Berek - ebook
Berek - ebook
Brawurowo opowiedziana historia dwojga ludzi, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią. Paweł, typowy wielkomiejski gej, i Anna, przedstawicielka moherowych beretów, choć mieszkają w jednej kamienicy, tkwią w swoich własnych światach. Żadne z nich nie jest zdolne do zaakceptowania stylu życia drugiej strony. Eskalacja ich konfliktu nieuchronnie musi doprowadzić do dramatycznej konfrontacji... Dosadne opisy, bezkompromisowa satyra i niespodziewana delikatność sprawiają, że „Berek” to lektura, od której nie sposób się oderwać.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60000-74-8 |
Rozmiar pliku: | 785 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pisarz, dziennikarz i grafik. Debiutował bestsellerową powieścią PL-BOY, potem ukazały się: Wiosna PL-BOYa, Nasturcje i ćwoki, Farfode namiętności.
2007 r. otworzył nowy rozdział w twórczości Szczygielskiego – ukazał się Berek, historia geja i przedstawicielki moherowych beretów, których pozornie nie łączy nic poza wzajemną nienawiścią. Książka szybko stała się bestsellerem, a autorska adaptacja teatralna wyreżyserowana przez Andrzeja Rozhina z Ewą Kasprzyk i Pawłem Małaszyńskim w rolach głównych od kilku lat przyciąga tłumy widzów do warszawskiego teatru Kwadrat. W lutym 2010 r. w warszawskim teatrze Komedia Tomasz Dutkiewicz wyreżyserował kolejną sztukę pisarza – Wydmuszkę - z Anną Guzik i Joanną Liszowską w obsadzie. Jesienią 2011 r. w tym samym teatrze odbędzie się premiera sztuki Szczygielskiego „Furie” z Teresą Lipowską w roli głównej.
Wiosną 2010 r. ukazały się Bierki, kolejna część cyklu Kroniki nierówności, zapoczątkowanego przez Berka. Również ta powieść trafiła na listy bestsellerów, a w rankingach portali gejowskich została uznana za książkę roku.
Odrębnym rozdziałem literackiej aktywności Szczygielskiego są książki dla dzieci i młodzieży. Pierwszą z nich była Omega - powieść o przygodach dwunastoletniej fanki gier komputerowych, dla której rzeczywistość w niebezpieczny sposób zaczyna mieszać się ze światem wirtualnym. Książka, zilustrowana przez Bartka Arobala, w 2010 r. trafiła na Listę Skarbów Muzeum Literatury Dziecięcej i została wyróżniona w konkursie im. Hanny Skrobiszewskiej oraz w konkursie Najpiękniejsze Książki Roku organizowanym przez Polskie Towarzystwo Wydawców Książek. Rok później otrzymała nagrodę „Książka Roku 2010” Polskiej Sekcji IBBY.
Kolejną powieść dla młodzieży, Czarny Młyn, opowiadającą o dzieciach z popeegerowskiej wioski, które muszą zmierzyć się z bezosobowym złem czyhającym w ruinach pobliskiego kombinatu, Marcin Szczygielski napisał na Konkurs Literacki im. Astrid Lindgren organizowany w ramach akcji Cała Polska Czyta Dzieciom. Jury uznało Czarny Młyn za najlepszą spośród wszystkich 580 nadesłanych prac, przyznając mu Grand Prix i statuetkę Pippi Långstrump, a także I nagrodę w kategorii powieści dla dzieci w wieku od dziesięciu do czternastu lat.
Trzecią książką autora skierowaną do młodszych nastolatków jest powieść „Za niebieskimi drzwiami”, która wiosną 2011 roku została nominowana – zarówno przez jury dziecięce, jak i profesjonalne – do Nagrody DONGA, kontynuatorki wieloletniej tradycji konkursu „Dziecięcy Bestseller Roku”.Przedmowa
Ilekroć pada słowo gej, podświadomość przełącza rozumowanie na taryfę specjalną. Przed oczy natychmiast pchają się obrazy przebierańców z gejowskich parad: przerysowane, groteskowe postacie u jednych budzące śmiech, u innych obrzydzenie; zwykle jednak trudne do wyobrażenia w zwyczajnym życiu.
Utrwalił się więc schemat: geje są inni, czyli obcy, niezrozumiali, nieprzewidywalni, mogą zagrozić poukładanemu w głowach światu. Przez nich podział na dobro i zło traci biblijny kontrast, a politycy mają nieustanny kłopot. Jedni najchętniej pozbyliby się tego bólu głowy i zesłali wszystkich gejów gdzieś daleko – najlepiej na Madagaskar, byleby tylko nie musieć ich oglądać i nie mieć z nimi do czynienia. Inni na odwrót – oferują gejom wyciągniętą rękę i swoją tolerancję. Owszem jesteście inni – mówią – ale my jesteśmy tolerancyjni i pozwalamy wam być takimi, jakimi jesteście, mimo że odbiegacie od normy.
