A kochanek jej, jak Fingal lub Ryno,
W chmurach skłębionych igra z błyskawicą
I śpiewa wichrom piekielny tryjolet,
Mając łzy w oczach – a w ręku pistolet.
Ale to nie był los panny Anieli.
Chociaż tak piękna, jak żadna śmiertelna,
Zbliżyć się ludzie i kochać nie śmieli.
Została dumna i nieskazitelna,
Chodziła jako łabędź lub anieli,
Kołysząc się na giętkiej stopie; strzelna
Nie była swemi zrennicami – zgoła! –
Lecz oczy czarne jej paliły czoła.
Włosy jej długie, krucze, w róg zwinięte,
Ciężyły głowie swą jedwabną wagą.
Ta sama głowa miała kształty święte,
I uświęcone snycerską powagą,
Smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte. –
Ktokolwiek widział marmurową, nagą
Florencką Wenus, nie weźmie za fraszki
Tego – co mówię tu, o formie czaszki.
Jak owe jaje, w którem kiedyś Leda
Powiła syna bogu łabędziowi –
Jak? – dzisiaj się to wytłumaczyć nie da
Przez żaden nowszy cud katolikowi!
A gdym tłumaczył, to panna Prakseda
Święta – aniołek jezuicki, wdowi,
Jak na kazaniu siedziała sanskryckim,
A potem dała mi w sam łeb – Witwickim.
Więc dziękowałem Bogu, że spod prasy
Nie wyszło jeszcze sześć psalmów Bojana,
Bo bym te wszystkie katolickie kwasy
Miał na łbie, wszystkie sześć – bo ta kochana
Panna Prakseda, gdy chodzi w zapasy
I chce traktować kogo jak szatana:
Co ma pod ręką katolickich wieszczy,
Rzuca na głowę i bije, i wrzeszczy.
Podziękowawszy więc Bogu, że tylko
Dostałem Złotym Ołtarzykiem – który
Każdą klamerką mię ukłuł jak szpilką;
Na niedźwiadkowe się bowiem pazury
Zamyka. – Czemże jest ból? Jedną chwilką!
Jak mówią w Dziadach Mickiewicza chóry.
Podziękowawszy za chwilki chwilowość,
Wpadam w opisy znów i w romansowość.
Aniela miała cudowną postawę,
W noszeniu głowy cudną lekkość – włosy
A l’antique – barwy troszeczka bladawe,
Oczy skier pełne, teraz pełne rosy,
Smutne i twarzy kochanka ciekawe,
I pytające się o własne losy.
Jej ręka piękna, maleńka i biała
Za szorstką, silną biorąc rękę – drżała.
„Ty wyjeżdżałeś! tyś mi nie powiedział!
Ale me serce jest miłośnym szpiegiem.
Nie mów mi, że jest między nami przedział
Fortuny. – Jestem nad przepaści brzegiem.
Usiądź – opowiem – wszystko będziesz wiedział!
Nie strasz się tylko trudności szeregiem,
Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce...
Lecz ja cię kocham jedna – ja mam serce.
„Straciłeś cały majątek? – i cóż mi
Majątek? ludzi sąd? – ja kocham ciebie!
Ja twego serca chcę – a nie twych duszmi
Potrzeba – pójdę o żebranym chlebie.
Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi
Serca – mój los już zapisany w niebie!
Ja kocham ciebie! w twojem sercu żyję.
Kto nas rozdzielić chce – ten mię zabije!
„Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi,
Znów się oświadczył i o moją rękę
Prosił. – Mój ojciec stał się dla mnie srogi.
I guwernantka jak na moją mękę
Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi
Przeciwko nam są – i wuja Sosenkę
Przekabacili już na swoją stronę.
Płakałam – patrzaj – oczy mam czerwone.
„A tu jak na złość! dla Dzieduszyckiego
Był bal. – Czy widzisz jak jestem ubrana?
Musiałam ubrać się dla ojca mego
W ten księżyc – lecz ja dla mojego pana,
Dla ciebie tylko! dla ciebie samego
Ubrałam się tak w kwiaty – po kolana.
Prawda, że dobrze mi tak bez zawoja? –
Ja nie ubrałam się dla nich – ja twoja!
„Lecz ty wyjeżdżał? gdzie? – O! ty niewierny!
Gdyby nie Diwa, byłbyś już daleko.
