- promocja
- W empik go
Bennett Mafia. Bennett Mafia - ebook
Bennett Mafia. Bennett Mafia - ebook
On jest dla niej ucieleśnieniem wszystkiego, z czym walczyła. Ona dla niego – jedyną nadzieją na zmianę.
Riley dobrze wiedziała, że jej przyjaciółka Brooke nie pochodzi ze zwyczajnej rodziny. Bennettowie stanowili potężny ród mafijny. Śmierć ojca i najstarszego brata spowodowały, że na jej czele stanął szesnastoletni Kai. Jego magnetyzujące spojrzenie obiecywało tyle samo grozy, co rozkoszy.
Czternaście lat później Riley musi za wszelką cenę unikać kontaktów z Bennettami. Ukrywa się od lat i osiągnęła w tym mistrzostwo. A przynajmniej tak jej się wydaje. Nagle dowiaduje się, że jej dawna przyjaciółka zaginęła. Dwa dni później Kai ponownie zjawia się w życiu Riley. Wiele się zmieniło. Tylko jego spojrzenie pozostało takie samo.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66967-13-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
• Czternaście lat wcześniej •
Moja współlokatorka z internatu była księżniczką mafii, o czym początkowo nie wiedziałam. Pierwsze sześć miesięcy upłynęło nam bez najmniejszych zakłóceń.
Gdy pierwszy raz weszłam do naszego pokoju, przyjrzałam się jej łóżku wyglądającemu jak chmura otoczona kryształowymi światełkami, ogromnej liczbie zdjęć, które przykleiła do ściany tak, by ułożyły się w kształt serca, i oprawionemu w ramki płótnu z wymalowanym brokatowymi literami napisem: „Życie bywa bajką”.
To mnie zastopowało, bo nie należałam do tego typu dziewcząt.
Trafiłam do Hillcrest Academy trochę wbrew własnemu życzeniu – choć niezupełnie. Kłótnie rodziców osiągnęły apogeum. Mimo że mieszkaliśmy w rezydencji i rodzice się sprzeczali w swoim skrzydle, i tak ich słyszałam. Trudno, żeby było inaczej, skoro zakradałam się do korytarza sąsiadującego z ich pokojem i tam kładłam spać. Byłam jedynaczką i czułam się samotna. Może nie wszystkie dwunastolatki tyle wiedzą, ja jednak wiedziałam.
Wiedziałam również, że chociaż kochałam mamę, to nienawidziłam pola bitwy, jakim był nasz dom, dlatego w cichej Hillcrest Academy z ulgą rozluźniłam barki.
W dniu przeprowadzki słyszałam chichot, muzykę i matkę krzyczącą na chłopczyka, który przemknął mi tuż pod nogami, by popędzić dalej korytarzem, ale to nie były prawdziwe hałasy. Nie mogły się równać z wrzaskami, darciem się, uderzaniem w ściany, a już na pewno nie z tym, co dotarło do moich uszu dwa wieczory wcześniej: mrożącym krew w żyłach krzykiem.
Nawet nie było mnie wtedy w korytarzu rodziców. Leżałam w swoim skrzydle, porzuciwszy próby przebywania blisko nich, i aż zerwałam się z łóżka.
Po chwili położyłam się z powrotem, bo nie rozległ się żaden inny dźwięk. Czułam i słyszałam, jak serce łomoce mi w piersi. Nie zdziwiłam się nawet odrobinę, gdy sekretarka ojca kazała mi następnego dnia zacząć się pakować. Miałam jechać do szkoły z internatem.
Ojciec zniknął.
Mama płakała w swoim pokoju. Cały dzień.
Claude, kamerdyner, powiedział mi, o której mam być gotowa do wyjazdu. Dopiero kiedy stanęłam w progu, czując w brzuchu kłębiące się dziwnie i mdląco motyle, mama podeszła do drzwi. Wydawała się taka krucha.
Wiedziałam, że jest chuda, ale jej widok tamtego dnia wyrył mi się w mózgu na zawsze.
Szła, szurając nogami, jakby chodzenie sprawiało jej ból. Na białą koszulę nocną narzuciła przejrzysty szlafrok. Stopy ledwie jej wystawały spod koszuli, a gdy je dostrzegłam, stwierdziłam, że jak zwykle miała puchate kapcie bez palców. Te lubiła najbardziej. Wkładała je, kiedy robiła sobie pedicure. Tego dnia miała też włosy zawinięte w ręcznik, który zasłaniał częściowo twarz. Ta część, którą widziałam, była perfekcyjnie umalowana: usta pociągnęła różową szminką z połyskiem, skórę pokryła warstwą wygładzającego podkładu. Oczy ukryła za okularami przeciwsłonecznymi.
Kiedy je zobaczyłam, przysunęłam się do Claude’a. Bezwiednie. Widok matki w okularach przeciwsłonecznych nie należał do niezwykłych, nie dziwiło mnie również to, że nosiła je w domu, ale to był dzień mojego wyjazdu.
Chciałam zobaczyć oczy mamy przed wyjściem.
Nie zdjęła okularów.
Uklękła przede mną, schowaną połowicznie za Claudem, i rozłożyła ramiona.
Podbiegłam do niej i objęłam ją za szyję. Nie przejmowałam się tym, jaka była chuda. Objęłam ją nogami w talii, a ona chwyciła mnie, wciąż klęcząc. Pogładziła mnie po plecach i pochyliła głowę, by pocałować mnie w ramię.
– Kocham cię, Ray-promyczku* – szepnęła. – Baw się dobrze w tej nowej szkole. Poznaj nowych przyjaciół. – Mocno mnie ścisnęła.
Claude chrząknął i otworzył drzwi za nami.
Oderwałam się od niej niechętnie, gdy rozluźniła uścisk.
Claude zdążył już spakować bagaże do samochodu. Nie jechał ze mną do nowej szkoły. Miała mi towarzyszyć Janine, sekretarka, która dzień wcześniej poinformowała mnie o wyjeździe. Bez wątpienia to ona poczyniła wszystkie przygotowania.
Wychodząc, obejrzałam się przez ramię.
Po policzku mamy spływała łza.
To był jeden z ostatnich razy, kiedy ją widziałam.
* Ray (ang.) – promień (przyp. tłum.).ROZDZIAŁ 1
• Współcześnie •
– Giń, mucho!
Patrzyłyśmy sobie z muchą w oczy. No, może nie patrzyłyśmy, niemniej siedziała ona na kamieniu obok mnie. I nie dawała się utłuc. A naprzykrzała mi się już od godziny. Usiłowałam uprzątnąć podwórko, ale to bzyczenie doprowadzało mnie do szału.