Zapamiętajcie te dwa groźne dla polskiego geja słowa: Madagaskar i tolerancja. Odrzucenie i fałszywa życzliwość. Z jednej strony przekonanie, że tylko jeden model życia jest prawidłowy, prowadzące do stawiania się w pozycji sędziego, z drugiej – protekcjonalne poklepywanie sprowadzające gejów do roli antropologicznej ciekawostki. W obu wypadkach traktuje się ich jako dziwaczną grupę odmieńców naruszających ogólnie przyjęte standardy, tyle że pierwsi na to się nie zgadzają, a ci drudzy dają przyzwolenie.
Ale jest jeszcze trzeci, znacznie uczciwszy sposób odnoszenia się do gejów: traktowanie ich jako oczywistości – biologicznej, społecznej i kulturowej, mającej naturalne prawo do istnienia.
Pragnienie bycia sobą jest wśród gejów coraz większe. Procesu ich społecznej emancypacji już nic nie powstrzyma. Coraz rzadziej będą się wśród nich zdarzały małżeństwa zawierane pod naciskiem rodziny, żyjące potem w nieszczęściu, a czasem w prawdziwych torturach. Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś: Uważam, że przyznanie się do faktu bycia homoseksualistą, nie tylko wobec samego siebie, ale także wobec otoczenia, daje wolność. Wtedy nie trzeba udawać, blagować, wykręcać się i kłamać.
Wolność to pojęcie dla geja najważniejsze, będące kwintesencją istoty jego losu. Wolność bywa jednak i piękna, i niebezpieczna; niesie ze sobą wiele zagrożeń, które – bywa – doprowadzają do jej utraty. Niestety, rozumieją to tylko nieliczni.
Gdy w 1975 roku na plaży w Ostii znaleziono ciało zamordowanego reżysera-geja Piera Paola Pasoliniego, Oriana Fallaci opublikowała głośny List do niego: Miałeś potrzebę absolutu, ty, który opętałeś nas słowem humanizm. Mogłeś ugasić swą udrękę i zaspokoić swe pragnienie wolności, tylko znajdując taki koniec: z roztrzaskaną głową i rozszarpanym ciałem. To nieprawda, że nienawidziłeś przemocy. Potępiałeś ją przez rozum, lecz duszą ją wzywałeś, bo to był jedyny sposób, żeby tego spalającego cię demona obłaskawić i ukarać. To nieprawda, że przeklinałeś ból. Przeciwnie, służył ci on jako lancet do usuwania anioła, który był w tobie. Pisząc, znieważałeś, raniłeś tak głęboko, aż pękało serce.
Żeby zrozumieć gejów – i tych zwyczajnych, codziennych, i tych, którzy stają się wielkimi pisarzami, reżyserami, aktorami, poetami – trzeba przyjąć, że mają oni swój własny świat: ani gorszy, ani lepszy od świata większości, ale – rzekłbym – równoległy. Jego potoczność różni się od doświadczenia tych, którzy go nie znają, ale przecież jest tak samo ważna jak świat każdego innego człowieka. Niewymagająca niczyjej zgody ani przyzwolenia na swoje istnienie.
Powieść Marcina Szczygielskiego Berek reprezentuje taki właśnie sposób myślenia: nie epatuje środowiskową odmiennością ani nie próbuje na siłę szukać dla niej usprawiedliwienia. Pisana jest z pozycji człowieka pewnego swojej tożsamości i umiejącego walczyć o siebie. Ton łagodnej obietnicy szczęścia, jaki się w niej pojawia, jest dla mnie powodem do osobistej radości. Wszak od piętnastu prawie lat jestem życiowym partnerem Autora.
Tomasz RaczekMarchewkowe pole rośnie wokół mnie
W marchewkowym polu jak warzywo tkwię
Głową na dół zakopany niczym struś
Chcesz mnie spotkać – głowę obok w ziemię wpuść
Marchewkowe o ogrodzie miewam sny
W marchewkowym stanie jest najlepiej mi
Rosnę sobie – dołem głowa, górą nać
– Kto mi powie: co się jeszcze może stać?
Lady Pank,
piosenka do filmu animowanego
O dwóch takich, co ukradli księżyc
Miasto zamyka się nad moją głową
Czy jestem Nim? Czy jestem sobą?I
– Patrz! – Michał przekrzykuje muzykę i szturcha mnie w bok, wskazując jednego z czterech gostków, którzy mijają nas w korytarzu. Chłopak ma na oko dziewiętnaście, może dwadzieścia lat. Dokładnie mój typ. Krótko obcięte, czarne włosy, nieogolony, lekko napakowany, z zamglonym, cielęcym spojrzeniem. Seksowny i niegroźny. Czuję mrowienie w podbrzuszu.
– Mój! – odkrzykuję.
Michał powątpiewająco podnosi brew:
– Zobaczymy, Pawełku… Kto pierwszy, ten lepszy. Wyciągam szyję, żeby zobaczyć, dokąd pójdzie chłopak.
Zmierza w kierunku wucetów i darkroomu.
– Chodź – pociągam Michała za ramię.
Odklejamy się od ściany i idziemy w kierunku toalet.