Gdzieżeś ty jechał? gdy mię ból nieźmierny
Dręczy – kiedy mię przed ołtarze wleką,
Gdy nie zostaje nic, jak się w cysterny
Rzucić lub twoją się zakryć opieką:
Ty mię opuszczał w chwilę tak okrutną!
Ja przebaczyłam już – ale mi smutno.
„Czy ty nie ufasz, że ja zdołam jedna
Oprzeć się – zostać twoją? – ja nie płocha!
Ty nie wiesz, co to jest kobieta biedna,
Kiedy ją dręczą, kiedy mocno kocha –
Zgubi się – potem u wszystkich wyjedna
Łzy nad swem sercem zgubionem i trocha
Kwiatów i więcej też żadnej nie trzeba...
Cóż to? – Nie mówisz nic do mnie? – O! nieba!
„Myślałam, że ty mi dodasz nadziei”. –
Tu wypuściła z rąk rękę kochanka –
„Myślałam, że ty w tej smutnej kolei...” –
Tu blisko, szczęściem, stała z wodą szklanka,
Wzięła ją... drżące w szkło usteczka klei,
Ząbki o kryształ dzwonią jak kraszanka,
Kiedy się z drugą spotka w dziecka dłoni,
Rzekłbyś, że perła o dyjament dzwoni.
„Myślałam...” – Głos jej o jedną oktawę
Zniżył się i pękł, jak pęknięcie struny. –
Boleść złamała jej giętką postawę,
Myślałbyś, że się chyliła do truny,
Tak nawet małe usteczka jaskrawe
Zbladły, uczuwszy gorzkich łez piołuny.
Padła na krzesło i przez łzawe deszcze
Błysnął ostatni jęk – „Kochasz mię jeszcze?”
Beniowski już był na kolanach; w dłonie
Wziął drżącą rączkę Anieli... Tu proszę
Włożyć mi wieniec Petrarki na skronie,
Bo na tem pieśń zakończę i ogłoszę
Po dawnych wieszczów umarłych koronie
Czas bezkrólewia; pobuntuję kosze,
Krytyków kupię z Grabowskim prymasem,
Reszta owczarzy moja. – A tymczasem
Jako pretendent na własne poparcie
Utworzę całe wojsko w drugiej pieśni.
Epiczny zamiar wyjawię otwarcie,
Wyjdę z dzisiejszej estetycznej cieśni,
I skrzydeł mojej Muzy rozpostarcie
Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniéj
Niż miałem zamiar. Suszę tylko głowę,
Jak w rzecz wprowadzić rzeczy nadzmysłowe.
Nie podobało się już w Balladynie,
Że mój maleńki Skierka w bańce z mydła
Cicho po rzece kryształowej płynie;
Że bańka się od gazowego skrzydła
Babki-konika rozbija i ginie;
Że w grobie leżąc Alina nie zbrzydła,
Lecz piękna z dzbankiem na głowie martwica
Jest jak duch z woni malin i z księżyca.
Nie podobało się, że Grabiec spity
Jest wierzbą, że się Balladyna krwawi,
Że w całej sztuce tylko nie zabity
Sufler i Młoda Polska, co się bawi,
Jak każdy głupiec, plwając na sufity
Lub w studnię... która po sobie zostawi
Tyle co bańka mydlana rozwalin,
A pewnie nie woń myrry – ani malin...
O! Boże! gdyby przez metampsychozę
W Kozaka ciało wleźć albo w Mazura;
I ujrzeć, jaką popełniłem zgrozę
Pisząc – na przykład – Anhellego. Chmura
Gwiazd, białych duchów, które lgną na łozę
Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura,
A taka mleczna i nie warta wzmianki –
Jak kwiat, posłany dla pierwszej kochanki.
Pewnie bym takich nie napisał bredni,
Gdybym był zwiedził Sybir sam, realniéj;
Gdyby mi braknął gorzki chleb powszedni,
Gdybym żył jak ci ludzie borealni
Troską i solą z łez gorących – biedni!
Tam nędzni – dla nas posępni, nadskalni,
Podobni Bogom rozkutym z łańcuchów,
W powietrzu szarem, mglistem, pełnem duchów.
Pewnie bym... – Lecz ta spowiedź jest za długa,
Dygresje – nudzą; więc – mój czytelniku
Spróbuj, czy ci się pieśń podoba druga,
Gdzie więcej nieco będzie gwaru, krzyku,
Kościół i wielka słoneczna framuga,
I na tęczowym Duch Święty promyku,
Także cokolwiek szlachty. – Powieść taka
Jak dawny, długi, lity pas Polaka.