Muszysko drwiło ze mnie i droczyło się. Umykało za każdym razem, kiedy się na nie zamierzyłam. Było zbyt szybkie. Przycupnęło mi na ramieniu w chwili, gdy otworzyły się drzwi z moskitierą. Usłyszałam ich skrzypnięcie tuż przed tym, jak poczułam ból w ramieniu.
– Czy ty się właśnie rąbnęłaś?
Kurwa. Kurwa. Kurwa.
Jęknęłam. Kolana się pode mną ugięły.
Tak.
Uderzyłam się kamieniem ściskanym w dłoni i czułam, jak krew spływa mi po ręce. Rękaw bluzki szybko się czerwienił.
Pieprzona mucha próbowała mnie zabić podstępem.
– Cholera.
Drzwi się zatrzasnęły i usłyszałam, jak Blade zbiega do mnie po schodach, szurając nogami. Żwir zachrzęścił pod jego ciężarem. Pośliznął się tuż za mną i nogi mu się rozjechały. Pewnie podarł sobie spodnie, ale na ile go znałam, nie przejmie się tym.
W ogóle nie przejmował się ciuchami. Najczęściej cieszyłyśmy się, że w ogóle coś na siebie wkładał.
– Kurwa – zaklął pod nosem. Jego bardzo opalone i lekko zatłuszczone palce dotykały mnie delikatnie podczas oględzin rany. Wydawało się, że ciemne oczy skanują moje ramię. Usiadł na piętach i przeczesał dłonią dredy. – Co ty wyprawiasz?
Nie zamierzałam się przyznać, że mucha mnie przechytrzyła.
Blade znikał, gdy pracowałam na podwórku. Przez wszystkie lata mieszkania z nami zadowalał się sprzątaniem w środku. Zajmował się gotowaniem, porządkami i zmywaniem. Nierzadko po powrocie z zakupów zastawałyśmy go w fartuszku pokojówki, z miotełką do kurzu – i tylko w tym.
Dlatego to, że wyszedł mnie szukać, nie było normalne.
– O co chodzi? – Skinęłam głową w kierunku domu, skąd dobiegał ryk telewizora.
Spojrzał na mnie zatroskanymi oczami, a wyraz jego twarzy uległ całkowitej zmianie.
Zaniepokoiłam się jeszcze bardziej.
Z naszej trójki mieszkającej w małym domku pod Calgary, nazywanym przez nas niekiedy Krowgary, Blade był tym, który się niczym nie przejmował. Lubił palić marihuanę, nosił dredy i ubierał się jak dzieciak z lat sześćdziesiątych: brązową kamizelkę zakładał na gołe ciało, a włosy przewiązywał bandaną farbowaną metodą _tie-dye_. Tyle że zamiast dzwonów nosił obcisłe postrzępione dżinsy i zwykłe buty do biegania. Zajmował się naszymi komputerami, dlatego nie zaskoczyło mnie, gdy po wejściu do domu zauważyłam, że wiadomości z komputera pojawiły się na ekranie telewizora.
Nie zaskoczyło mnie też, że oglądał doniesienia z Nowego Jorku.
– …ężniczka mafii Bennettów zaginęła czterdzieści dziewięć godzin temu.
Zmroziło mnie.
Na ekranie pojawiło się zdjęcie mojej współlokatorki Brooke Bennett w towarzystwie numerów telefonów, pod które należało dzwonić, w razie gdyby się ją odnalazło.
Odnalazło…
To znaczy, że zaginęła?
Poczułam cios w splot słoneczny.
Brooke zaginęła.
Ogłuszona sięgnęłam po krzesło, żeby na nim usiąść. Blade stanął przy mnie.
– To twoja była współlokatorka, co nie?
Krzesło zaprotestowało. Ręka Blade’a puściła moje ramię. Głos dobiegał z boku.
– Z tej drogiej szkoły.
Prawie zbyłam jego słowa prychnięciem, ale wciąż byłam zbyt oszołomiona. Tylko przytaknęłam.
Brooke. Rany.
Pokazywano fotografie z jej kont w mediach społecznościowych. Wyglądała cudnie. Czternaście lat. Nie wiem, dlaczego ta liczba przyszła mi do głowy, ale wydawała się właściwa. Od tak dawna jej nie widziałam, a może tyle lat temu się poznałyśmy. Albo-albo.
– Zawsze była taka dziewczęca – bąknęłam niemal do siebie.
I taka pełna życia.
W przeciwieństwie do mnie. Gdy weszłam do tamtego pokoju, byłam przygaszonym, straumatyzowanym zombi.
„Rety! Pewnie będziesz ze mną mieszkać!”. Zaatakowała mnie od tyłu, kiedy przekroczyłam próg, i objęła mnie. Przytuliła twarz do mojego ramienia.
– Ojej – jęknęła Janine.
Zignorowałam sekretarkę ojca. Dziewczyna po sekundzie puściła mnie i pospiesznie stanęła naprzeciwko. Złapała mnie za ramiona i zmierzyła wzrokiem od stóp do głów.
Zrobiłam to samo: czarne okrągłe oczy, obłędne kruczoczarne włosy, zadarty nos, usta małe, ale o kształcie stempelka na ostatnim zaproszeniu na imprezę z okazji Walentynek: pełne i mięsiste.
Poczułam lekką zazdrość, przynajmniej w takim stopniu, w jakim mogłam ją poczuć, bo zwykle nikomu niczego nie zazdrościłam. Doskonała twarz w kształcie serca kończyła się drobnym podbródkiem, żywe oczy lśniły.
Tylko w tej jednej chwili naprawdę jej zazdrościłam. Życie. Miała to, czego mi brakowało. Nie zazdrościłam jej wyglądu, chociaż pewnie bym zazdrościła, gdyby inaczej mnie wychowano. W pewnym sensie mogłam za to dziękować. Życie znaczyło dla mnie więcej niż wygląd lub rzeczy. Oznaczało pragnienie bezpieczeństwa, uśmiechów, poczucia, że jestem kochana.
Inne dziewczyny zazdrościły jej pieniędzy. W szkole dla bogatych dzieciaków wszyscy się przejmowali tym, ile mają. Zawsze chcieli więcej i zdawali się wiedzieć, kto ma najwięcej. Ja ciągnęłam się gdzieś w ogonie tego zamożnego tłumku, Brooke zaś – jak szeptano w szkole – plasowała się na szczycie.