Przepychamy się przez stadko małolatów rzucających tęskne spojrzenia w stronę wejścia do darkroomu i wchodzimy do kibla. Zamykamy się w jednej z kabin i wciągamy po kresce. Jezu słodki, jest po prostu zajebiście! Czuję się zwinny i szybki jak Aeon Flux; nieomylny i celny jak Violet; męski jak Blade Runner i niepowstrzymany jak Hulk – zabójcza mieszanka.
Zostawiam Michała w kabinie, wychodzę z kibla i zanurzam się w wilgotny, pachnący męskimi ciałami mrok. Wniebowstąpienie. Czekam przez chwilę, żeby mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, odtrącam czyjąś dłoń, która zaczyna gmerać mi przy rozporku. Wchodzę głębiej, przeciskam się przez gąszcz nagich torsów i rąk. W słabym świetle czerwonej żarówki wypatruję mojego objawienia. Robię jedno, potem dwa kółka i wreszcie go dostrzegam. Zajął miejscówkę w kącie pomieszczenia, tuż obok wejścia – musiałem go minąć. Zdjął T-shirt, spodnie ma lekko rozpięte i opuszczone, widać slipki i ciemną linię gęstych włosów łonowych. Stoi sam, ma uniesioną twarz, półprzymknięte oczy i biernie opuszczone, luźne ręce. Staję przed nim, blisko. Spogląda na mnie przez chwilę, potem zamyka oczy i odchyla się do tyłu. Wzdycha, gdy jego nagie plecy dotykają zimnego tynku. Uśmiecham się i klękam przed nim. Lekko całuję nagi fragment skóry pod pępkiem, dłonią leciutko zaczynam masować jego krocze. Wolno rozpinam suwak rozporka i odchylam gumkę slipek. Przymykam oczy, przytulam twarz do jego podbrzusza i wciągam zapach. Niebiański zapach. Zapach młodego, gorącego, spoconego faceta. Faceta, który prawdopodobnie ostatni prysznic brał rankiem. Przeszywa mnie dreszcz rozkoszy, pojękuję cichutko i zabieram się do roboty. Twarde kafle gresu boleśnie uciskają moje kolana, zastanawiam się, czy nie kucnąć, ale mimo wszystko tak jest lepiej. Lepszy dostęp. Lewą ręką trzymam odciągnięte slipki, prawą leciutko ściskam jego jajka i obciągam na całego. Aż do końca. Za każdym powrotem nos zagłebia mi się ciemnych, poskręcanych, błyszczących włosach. Czuję go daleko za migdałkami. Po dwóch czy trzech minutach jądra chłopaka ściskają się, moszna twardnieje. Łapie mnie za głowę i usiłuje odepchnąć. O nie, kochany – uśmiecham się w duchu. Nie pozwalam się odsunąć. Lekko przytrzymuję zębami jego kutasa tuż za żołędzią, a potem wciągam głęboko. Chłopak wypina biodra do przodu, potem je cofa i tryska przy wtórze głośnego jęku. Trzy wielkie porcje spermy lądują mi w samym gardle. Kręci mi się w głowie, fala szczęścia zalewa mnie jak przypływ. Połykam go i setki tysięcy potencjalnych ludzkich istnień. Wysysam ostatnią kroplę. Euforia. Dla takich chwil jak ta warto żyć.II
– Ania, patrz! – Janka szepcze mi do ucha. – Ta spod piętnastki znowu była w lumpeksie.
Spoglądam na utlenioną kobietę stojącą dwa rzędy przed nami. Wredne babsko ma na sobie turkusową jesionkę. Całkiem ładny płaszcz, chociaż ja nigdy nie założyłabym czegoś w takim kolorze. Stara robi się na liceum.
– Rękawy za krótkie – odszeptuję.
– Chodź, idziemy – mówi Janka półgłosem, szturchając mnie w bok.
Źle stanęłam, ma bliżej do przejścia. Znowu będzie pierwsza, przecież nie będę się z nią ścigała. Janka wtyka torebkę pod pachę i rusza w kierunku ołtarza. Na pewno zjadłam całą szminkę, cholera. Nie zdążyłam sprawdzić w lusterku, kazanie było takie zajmujące. Janka przepycha się między ławkami, roztrąca inne kobiety. Krowa. I jak grubo wygląda z tyłu. Ksiądz Marek spogląda prosto na mnie i uśmiecha się, kiwając głową. Boże, jaki to piękny mężczyzna. Krótko obcięte, czarne włosy, śniady, białe zęby. Że też tacy piękni mężczyźni chodzą po tej ziemi. Uśmiecham się szeroko do niego i klękam na twardej, zimnej posadzce. Wciągam zapach kadzidła i kwiatów, przytłumiony nieco przez zapach perfum i wilgotnych płaszczy. Majtki wpijają mi się w pupę, ale nie mogę ich poprawić – czuję dziesiątki oczu na swoich plecach. Janka klęczy obok. Jeżeli wstanie sama, to będzie cud boski, moim zdaniem. Jest tłusta jak wieloryb. Boże jedyny, jak pięknie to wszystko wygląda. Ołtarz umajony kwiatami, biała koronkowa serweta. Matka Boska spogląda na mnie z obrazu swoimi mądrymi oczami. Czuję lekki dreszcz szczęścia, zupełnie jakbym już prawie w niebie była. Ksiądz Marek zbliża się do mnie. Spoglądam w górę, na jego silną szczękę, śniade policzki. Potem mój wzrok schodzi w dół, przesuwa się po czarnej sutannie i zatrzymuje na czarnych pantoflach. Duże stopy. Wzdycham, podnoszę twarz i spoglądam mu prosto w oczy. Uśmiecha się dobrotliwie, a ja szeroko otwieram usta. Kiedy kładzie białą hostię na moim języku, jego kciuk przez ułamek sekundy dotyka mojej wargi. Czuję ciepło, a żołądek kurczy się i na moment zwija w kulkę. Nad prawym ramieniem księdza Marka wisi nagi, cierpiący Jezus na krzyżu. Widzę jego szeroko rozpostarte ramiona, białą szatę na biodrach, jasną skórę podbrzusza, krople krwi. Pod beretem robi mi się cholernie gorąco, głowa mnie swędzi. Zamykam oczy i połykam Go. Zbawienie. Zalewa mnie fala szczęścia, uda drżą lekko. Dobry Boże, dziękuję Ci. Dzięki takim chwilom wiem, po co żyję.III
Chłopak ma na imię Łukasz. Fryzjer. No, nie powiem, żeby to był szczyt szczęścia – nie wiem, czy chciałbym mieć faceta fryzjera. Ale generalnie robi wrażenie całkiem fajnego gościa i jest taki słodki. Częstuję go trawką w kiblu, zaciąga się nieporadnie. Michał zmył się do domu z jakimś szczylem ponad godzinę temu.
– Słuchaj, już po ósmej! – wykrzykuję, ze zdumieniem spoglądając na zegarek. – Chyba będziemy się zbierali, nie?
– No – mówi.
– Chcesz iść do mnie?
– A gdzie mieszkasz?
– Na Rakowieckiej, rzut beretem.
– Sam?
– Sam.
– Dobra – wzrusza ramionami.
Wychodzimy z Toro. Jest jasny dzień, całkiem dużo ludzi na ulicy, choć to niedziela. Nie lubię wracać z imprezy o tej porze, dla mnie wciąż jest wczoraj. Pochmurne, stalowe niebo, ale jak na kwiecień jest dość ciepło. Mijamy plac Unii Lubelskiej i Silver Screen. Łukasz nic nie mówi. Przyglądam mu się kątem oka. W pełnym świetle wygląda równie dobrze jak w półmroku klubu. Powiedział, że ma dwadzieścia pięć lat, raptem cztery lata mniej ode mnie, ale czuję się przy nim staro. Jestem pewny, że mam czarne wory pod oczami. Potrzebuję prysznica. I snu, chociaż nie wiem, czy uda mi się usnąć po tylu kreskach. Naciągam głębiej czapkę z daszkiem. Docieramy na moje podwórko. Spoglądam w górę na swoje okno, wszystko w porządku. Okno po drugiej stronie klatki schodowej odsłonięte. Pewnie ten kurwiszon już poleciał do kościoła. Pieprzona katoholiczka. W całej kamienicy niemal wszystkie mieszkania są powynajmowane na biura, w jednym ma gabinet dentysta. Drugie zajęte mieszkanie jest na moim piętrze i pech nad pechami, że zamiast jakiegoś miłego chłopaczyny mieszka tam ten rozwrzeszczany moher.
– Uważaj! Gówno – ostrzega mnie Łukasz, przeskakując przez kupę leżącą na chodniku.
Daję duży krok i zatrzymuję się przed drzwiami klatki schodowej.
– Poczekaj, mam pomysł! – mówię, chichocząc.
Przeszukuję kieszenie, szukając jakiegoś kawałka papieru.
Mam! Ulotka reklamowa. Trzymałem ją w kieszeni spodni na tyłku, jest nieco wilgotna, ale będzie OK. Przyklękam na chodniku i starannie zbieram psią kupę. Staram się jej nie rozmazać, żeby zachowała kształt.
– Pojebało cię? – pyta Łukasz.
– Ale jaja! Zobaczysz! – obiecuję, zaśmiewając się prawie do łez.
Otwieram drzwi na klatkę jedną ręką, w drugiej, wyciągniętej daleko przed siebie, trzymam leżące na kartoniku gówno. Prowadzę chłopaka na moje pierwsze piętro i przystaję przed wejściem do mieszkania tej suki. Kładę palec na ustach i cichutko przykładam ucho do drzwi. Cisza. Na pewno jej nie ma. Założę się, że właśnie się czołga przez nawę kościoła na kolanach albo leży gdzieś tam krzyżem z wypiętym dupskiem. Pochylam się i delikatnie strząsam psią kupę na tandetną, wściekle kolorową wycieraczkę moherówy. Wydaje mi się to niesłychanie zabawne. Łukasz przygląda mi się dziwnie.
– Tu straszna kurwa mieszka, należy jej się – tłumaczę.