Krążyły też inne pogłoski, rzucano spojrzenia, ale miałyśmy po dwanaście lat i byłyśmy tam pierwszy rok. Nie rozumiałam znaczenia słowa „mafia”, ale padało ono często jako drwina w drugim semestrze naszego pobytu w Hillcrest. W pierwszym semestrze nikt się nad nami nie znęcał. Jedne dziewczyny nas lubiły, inne nie. Kilka się z nami kumplowało i nasz pokój nazywano pokojem „seksownego chłopaka”. Nie dlatego, że sprowadzałyśmy chłopaków. Bynajmniej. Padłabym trupem, gdyby jakiś przystojniaczek chociaż spojrzał w moją stronę. Nic z tych rzeczy. Nasz pokój zawdzięczał nazwę plakatom i zdjęciom, którymi Brooke go wytapetowała. Przedstawiały boskich facetów.
Nie rozumiałam, dlaczego niektóre fotografie nie wyglądały na profesjonalne, ale plakaty były prawdziwe, a która by się nie śliniła na widok zdjęcia Aarona Jonahsona, najlepszego futbolisty Stanów Zjednoczonych, albo sławnego aktora z uwielbianego przez wszystkich serialu telewizyjnego lub seksownego modela, niegdysiejszego więźnia. Brooke miała fotki ich wszystkich, co więcej – niektóre zrobione znienacka.
Widniejący na nich nie byli sławni – nie w sensie, w jakim wówczas rozumiałam to słowo. To byli jej bracia, wszyscy czterej.
Najstarszy Cord miał osiemnaście lat.
Kai piętnaście.
Tanner czternaście.
Brooke miała dwanaście.
Ostatni w szeregu był Jonah, wówczas dziewięciolatek.
Brooke nie opowiadała o swojej rodzinie. Dosłownie nic. Gdy się dowiedziałam, że ci chłopcy to jej bracia i poznałam ich imiona, zafascynowali mnie. Nie mogłabym skłamać, że tak nie było. Nie wiedziałam tylko, na punkcie którego miałam największą obsesję.
Cord miał krótkie włosy, prawie jak żołnierz, i kanciastą twarz. Brooke powiedziała mi, że jest skryty, pozuje na artystę. Niemal wysyczała to ostatnie słowo, jakby było przekleństwem. „Taka jest prawda. Chce zostać kiedyś malarzem”, oznajmiła, wzruszając ramionami.
Następny w kolejności był Kai. Zagryzła wargę, pominęła go i po chwili pokazała na Tannera. Oczy jej rozbłysły, a na twarzy pojawił się promienny uśmiech.
„Tanner ma wiecznie potargane włosy, rozjaśnia je na blond. Czasami są ciemne. Jest zabawny, Ry. Jest taki zabawny, ale też ma charakterek. Wszystkie dziewczyny stąd padłyby na jego widok, dosłownie by padły”. Wciąż pamiętałam e-maile od tannerinyourmama – wiadomości od niego zasypywały jej skrzynkę.
Gdy doszła do zdjęcia Jonaha, zamilkła, roztaczając wokół aurę czułości. Odezwała się tak, jakby znajdował się w pokoju, a jej słowa mogły go zranić. „Jonah to dzieciak”, rzekła łagodnie. „Uwielbia Kaia…”. Zamilkła i podrapała się po czole. „Nie jest podobny do reszty z nas”. I tylko tyle o nim powiedziała.
Przyjrzałam się ich wspólnej fotografii. Trzymała Jonaha na kolanach i obejmowała, a on, uśmiechnięty, przytulał dziecięcy policzek do jej policzka. Miał najciemniejszą cerę spośród rodzeństwa. Wszyscy mieli piękne rysy twarzy. I ciemne oczy.
Na zdjęciach włosy Corda i Kaia były ciemne, Tannera jaśniejsze, a Brooke wpadały w ciemnomiedziany odcień. Włosy Jonaha były podobne, ale lekko kręcone, Tannera zaś długie i zmierzwione, sterczące we wszystkie strony. Kai miał krótką fryzurę, którą dałoby się łatwo ułożyć palcami, tylko odrobinę dłuższą od króciutkich włosów Corda.
Wróciłam myślami do telewizji i chwili obecnej.
Brooke miała na zdjęciach włosy tej samej długości co w szkole. Sięgały jej wtedy tuż ponad linię talii i nikomu nie dawała ich podciąć. Pewnej nocy opowiedziała mi szeptem o awanturze z ojcem, który ścigał ją z nożyczkami. Włosy nadal miała długie, więc ojciec najwyraźniej nie wygrał tamtej potyczki. Jak zawsze podczas rozmowy o rodzinie nie wdawała się w szczegóły. Zawsze mówiła tylko tyle, żebym ją rozumiała, a potem milkła. Nim zamknęła się w sobie, drgały jej ramiona. Tamtego wieczoru było tak samo.
Wyrwało mi się ciche westchnięcie, gdy oglądałam kolejne zdjęcia w wiadomościach.
Brooke z dumnie uniesioną brodą i warkoczem wijącym się wokół szyi. W zmysłowej pozie w bikini. Mogłaby być modelką, ale brakowało jej wzrostu – w przeciwieństwie do mnie. W szkole była o trzy centymetry niższa ode mnie. Ja miałam teraz metr siedemdziesiąt pięć.
W szkole nazywano nas siostrami.
Lubiłam to, chociaż nigdy tego nie powiedziałam. Nie wiem, czy Brooke się to podobało. Ani tego nie pochwaliła, ani się temu nie sprzeciwiała. Rozumiałam, dlaczego ludzie tak mówili. Obie miałyśmy czarne włosy. Okej. Teraz właściwie nie rozumiałam, bo na tym nasze podobieństwa się kończyły. Twarz Brooke była okrąglejsza. Ja miałam jaśniejszą skórę. I węższe oczy. Twarz bardziej pociągłą. I byłam wyższa. Zawsze byłam wyższa.
Brooke wzdychała, że mogłabym być modelką, ale się myliła. To ją czekała przyszłość modelki. To, na co właśnie patrzyłam, tego dowodziło.
Wyglądała też na odrobinę wyższą niż kiedyś, może o jakieś trzy centymetry. To bez znaczenia. Mogłaby być modelką tylko dlatego, że stała się sławna – to z tego powodu historię o jej zaginięciu relacjonowano w wiadomościach z Nowego Jorku, gdzie według mnie raczej nie mieszkała.
– To ona, zgadza się? – ponaglił mnie Blade.
Odsunął krzesło, żeby wstać, gdy usłyszałam, że pod dom podjeżdża samochód.
Mieszkaliśmy pod Krowtown. Nie bez powodu wybraliśmy miejsce blisko lasu. Wynajmowany przez nas domek należał do znajomego znajomego znajomego znajomego, a żeby dotrzeć do owego właściciela, potrzebowaliśmy pomocy kolejnych trzech łańcuszków znajomych. Było to uzasadnione, podobnie jak to, że Blade popędził do komputera i wyłączył wiadomości, by sprawdzić obraz z elektronicznych czujników umieszczonych na zewnątrz.