– Żebyś ty wiedział…
W tym momencie patrzę na moje drzwi i słowa zamierają mi na ustach. Przez prawie całą ich szerokość biegną wypisane czarnym grubym markerem słowa PEDAŁ ŻYD. Staję jak wryty. Łukasz zaczyna chichotać – Lubią cię tu – mówi i dodaje, śmiejąc się: – Zostałeś zdemaskowany.
Mam ochotę mu powiedzieć, żeby się zamknął. To są nowe drzwi gerdy, laminat w kolorze buku. W życiu nie zdołam doczyścić tego napisu! Będę je chyba musiał pomalować. Cholera, zupełnie nowe drzwi, prawie dwa i pół tysiąca złotych.
– Żebyś ty zdechła – cedzę przez zęby.IV
– Piękna msza – wzdycha Janka, kiedy wychodzimy z kościoła. – Przepiękna. Dzięki ci, Panie Boże, że nam dałeś takiego księdza.
– Oj, tak, tak. Cudowny człowiek – odpowiadam słabym głosem.
Kolana jeszcze lekko mi drżą. Zapinam płaszcz i poprawiam beret.
– Co ty taka czerwona jesteś? – pyta Janka. – Słabo ci?
– Czerwona? Ja? Coś ci się zdaje – wzruszam ramionami i pytam szybko: – Dzieciaki przychodzą dziś na obiad?
Jakby mnie to cokolwiek obchodziło. Ona i jej dzieciaki. Banda wykolejeńców, moim zdaniem. Ten jej Antek to wyjątkowa dupa wołowa. Marnie skończy. A ta mała bździągwa, którą sobie wziął! Chryste Panie, miej litość. Raz ją widziałam i w zupełności wystarczy. Nadęta, wymalowana cwaniara. Kolczyki miała do łokci, zupełnie jak dwie spłuczki do sedesu. Złapała go na ciążę, już ja znam takie jak ona. To coś, co nazywała spódnicą, ledwie jej cipę zasłaniało. Nie to co moja Małgosia. Małgosia nigdy by w czymś takim nie wyszła z domu.
– Nie – wzdycha Janka. – Antoś pracuje, mają teraz jakiś bilans czy coś. W firmie. Znaczy się, podliczają cały rok. Wiesz, bez niego to nic tam nie zrobią. Jest starszym koordynatorem produktu w Orange.
Wiedziałam! Wiedziałam, że to powie. Słyszałam już pięć milionów razy, czym jest ten jej garbaty owsik. Koordynator produktu! I co to niby znaczy? Zawracanie dupy kijem, jakby mnie kto pytał.
– A Joasia? – pytam.
– Joasia – Jance z miejsca rzednie mina. – Joasia wyjechała. Z Jasiem.
– Wyjechała? Dokąd?
– Na wczasy.
– Na wczasy? W kwietniu? Wiesz, no, dziwię się… Nieźle im się powodzi, skoro ona na wczasy w kwietniu wyjeżdża. Latem pewnie też pojedzie?
– Nie wiem.
– A kiedy wraca?
– Eee… Niedługo.
– Niedługo? Jak to? Nie wiesz, kiedy wraca? – pytam z zapartym tchem.
Ha! Puściła go w trąbę! Jak nic! Dzięki ci, Panie Boże, jest jakaś sprawiedliwość na świecie. Muszę zadzwonić do Ninki, jak tylko wrócę.
– Nie wiem dokładnie. Nie pytałam.
Akurat! Nie pytała! I już w to wierzę. Mała, cwana bździągwa wycyckała, co było do wycyckania, i zwinęła żagle. Wiedziałam, że tak będzie! Zresztą co jej się dziwić. Ten Antek to cielę, a nie chłop.
– Ojej… – mówię, robiąc na pokaz zmartwioną minę.
– Coś mi się zdaje.
– Niech ci się nie zdaje! – błyskawicznie przerywa Janka. – Wszystko dobrze. Joasia była zmęczona i musiała pojechać odpocząć, do mamy.
– Do matki? Wyjechała do matki? A mówiłaś chyba, że na wczasy.
– Wczasy-srasy! Ona jest ze Świnoujścia! Tam cały czas są wczasy. To nad morzem.
– Przynajmniej tanio ją to wyniesie, jak do matki pojechała – mówię pojednawczo.
Janka zaciska usta w wąską kreskę. Ninka trupem padnie, jak jej wszystko opowiem.
– A jak Małgosia? – pyta, kiedy skręcamy w Rakowiecką.
– Świetnie – mówię z satysfakcją.
– W pracy dobrze?
– Dobrze.
– Klienci są?
– Są.
– Bo, wiesz, teraz ludzie to ubrania głównie w lumpeksach kupują. Jak kto ma wydać sto złotych na kurtkę w normalnym sklepie albo dziesięć złotych w lumpeksie, raczej pójdzie do lumpeksu. Ludzie się teraz tacy chytrzy zrobili.
– U Małgosi dobrze.
– Ach tak – mówi Janka. I dodaje po namyśle: – Ale w końcu, jak przestaną kupować, to straci pracę. I nie wiadomo, co będzie.
Już ja wiem, co będzie. Jej Antek weźmie rozwód, tyle będzie. Ale wstyd!
– A za mąż się nie wybiera?
– Kto?
– Małgosia.
Żeby cię pokręciło, wścibska krowo.
– Na razie nic nie mówi.
– No bo to wiesz, jakby późno się robi. Trzydziestkę już ma.
– Ma. No i co?
– Szanse małe.
– Na co małe?
– Na ślub. I dzieci.
– Teraz wszystkie później wychodzą za mąż. I dzieci później rodzą. Medycyna idzie do przodu.
To jej skutecznie zamyka gębę. Docieramy na nasze podwórko.
– Wejdziesz na kawkę? – pytam dla przyzwoitości. Najchętniej już bym zadzwoniła do Ninki. Poskręca ją, jak się o wszystkim dowie. Nie mogę się doczekać.
– A wiesz, że chętnie.
– Tak?
Czy ona swojej kawy w domu nie ma, czy co? Zawsze taka była – wszystko na krzywy ryj. Wyciągam klucze z torebki i mówię:
– Jak miło.
Spoglądam w górę na swoje okno. Wszystko w porządku. Zerkam na okno po drugiej stronie klatki schodowej. Żaluzje oczywiście zaciągnięte. Zboczeniec już wrócił. Całą noc pewnie się gdzieś gził z takimi samymi jak on. No bo co innego tacy robią? Wąchają sobie tyłki albo coś w tym stylu. Że też nikt z tym nie zrobi porządku. Dlaczego, pytam ja się kogo, jedyny sąsiad, jaki mi został w tej kamienicy, to zboczony pedał? I żyd, jak nic. Otwieram drzwi na klatkę schodową i prowadzę Jankę na moje pierwsze piętro.
– No a jak z tym dewiantem? – pyta, gdy docieramy do podestu.
– Szkoda słów – odpowiadam.
– Oj, masz z tym krzyż pański, masz. Nie wiem, co ja bym zrobiła, gdyby mi coś takiego za ścianą mieszkało.
– Co byś zrobiła? Nic byś nie zrobiła! – ściągam usta.
– Z dozorcą rozmawiałam. I w administracji. A policję dwa razy już wzywałam. I nic. A ja wszystko słyszę!
– Co słyszysz?
– Co on tam robi. Z innymi.
– O Jezusie! Co robi?
– Świństwa. Mordy drą tak, że aż się niedobrze robi.
– O matko przenajświętsza! Ale co dokładniej?
– Lepiej nie wiedzieć – mówię ściszonym głosem. – Ale te odgłosy.
– Tfu! Święci pańscy! – Janka przystaje w połowie schodów. Jest całkiem purpurowa. Jak nie schudnie, marnie to widzę. – A jakie te odgłosy?
– Takie, mówię ci, za… – przerywam, bo docieramy już pod moje drzwi. Coś jest na wycieraczce. – A co to mi tu leży? Co to jest? Kamyki jakieś, czy co? Skąd to się tutaj.
Pochylam się nad wycieraczką. Jest prześliczna. Widać na niej mały domek za zielonym płotkiem. Na górze świeci słonko, a na dole jest duży napis „Welcome”. Kupiłam ją w Tesco dwa tygodnie temu. Za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt. A to, co na niej leży, to nie są kamyki.
– O Boże! – wykrzykuje Janka. – To gówno! Ktoś ci narobił na wycieraczkę! Ani chybi pies.
– Rany boskie! Ale skąd to? Przecież w tym domu żadnych zwierząt nie ma.
– Kot jakiś pewnie wlazł. Przez piwnicę. Niedobrze mi! – oznajmia Janka.
– Nowa wycieraczka! I co ja zrobię? Ale jak kot… – odwracam się na pięcie i spoglądam na drzwi do mieszkania tego pedała. – Żaden kot! To jego sprawka!
– Jego? O Boże! Nasrał ci na wycieraczkę! Nasrał! Do czego to dochodzi! Zwymiotuję chyba.
– Ja z tym zrobię porządek – syczę przez zaciśnięte zęby.
– Żeby człowieka we własnej kamienicy takie coś spotykało. Gówno na progu mi zrobił! Ale smród!
– Och, och… – wykrzykuje Janka, przyciskając dłoń do tych swoich olbrzymich cycków. – Słabo mi.
– Przestań – mówię twardo. – Co ty, gówna nie widziałaś?
– No. No wiesz! – Janka przygląda mi się szeroko otwartymi oczami. Przynajmniej przestaje jęczeć. – To ja tu z dobroci serca tak, a ty.
– Bierz z tamtej strony – pochylam się nad wycieraczką i łapię ją za dwa rogi.
– Co chcesz zrobić? – Janka pochyla się z niemałym trudem. – Trzeba by odmoczyć chyba.
– Dobra, trzymaj. I chodź – kiwam głową w stronę drzwi po drugiej stronie podestu. Stajemy pośrodku korytarza. Zaczynam kołysać wycieraczką. – I raz! I dwa! I trzy!
Na trzy zrzucamy gówno. Leci małym łuczkiem, uderza w drzwi i z pacnięciem spada na wycieraczkę Sieniawskiego. Janka zaczyna chichotać.