Po chwili się rozluźnił i włączył wizję.
Teren czysty. To była tylko trzecia lokatorka, Carol. Nie zwracałam jednak uwagi ani na nią, ani na dźwięk, który się rozległ, gdy otworzyła drzwi – coś łupnęło na podłogę. Carol zaklęła.
Wpatrywałam się w ekran, nie mogąc oderwać wzroku od Kaia Bennetta.
Zupełnie jak wtedy, gdy widziałam swoją przyjaciółkę po raz ostatni, poczułam w ustach gorzki smak odrazy. Kai patrzył prosto w obiektyw, na fotografa, w taki sam sposób jak przed laty patrzył na mnie, kiedy zabierał moją współlokatorkę ze sobą.
Nie mogłam przypomnieć sobie ostatniego wyrazu twarzy Brooke, a jednocześnie nie potrafiłam wymazać z pamięci tego, co zobaczyłam w jego obliczu.
Śmierć.
Jego oczy na zdjęciu były tak samo martwe jak wtedy.
Dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Widziałam Kaia Bennetta osobiście tylko raz i to mi wystarczyło.
Nienawidziłam go.ROZDZIAŁ 2
• Trzynaście lat wcześniej •
– Riley, kochanie.
Lubiłam panią Patricię. Większość nauczycielek była wredna i warczała, zwracając się do nas. Pani Patricia nie. Była miła i życzliwa. Mówiła łagodnym głosem i być może dlatego zorientowałam się dopiero po kilku minutach, że wypowiedziała moje imię.
Mieliśmy test. Skupiłam się. Czułam, że nie zaliczę przez szesnaste pytanie. Wiedziałam to. Podniosłam gwałtownie głowę, gdy uczennica siedząca za mną popukała mnie w ramię.
Pani Patricia stała w drzwiach, a obok niej dyrektorka, już bez takiego uśmiechu jak ten na twarzy nauczycielki. Chwila. Wyprostowałam się na krześle. Dyrektorka nigdy po mnie nie przychodziła… Tymczasem zmarszczyła czoło, a wyrażające dezaprobatę kąciki ust jeszcze bardziej wykrzywiły się ku dołowi.
Dopiero wtedy ujrzałam panią Patricię, tak naprawdę ją zobaczyłam. Nie uśmiechała się do mnie. To znaczy uśmiechała się, ale towarzyszył temu smutek i coś jeszcze.
Przywołała mnie gestem.
– Możesz tu podejść, Riley?
Kiedy wstawałam z ławki, zaczęłam odczuwać odrętwienie, którego pozbycie się zajęło mi blisko rok.
Współczucie. Tak wtedy nazwałam jej emocję. Pani Patricii było mnie żal.
Moja matka…
Miałam gulę w gardle. Rozrastała się z każdym moim krokiem.
– Weź ze sobą test.
– Zabierz wszystko! – warknęła dyrektorka. – Nie wrócisz tu.
Wszyscy skupili uwagę na nas. Podnieśli głowy gwałtownie, jak ja chwilę wcześniej – ci, którzy jeszcze nas nie obserwowali.
Pani Patricia cofnęła się o krok i zacisnęła usta. Posłała dyrektorce spojrzenie, po czym podeszła do mojej ławki. Pochyliła się, żeby zebrać podręczniki.
Pakując moje rzeczy, skinęła do mnie głową:
– Zajmę się tym, Riley.
Wpadłam w tarapaty? Chodziło o mamę?
Próbowałam zadać jej te pytania wzrokiem, ale na mnie nie patrzyła. Gdy ją ominęłam i ruszyłam między ławkami w kierunku drzwi, przełknęła głośno ślinę i odwróciła wzrok. Starała się unikać mojego spojrzenia.
Niedobrze. Bardzo niedobrze.
– Chodź, Riley. – Dyrektorka cały czas miała taki sam oschły ton. Machnęła na mnie ręką, każąc mi wyjść na korytarz. – Jesteś potrzebna.
Byłam potrzebna? Nikt mnie nie potrzebował.
Dyrektorka już się oddalała energicznym krokiem, a ja usiłowałam za nią nadążyć. Zwiesiłam głowę, mimo że korytarze świeciły pustkami. W ten sposób chodziłam po Hillcrest. Brook zachowywała się inaczej. Trzymała głowę wysoko i machała rękami w powietrzu. Kiedy mówiła, wszyscy jej słuchali, nawet jeśli nie chcieli.
Zaczęło to działać na nerwy dziewczynom ze starszych klas. Wyczuwałam emanujące od nich zazdrość i rozgoryczenie, ale gdy wspomniałam o tym Brooke, tylko się zaśmiała. „A co zrobią?”, zapytała. „Wyrzucą mnie?”. Ostatnie słowa wypowiedziała z drwiną, aczkolwiek jej ton zabrzmiał szorstko.
Już nigdy nie wróciłam do tematu. To nie była zwykła Brooke, jaką znałam, chociaż słyszałam już ten jej ton – używała go, gdy rozmawiała przez telefon ze swoją rodziną. Ta jej rodzina…
Brooke była taka tajemnicza.
Szłam za dyrektorką korytarzem, spodziewając się, że udamy się do jej gabinetu lub mojego pokoju, tymczasem ona skręciła w stronę głównego wyjścia. Zwolniłam.
Dyrektorka podeszła do drzwi, odwróciła się i machnęła ręką w stronę wyjścia, tak samo ostro jak wcześniej.
– Jesteś potrzebna na zewnątrz.
Wygładziła dłonią ołówkową spódnicę i poprawiła kołnierzyk, następnie uniosła brodę i zaczęła się oddalać.
– Och.
Popatrzyłam na nią.
Gwałtowne ściągnięcie brwi zachmurzyło jej oblicze. W oczach błysnęła odraza.
– Nie wolno ci nikomu pisnąć o tym ani słowa. Zrozumiano?
Powoli przytaknęłam.
Prychnęła i odwróciła się na pięcie, jakby była żołnierzem.
– Jesteś zwolniona ze wszystkich zajęć do czasu, aż panna Bennett nie będzie potrzebowała twojej obecności.
I z tymi słowy odeszła. Jej obcasy wygrywały na podłodze ostre staccato.ROZDZIAŁ 3
• Współcześnie •
Kai Bennett nadal wyglądał tak samo jak tamtego dnia: uwodzicielskie czarne oczy, wydatne kości policzkowe, rysy twarzy równie atrakcyjne jak u reszty rodzeństwa.
Pamiętałam tamten dzień i nienawidziłam go, ale wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi taki sam dreszcz jak wtedy. Wił się we mnie, bo to było złe. Bardzo złe.
– Kto chce spróbować chipsów Egg White, a potem rzygać razem ze mną? – Carol rzuciła torebki przekąsek na blat. – Ktoś? Ktokolwiek? – zniżyła głos, naśladując kwestię: „Bueller? Bueller” z _Wolnego dnia Ferrisa Buellera_. Zaszeleściła opakowaniami. – Tak przy okazji – kontynuowała – dostałam pracę, więc pomyślałam sobie, że gdy już nagrodzicie mnie oklaskami, możemy się urżnąć. Będę więcej zarabiała, więc dorzucę więcej do budżetu, co nie?
Szelest ucichł.
– Ktokolwiek? – Jej ton przybrał na wyrazistości. – Urżnąć się? Bueller?
Cisza.
Zupełna cisza.
Powinnam była odwrócić wzrok, ale nie mogłam.
Blade wcisnął pauzę, gdy Carol weszła do domu, więc gapiłam się w te ciemne oczy i czułam, jak moje wnętrzności topnieją.
Znowu zatraciłam się we wspomnieniach. Wróciłam do tamtego dnia. Wówczas nie byłam przygotowana. Wydawało mi się, że jestem, zważywszy na status Kaia i jego rodziny. Tamten dzień otworzył mi oczy na to, jak potężna jest rodzina Bennettów – a właściwie: Rodzina Bennettów.
To była mafia, ludzie bezwzględni.
Brooke dowiedziała się, że ojciec i brat złożą jej wizytę.
W Hillcrest mieliśmy dni odwiedzin, ale coś takiego, że Brooke została wyciągnięta z zajęć i czekała na nich przed wejściem do szkoły, nie było normalne. Jeżeli rodzina dzwoniła z zapowiedzią wizyty, uczeń czekał na nią zwykle w swoim pokoju, a nie na schodach. I nie ze współlokatorką/najlepszą przyjaciółką w roli wsparcia.
Brooke była blada, kiedy otworzyłam drzwi, i siedziała skulona, oplatając kolana rękami. Podniosła głowę, by na mnie spojrzeć. Ujrzałam łzy na jej twarzy. Świeże.
Nawet gdy usiadłam obok niej, nie mogła przestać płakać i zacząć mówić. Usiłowała, lecz z jej gardła wydobył się jedynie gulgot, więc powiedziałam tylko, że wszystko będzie dobrze.
Nie miałam pojęcia, co miałoby być dobrze, nie wiedziałam jednak, co innego powiedzieć.
Objęłam ją, wytarłam jej rozmazany tusz i łzy z twarzy i gładziłam ją po włosach i plecach. Siedziałyśmy tak przez czterdzieści pięć minut. Rozległ się dzwonek. Spięłam się, bo wiedziałam, że niektóre dziewczyny wyjdą sprawdzić, co się dzieje. Okna kilku klas wychodziły na tę stronę, gdzie siedziałyśmy, więc nie miałam wątpliwości, że na nas patrzono.
Nikt się nie pojawił, więc zerknęłam za siebie.
Dyrektorka i trzy nauczycielki stały z szeroko rozłożonymi rękami, blokując do nas dostęp. Widziałam, jak odganiały uczennice do czasu, aż zaczęła się kolejna lekcja, a nawet wtedy dyrektorka trwała na posterunku.
Spojrzała na mnie i dostrzegłam jej strach. Przelotny, który szybko zniknął, niemniej zapadł we mnie głęboko.
Kiedy teraz o tym myślałam, pojęłam, że wtedy po raz pierwszy przestraszyłam się Kaia Bennetta. Czułam dyskomfort, kiedy Brooke o nim mówiła – może dlatego, że zwykle o nim nie mówiła. Opowiadała o Cordzie. Napawał ją dumą. Rozprawiała o Tannerze i uwielbiała Jonaha. A Kai? Wyczuwałam napięcie. Być może nawet się go bała.
Wcześniej myślałam tylko, że ona… Nie wiem, co myślałam. Może nic. Wiedziałam tylko, że otaczała go atmosfera tajemnicy i chociaż się starałam, by tak nie było, to fascynował mnie w jakiś przewrotny sposób.
Kai Bennett był „naj” z całej rodziny.
Najprzystojniejszy.
Miał ich ciemne hipnotyzujące oczy, ale o bardziej uwodzicielskim spojrzeniu. Bardziej obezwładniającym. Silniej oddziałującym.
Urzekającym.
Miał takie same rysy jak pozostali: doskonałe pełne usta, jakby stworzone do całowania. Oraz ciało zawodowego piłkarza lub surfera. W jego zdjęciach nie było ani krztyny łagodności i nawet teraz czułam, jak się rumienię, wspominając, jak często jego fotografie przyciągały moją uwagę. To jego twarzy przyglądałam się najczęściej, o niej śniłam i fantazjowałam.
Tamtego dnia to zabił.
Gdy samochody wjechały na ciągnący się na trzy kilometry podjazd, Brooke wstała. Moment później zachwiała się.
Pochwyciłam ją, objęłam, żeby podtrzymać. Zaczęła dygotać.
Dostała czkawki od płaczu, niemniej przez cały czas stała z twarzą zwróconą w stronę aut. Nie odwróciła się. Ściskała mi dłoń tak długo, aż straciłam czucie.
Czarny SUV zajechał pod szkołę i potoczył się do przodu.
Drugi zatrzymał się tuż przed nami.
Trzeci zaparkował za nim.
Czwarty został na podjeździe, żeby zablokować możliwość dojazdu każdemu, kto by spróbował.
Nie byłam przygotowana na ten spektakl.
Wszystkie drzwi otworzyły się równocześnie.
Kierowcy czterech pojazdów wysiedli i stanęli na straży.
Otworzyły się drzwi od strony pasażerów i pojawili się kolejni ochroniarze, którzy zajęli pozycje.
Zamknięte pozostały tylko drzwi z tyłu SUV-a stojącego przed nami. Tego drugiego.
Podeszło do nich dwóch ochroniarzy, po jednym z każdej strony, i w jednej chwili, jakby to przećwiczyli (co nie było wykluczone), je otworzyło.
Z bliższej nam strony wysiadł starszy mężczyzna w garniturze. Nie był wysoki, raczej przeciętnego wzrostu. Miał może z metr siedemdziesiąt i czarne włosy przyprószone siwizną. Dostrzegłam takie same oczy i podbródek jak u Brooke, taką samą twarz jak jej i jej braci.
To był jej ojciec.
Rzadko o nim mówiła.
O mamie również nie opowiadała.
Tylko o Cordzie, Tannerze i Jonahu.
O ojcu, matce w ogóle, a o Kaiu zdawkowo.
Spojrzałam za SUV-a i zobaczyłam go.
Wstrzymałam oddech.