– Ty to jesteś! – mówi z uznaniem. – Ale się zdziwi.
– Mam nadzieję, że w to wdepnie – mówię mściwie. – Za moją krzywdę.
– Ha – Janka klaszcze w tłuste dłonie. – A co to tu namazane?
– Nie wiem. Chodź, idziemy na tę kawę.
– Ale ktoś mu coś namazał.
– Różni tu tacy przychodzą, pewnie który namazał. Nic mi do tego. Chodź.
Jasne, że namazane. Sama namazałam. Zresztą jego własnym pisakiem, który znalazłam na schodach. Pewnie go zgubił. Bardzo porządny pisak, gruby. Wygląda na zagraniczny. Pół nocy przez tego śmiecia nie mogłam zasnąć. Muzyka waliła tak, że aż mi szklanki na półkach dzwoniły. Wylazł grubo po północy i jak tylko usłyszałam, że drzwi trzasnęły, wyszłam w podomce i napisałam, co napisałam. Rano nawet żałowałam trochę, ale już nie żałuję. Chce wojny, będzie wojna.V
Krzyki na klatce schodowej słyszę dokładnie w chwili, kiedy wychodzę z łazienki po prysznicu. Oglądam się w dużym lustrze wiszącym w przedpokoju i nasłuchuję przez chwilę z błogim uśmiechem. Jojczenie i ochy tej starej krowy brzmią jak najpiękniejsza muzyka. Niebiański chór. Odwijam ręcznik i rzucam go na podłogę. Nie jest źle, chociaż przydałoby się trochę siłowni. Napinam muskuły.
– No idziesz? – woła Łukasz z sypialni.
Uśmiecham się do siebie w lustrze. Pewnie, że idę.
Łukasz leży nagi na kołdrze, odwrócony na brzuch, z nogami na poduszce. Przygląda mi się z lekkim uśmiechem.
– Fajny jesteś – mówi.
Od razu zaczyna mi stawać. Komplementy zawsze tak na mnie działają. Lepiej niż viagra. Wystarczy, że facet powie mi coś miłego, i od razu mam pełne spodnie. Moja psychoanalityczka twierdzi, że to zaburzenie poczucia własnej wartości. Potrzebuję aprobaty. Mój ojciec mi jej nie okazywał, kiedy byłem mały, i teraz to nadrabiam – tak mówi, mniej więcej. Ale ja myślę, że to po prostu cholernie miłe, kiedy facet mi słodzi. Skoro mi mówi coś takiego, znaczy, że mu się podobam, że mnie lubi. Że mnie chce.
Powoli podchodzę do Łukasza. Odwraca się na plecy i wyciąga do mnie ręce. Pochylam się nad nim, całuję. Pociąga mnie na siebie. Kotłujemy się przez kilka minut. W pewnej chwili przewracam się na plecy i opieram mu stopy na ramionach.
– Chodź – mówię.
– Masz gumki? – pyta szeptem.
Sięgam do szuflady nocnej szafki i wyjmuję tubkę lubrykantu. Sięgam głębiej po prezerwatywy, ale w opakowaniu nie ma już ani jednej.
– Nie mam – odszeptuję. – A ty?
– Nie mam. No, nie wiem…
– Będzie dobrze. Proszę.
Łukasz prostuje się, opiera sobie moje stopy na ramionach i wyciska żel na dłoń. Puszcza do mnie oko i mówi:
– OK. Skoro tak ładnie prosisz.
Wciągam powietrze, kiedy zaczyna napierać, rozluźniam się i wpuszczam go w siebie. Dobrze, że zrobiłem sobie lewatywę przed prysznicem. Boli przez chwilę, ma sporego kutasa. Kiedy wchodzi do końca, przytrzymuję go przez moment i staram się opanować skurcz zwieracza. Po pierwszych kilku ruchach ból mija i zmienia się w przyjemność.
– Ooooooch… – wzdycham. Ujmuję jego twarz w ręce i patrzę prosto w oczy, kiedy zagłębia się we mnie raz za razem. Przy którymś pchnięciu szepczę: – Chyba… Myślę… Czuję, że cię kocham…
– Nie w tej scenie – mówi Łukasz. – Szerzej nogi.VI
– Po prostu kocham czekoladę – wzdycha Janka, oblizując upaćkane palce.
Jakbym się nie zdążyła zorientować – zeżarła już trzy kawałki murzynka, którego wczoraj upiekłam dla Małgosi. Ale Małgosia i tak pewnie nie przyjdzie.
– Częstuj się – podsuwam talerz w jej stronę.
– Och, nie, nie. Nie mogę już, naprawdę – broni się Janka, łakomie patrząc na ciasto. – No, może jeszcze tylko jeden. Ostatni.
Nakłada kawałek murzynka na talerzyk i podnosi łapczywie do ust. Przyglądam się jej chłodno, kiedy wtłacza ciasto w usta wysmarowane czekoladową polewą. Policzki jej się trzęsą. Ma raptem dwa lata więcej ode mnie, a wygląda na starszą o co najmniej dziesięć. Uchowaj dobry Boże, abym miała być kiedyś taka tłusta.