Wszystko zamarło na sekundę – zupełnie jakby świat się zatrzymał.
Nie byłam przygotowana na Kaia Bennetta.
Lecz jak bym mogła być przygotowana? To nie było normalne. On nie był normalny.
Jego przyciąganie na fotografiach było silne, ale w rzeczywistości? Było wręcz astronomiczne.
Podniósł wzrok i najpierw spojrzał na siostrę. Brooke zamarła, jakby poczuła jego spojrzenie. Potem jego oczy przeniosły się na mnie.
Poczułam uderzenie w mostek. Towarzyszył mu lodowaty powiew.
On był zimny. Wyrachowany. I bezwzględny. Poczułam to wszystko równocześnie.
Powietrze wokół niego skwierczało, moc emanowała od niego falami, kiedy obszedł samochód, żeby stanąć obok ojca.
Poczułam, że coś mnie przyciąga do starszego brata Brooke. Był niebezpieczny. Nie potrafiłam wyjaśnić, skąd to wiem, ale czułam to. Mogłam tego posmakować. To nie ojciec Brooke był bardziej niebezpieczny z tej dwójki, tylko Kai. Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy. A on o tym wiedział – również nie miałam pojęcia, jak to wyczułam.
Zorientował się, jakie wrażenie na mnie wywarł. Nie było to normalne, lecz się tym nie przejął. Zalała mnie fala zażenowania, rozgrzała szyję i policzki. Dopiero wtedy oderwałam od niego wzrok i przyciągnęłam Brooke bliżej. Nie miałam pewności, czy dla pokrzepienia jej, czy siebie.
– Papa – rzuciła chrapliwie, a jej ciało stężało w moich objęciach.
– Córko.
Skóra mi ścierpła na dźwięk jego głosu.
Starałam się nad sobą zapanować, ale kiedy oderwałam wzrok od ojca, zerknęłam na Kaia – jego nozdrza się rozchyliły. Wiedział, co poczułam w reakcji na tego człowieka, nie potrafiłam tego ukryć. Spuściłam głowę i znieruchomiałam. Zamieniłam się w posąg, zupełnie jak wtedy, gdy mój ojciec krążył po domu w chwilach, gdy jego złość przekraczała próg sypialni.
– Hej! – Czyjaś dłoń zamachała mi przed twarzą.
Wróciłam do rzeczywistości. Miałam w ustach kwaśny smak.
Znajdowałam się w domu, nie w szkole. Nie na tamtych schodach. Byłam w Krowtown w Calgary. Chociaż opuściłam przeszłość, czułam się w niej uwięziona.
– Riley. – Głowa Carol się odwróciła, gdy zwróciła się do kogoś innego. – Odleciała. Zupełnie. To dziwne.
Carol się cofnęła, a jej miejsce zajął Blade.
Oderwałam się od wspomnień i popatrzyłam na nich. Przyglądali mi się, stojąc z rękami splecionymi na piesiach.
– Nic mi nie jest. Przepraszam. – Wnętrzności mi zadrżały. Zakasłałam i próbowałam zapanować nad głosem. – Serio. Tylko przeżyłam… szok.
Blade chrząknął.
– Widzę. – Wrócił do komputera i sekundę później wyłączył wiadomości.
Gapili się na mnie.
– Znasz rodzinę Bennettów? – zapytała Carol, mówiąc niemal tak samo łagodnie jak pani Patricia przed laty.
W tym sęk. Nawet przed laty wiedziałam, kim byli.
Miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie, które połączyłam z resztą dopiero później. Słyszałam kiedyś, jak mój ojciec z nimi rozmawiał i był przerażony. Prowadził rozmowę telefoniczną w gabinecie, a ja przechodziłam pod drzwiami. Usłyszałam go i zatrzymałam się.
Jeszcze nigdy nie byłam świadkiem jego strachu, a teraz truchlał ze strachu.
Przycisnęłam ucho do drzwi i ani drgnęłam do końca konwersacji. W tamtym momencie nie wiedziałam, kim jest mafia Bennettów. Zorientowałam się tylko, że nazwisko Bennett wprawiło ojca w zdenerwowanie, i uznałam, że dobrze to wiedzieć. Bardzo dobrze.
Może powinnam była powiązać fakty już w dniu, w którym poznałam Brooke, lecz tak się nie stało.
Brooke była energiczna. Należała do dziewczyn, które mogły mieć wszystko lub każdego, nawet w tym wieku, a mimo to była miła. Taka władza może człowieka zepsuć, ale ona się temu nie poddawała.
Chociaż była ekstrawertyczką, osobą żywą, pewną siebie i głośną, pozostawała serdeczna i najczęściej twardo stąpała po ziemi. No dobra, może nie była realistką, ale była życzliwa. A to unieważniało wszystko inne.
Była skromna. Była ekstra, ale skromna.
Wiele mi to mówiło, nawet wtedy, i gdy zerknęłam z powrotem na czarny ekran, na którym jeszcze przed chwilą widniało zdjęcie jej brata, zastanawiałam się, czy pozostała wierna sobie aż do momentu, w którym zaginęła.
Czułam, że Carol i Blade czekali, aż się odezwę. Spuściłam głowę, jak robiłam to przed laty, i zaczęłam wyjaśniać:
– Przez półtora roku, zanim wszystko się spieprzyło, Brooke była moją najlepszą przyjaciółką.
• • •
Było piętnaście po drugiej w nocy, a ja gapiłam się na swoich współlokatorów.
Skuleni pod kocami spali w salonie. Blade zajął fotel i oparł długie nogi na stoliku kawowym. Owinięta kocem Carol leżała na kanapie naprzeciwko mnie. Na podbródku lśniła jej odrobina śliny, włosy opadły na twarz.
Siedzieli i słuchali, co im opowiadałam.
Nie wszystko było nowością. Blade wiedział, że znałam Brooke Bennett. Ale ani on, ani Carol nie mieli pojęcia, jak bardzo się nią przejmowałam i jak bardzo nienawidziłam jej brata. Opowiedziałam im o dniu, w którym ojciec i brat przyjechali w odwiedziny.
Opowiedziałam o tym, jak ojciec Brooke zabrał ją do parku, a ona nie chciała z nim iść.
Jak rozmawiali.
Jak Kai Bennett wpatrywał się we mnie, gdy czekaliśmy, zimnymi, pozbawionymi życia oczami.
Powiedziałam, jak bałam się ruszyć, spojrzeć na niego, wydać jakikolwiek dźwięk. Czułam bijące od niego wściekłość i agresję, jakie spotykałam u ojca, przez co prawie się posikałam.
Potem powiedziałam im, jak stojąc tam, usłyszałam krzyk Brooke.
Upadła na ziemię, łkała, a jej ojciec stał nad nią.
Tylko patrzył – patrzył, jak jego córka, jedyna córka, rozkleiła się przed nim, i nie wykonał najmniejszego ruchu, by ją pocieszyć.
Chciałam do niej podejść, ale Kai zablokował mi drogę.
– Nic jej nie jest – oznajmił, jakby próbował przegonić komara.
W tamtej chwili nienawidziłam jego i ich ojca tak samo mocno. Nie potrafiąc okiełznać gniewu, patrzyłam na Kaia.
Nie przejął się. Nawet okiem nie mrugnął. Po prostu odwzajemnił spojrzenie, nie poruszając powiekami, nie okazując żadnej reakcji.
Po powrocie ojca Kai się odwrócił i ruszył za nim.
Obaj w milczeniu, niemal płynnie, wsiedli do samochodu.
Niemal płynnie, bo tylko ten jeden raz widziałam, że brat Brooke się zawahał.
Ochroniarz otworzył drzwi ojcu i Bennett senior wsiadł. Drzwi natychmiast się zamknęły i ochroniarz udał się do trzeciego SUV-a. Kai zatrzymał się na moment, na ułamek sekundy.
Jego wzrok powędrował ku siostrze, która nadal leżała na ziemi.
Kołysała się, a jej szloch przeszywał mnie na wskroś. To był dźwięk prawdziwego cierpienia, jakby ktoś wyrwał jej duszę z serca. Kai gapił się na nią. Mrugnął raz. Twarz mu zadrżała. Ojciec zawołał go do samochodu i emocja zniknęła. Cokolwiek czuł, ulotniło się. Jego twarz była odarta z wszelkich uczuć, gdy wsiadał do auta.
Drzwi się zamknęły.
Jego ochroniarz wrócił na swoje miejsce w trzecim SUV-ie i w tym momencie wszyscy pozostali ochroniarze udali się do pojazdów.
Konwój ruszył.
SUV-y odjeżdżały jeden za drugim, a gdy zniknęły, popędziłam do Brooke. Serce miałam w gardle, kiedy padłam przy niej na kolana i ją objęłam.
Uderzała pięścią w moją bluzkę.
– Powiedział… powiedział, że… Ka… zabił mojego brata.
Kai go zabił.ROZDZIAŁ 4
Rozległo się skrzypienie desek podłogi przed moim pokojem. Podniosłam wzrok.
Minęły dwa dni, ale w oczach Blade’a wciąż tliła się troska. Nie miałam mu tego za złe.
Nie byłam sobą. Zwykłą. Już nie.
Odkąd usłyszałam wiadomość o zaginięciu Brooke, trwałam w stuporze. Nie było nowych doniesień, krążyły tylko spekulacje, że sprawa ma jakiś związek z rodziną Bennettów. Wiedziałam, że informacje o tej rodzinie przyciągają uwagę, lecz przecież rezydowała ona w Vancouver w Kanadzie – tu, gdzie my. Mimo to odkąd dowiedzieliśmy się o Brooke, Blade monitorował stacje w Stanach, które wykryły, z kim konkretnie Brooke była spokrewniona. Sieć zalewały fotografie Kaia, Tannera i Jonaha Bennettów. W Stanach to była najważniejsza wiadomość, podczas gdy tutaj lokalne stacje zachowywały większą powściągliwość. Wiedziały, jak funkcjonuje rodzina Bennettów. Gdyby któraś podała jakieś dziwactwa lub napomknęła, że Bennettowie mieli coś wspólnego ze zniknięciem Brooke, natychmiast odczułaby z pełną mocą siłę rodziny.
Już się to zdarzyło.
Pewna dziennikarka zrealizowała godzinny program na temat rodziny Bennettów. Straciła pracę w dniu, w którym go wyemitowano. Nie wspomniano słowem, gdzie się podziała. Później jej zdjęcia pojawiały się na blogach, ale na wszystkich zasłaniała twarz i stroniła od obiektywów. Już nigdy więcej nie usłyszałam o tej dziennikarce. Przestała pracować w zawodzie – tyle wiedziałam, bo wyszukiwanie jej nazwiska w Google nic nie dało, nie widniało ono nawet na stronach kanału, który ją zwolnił.
– Idziesz jutro do pracy? – spytał Blade.
Cholera. Zerwałam się od biurka, przy którym siedziałam.
Blade opierał się o framugę. Miał ręce skrzyżowane na piersi. Dzisiaj założył czarną kamizelkę smokingową, oczywiście na gołe ciało. Dredy związał w luźny kucyk.
– Eee… – jęknęłam.
Wzięłam pięć dni wolnego w domu opieki. Myśleli, że pojechałam na rodzinne wakacje.
– Może użyj samoopalacza, skoro, no wiesz… – Uśmiechnął się.
Wszyscy sądzili, że pojechałam na Florydę odwiedzić nieistniejącą babcię.
Miał rację. W czasie wolnym od naszych zleceń i oglądania wiadomości pracowałam na podwórku, więc trochę się opaliłam, ale nie tak, jak na Florydzie. Westchnęłam.
– Powinnam już wyjść. Mam dzisiaj dyżur w kuchni.
Otworzył szeroko oczy.
– Spaghetti? Proszę, zrobisz spaghetti?
Blade lubił bezglutenowe spaghetti z cukinii z warzywnymi klopsikami. Ja również. Staraliśmy się utrzymać ciała w jak najlepszej formie z powodów zawodowych. Carol nie.
Carol była dzika, brawurowa i trochę dziwaczna.
Uwielbiała śmieciowe jedzenie i wszystkie nowe mody. Chipsy Egg White były najnowszym z wynalazków, które znosiła do domu. Miała żelazny żołądek. Cokolwiek do niego wrzuciła, przerabiał to i prosił o dokładkę. Żołądek Blade’a natomiast buntował się przeciwko przetworzonej żywności. Ze mną nie było tak widowiskowo, po prostu nie lubiłam takiego jedzenia.
Smakowało mi tylko kilka rzeczy: chleb, jakaś forma białka i wszystko, co świat produkował naturalnie. Zwykle zjadałam jagody i to, co urosło w ogrodzie. Więc nie, poprzedniego wieczoru nie spróbowałam chipsów.
– O, i… – Jego głos przybrał poważny ton.
– Tak? – Wyprostowałam się.
– Odebrałem rano telefon. – Patrzył mi prosto w oczy. – Musisz wziąć wolne w pracy w ten weekend. Mamy odbiór w Stanach.
W ustach mi zaschło. Przytaknęłam.
– Pracuję, bo w ubiegły miałam wolne, ale to żaden problem. Zamienię się z kimś i odpracuję w święta.
Święta były dobrą kartą przetargową, przynajmniej dla mnie – dla nas. Zwykli ludzie chcieli mieć wolne w dni świąteczne. Chcieli spędzać czas z przyjaciółmi i rodziną. My nie. Potrzebowaliśmy wolnego tuż po świętach lub krótko przed nimi.
Nagłe wypadki spotykały ludzi właśnie wtedy, a nie w same święta.
Kiwnął głową, bo odezwał się jeden z jego alarmów. Ruszył do salonu, żeby to sprawdzić.
Musiałam przerwać to, co się działo w mojej głowie.
Musiałam się znowu skupić.
Brooke Bennett nie była już moją współlokatorką. Nie była najlepszą przyjaciółką. To się skończyło przed trzynastoma laty. W moim życiu wiele się wydarzyło, sprawy zmieniły bieg.
Już nie byłam córką Bruce’a Bella.
Gdy zginęła moja mama, jego córka też umarła. Tyle że moja śmierć wyglądała inaczej i trwała dłużej.
Teraz wiodłam swoje życie.
Mieszkałam pod Calgary i owszem, ukrywałam się. Razem z Blade’em i Carol. Robiliśmy znacznie więcej, niż tylko się ukrywaliśmy. Dlatego też musiałam poczynić pewne przygotowania do naszej kolejnej wyprawy – „zlecenia”, jak nazywała to Carol – między innymi zafundować sobie sztuczną opaleniznę.
Zgarnęłam portfel i kluczyki i ruszyłam do drzwi. Chwilę później odjechałam spod domu naszą starą furgonetką, chevroletem z siedemdziesiątego drugiego.
• • •
– Znowu wracasz, Raven?
Raven. Nie Riley.
Notuję w pamięci, by przypomnieć Carol i Blade’owi, by używali mojego nowego imienia. W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy wszyscy się wyluzowaliśmy i zaczęliśmy używać w domu swoich prawdziwych imion. Dla nich byłam Riley. Carol nigdy nie poznała mojego nazwiska, ale wiedziałam, że Blade je zna, tymczasem w trakcie treningu podkreślano znaczenie utrzymywania ich w tajemnicy.
Nie byliśmy już swoimi dawnymi ja, a nazwiska były zakazane. Nie mogliśmy ich używać, wypowiadać, nawet o nich myśleć.
Tak więc dla nich byłam Riley, bo tak zostaliśmy sobie przedstawieni, gdy otrzymaliśmy zadanie. Dla wszystkich innych w Krowtown byłam Raven.
Raven Hastings.
Obok fałszywego imienia i nazwiska miałam fałszywą osobowość, dlatego posłałam Holly olśniewający uśmiech, który rzadko przywdziewałam.
– Hej! Tak! Znasz mnie.
Raven Hastings była entuzjastyczna. Przez większość dni była szczęśliwa i miała żywe i wesołe usposobienie. Lubiła inspirujące cytaty i w Kanadzie nosiła się swobodnie jak na plaży. Gdy Raven chodziła gdzieś z Blade’em, dopełniali się. Ona uosabiała styl _boho chic_, a on był rozkosznym hipisem.
Dzisiaj ubrałam się (to znaczy Raven się ubrała) w cygańską jasnoróżową spódnicę zasłaniającą stopy i lekko przeźroczystą białą koszulkę, związaną w supeł na brzuchu. Dzięki Bogu, że mieliśmy lato, bo przywiązałam się do tego stylu. Mogłam teraz nosić sandały wiązane wokół łydek jak baletowe pointy.
Wysunęłam biodro i oparłam na nim dłoń.
– W przyszły weekend mam randkę i muszę dobrze wyglądać.
Wieczorami Holly była główną pracownicą Sun-n-Fun. I wieczną romantyczką. Odwiedziłam ją nie po raz pierwszy, a podczas każdej wizyty zauważałam stos co najmniej trzech książek ułożony przy kasie. Holly znała też kilka dziewczyn z domu opieki – zamierzałam wykorzystać i to dla uwiarygodnienia mojej historyjki o weekendzie. Wiedziałam, że jedna z tych dziewczyn zawsze chciała się zamienić na wolne w najbliższe święta lub jakieś ważne wydarzenie, a właśnie zbliżało się rodeo.
Oczy Holly pojaśniały. Wypytała mnie o randkę.
Zmyśliłam weekendowy wypad.
• • •
Annie nie traciła czasu.
Wieści od Holly z solarium, którą odwiedziłam poprzedniego wieczoru, szybko dotarły do mojej koleżanki z pracy. Usiadła przy moim stoliku podczas pierwszej przerwy w domu opieki, gdzie pracowałam jako pomoc pielęgniarki.
– Słyszałam, że potrzebujesz wolnego w przyszły weekend?
Uśmiechnęłam się.
– Masz ochotę obejrzeć rodeo?
W mgnieniu oka pochyliła się do przodu
– Chcę mieć cały weekend wolny.
– Dobra… o ile weźmiesz też moją piątkową zmianę.
Annie już zaczęła się podnosić, zawahała się jednak i syknęła.
– Nie żartujesz?
W niektórych domach opieki pełen weekend trwał od piątku do niedzieli, ale nie u nas. Jeżeli zamieniałyśmy się z kimś na weekend, to chodziło o sobotę i niedzielę. Musiałam dać wyraźnie do zrozumienia, że zależy mi też na wolnym piątku.
Znałam Annie. Uwielbiała imprezować, a coroczne rodeo było wielką imprezą. Pasującą do mojej słonecznej Raven.
Nie mogłam tego spaprać.
– Wybieraj.
Jęknęła pod nosem, ale przytaknęła.
– Dobra, zgłoszę zamianę.
I tak oto mogłam już pomagać temu, komu mieliśmy pomóc, ktokolwiek to był.
Uśmiechnęłam się szeroko i podskoczyłam na krześle.
– Świetnie! Dzięki! Już nie mogę się doczekać tej randki. – A ponieważ Raven uwielbiała inspirujące cytaty, dodałam: – „Bądź nieustraszona. Bądź piękna”.
Annie wywróciła oczami, po czym odsunęła się od stolika.
– Okej. – Oddalając się, bąknęła pod nosem: – Dziwadło…
Raven kochała jednak wszystkich, nawet tych wrednych.
U Riley ta dziewczyna pewnie przywitałaby się z drzwiami, ale dzisiaj byłam Raven.
– Hej, Rave. Bee ściąga z siebie ubranie.
Sprawdziłam godzinę. Zostało mi pięć minut.
– Okej. Będę za trzy minuty.
Bee uwielbiała być nago, ale miała demencję.
– Przy windach – dodał głos z telefonu.
Zebrałam się i wyszłam z pokoju. Bee leżała w łóżku, zanim udałam się na przerwę.