– O, matko, jakie to przyjemne – sapie Janka przed ostatnim kęsem. – To takie przyjemne. Nie umiem się oprzeć. Będę żałowała później.
– Będziesz – mówię. – Ale może dasz się skusić na jeszcze jeden kawałek? Albo dwa? Nie pozwól, abym musiała cię namawiać.VII
Śpimy przez resztę niedzieli – z małymi przerwami na seks. Łukasz rewelacyjnie się bzyka. Wspaniale jest budzić się i czuć jego ciało przy swoim boku. Opowiadam mu o sobie, o pracy w agencji, o mieszkaniu i tej trzaśniętej sąsiadce. Słucha, ale niewiele mówi o sobie. Opowiadam o moich ulubionych filmach i książkach science fiction – uwielbiam science fiction! Słucha pobłażliwie i mówi, że podobał mu się Raport mniejszości, ale kiedy zaczynam opowiadać o Philipie K. Dicku, który napisał opowiadanie, na którym oparto scenariusz filmu, zaczyna ziewać. Pod wieczór wstaję na chwilę, biorę prysznic i robię nam kanapki. Jemy w łóżku, a potem znowu się bzykamy. Może to właśnie on? Może to na niego czekałem, może jego szukałem? Byłoby fajnie. Opieram się na łokciu i przyglądam mu, kiedy zasypia w kilka minut po wytrysku. Ma bardzo gęsty zarost, delikatną linię kości policzkowych, duże, ładne usta. Teraz są czerwone i nabrzmiałe – podrażnione moimi nieogolonymi pocałunkami. Dotykam swoich warg, pewnie wyglądają podobnie. Jutro będą mnie piekły, a na brodzie i w kącikach ust zacznie łuszczyć się skóra. Jutro. Może jutro, kiedy wrócę po pracy do domu, nie będzie tu tak pusto. Może będzie on.
Łukasz uchyla powieki i spogląda na mnie, nie zmieniając pozycji.
– Co? – pyta.
– Nic – uśmiecham się. – Dobrze mi z tobą.
– Mhm – mruczy. – Która godzina?
– Dochodzi dziesiąta.
– Muszę już iść.
– Nie zostaniesz na noc?
– Innym razem – mówi.
Będzie inny raz. Wtulam twarz w jego pachę, wciągam zapach. Lekko całuję skórę. Nic o nim nie wiem. Wszystko, co pomyślę, może być prawdą.
Chłopak siada na brzegu łóżka, podnosi z podłogi skarpetki i swoje slipki. Ubiera się.
– Umawiamy się jakoś? – pytam.
– Zobaczymy – mówi. – Zadzwonię.
– Dobrze. Cieszę się, że cię poznałem.
Czekam.
– Ja też.
Wstaję i nagi odprowadzam go do drzwi. Całujemy się, Łukasz łapie mnie za członek i potrząsa nim, jakby potrząsał rękę na pożegnanie.
– Fajnie było, wiesz? – mówi z lekkim uśmiechem. – No, trzymaj się.
– Do zobaczenia, Słonko – odpowiadam cicho.
Chłopak wychodzi z mieszkania i zbiega po schodach.
Patrzę w dół na swoją wycieraczkę. Ta cholerna moherzyca podrzuciła mi psią kupę, którą dla niej zostawiłem, a Łukasz oczywiście w nią wszedł. Rozsmarował wszystko i zostawił ślady. Słyszę trzaśnięcie drzwi na dole. Nigdy więcej go nie zobaczę. Ale będę go pamiętał – już na zawsze. Każdego dnia, w każdej godzinie świadomość jego istnienia i wspomnienie naszego spotkania będą we mnie obecne. Na razie jeszcze tego nie wiem.VIII
Janka nareszcie poszła. Boże jedyny, myślałam, że będzie u mnie siedziała do wieczora. Zjadła cztery kawałki murzynka. Cztery kawałki! Mnie to by chyba rozerwało, gdybym tyle zjadła. Następnym razem kupię jakieś ciasto z bitą śmietaną, coś wyjątkowo tuczącego, będzie miała nauczkę. Próbuję zadzwonić do Ninki, ale nie odbiera. Nie zdążyłam, pojechała już do córki i zięcia, w każde niedzielne popołudnie do nich jeździ. Dochodzi czternasta. Włączam telewizor w pokoju i radio w kuchni, lubię jak coś gada. Dziś będzie Plebania. Idę do łazienki i piorę wycieraczkę w wannie. Piętnasta – prawie, jest za dwadzieścia. Myję wannę i wynoszę wycieraczkę na balkon, żeby wyschła. Potem gotuję makaron. Odcedzam go, wyrzucam na talerz. Posypuję kruszonym twarogiem i cukrem. Jem. Dochodzi wpół do czwartej. Zmywam, wycieram naczynia, chowam do szafek. Małgosia nawet nie zadzwoniła, a obiecywała, że wpadnie dziś na obiad. Podlewam kwiaty. Rośliny zawsze mi się udawały. Mam bardzo dużo kwiatów, większość jest żywa, tylko w dużym pokoju trzymam sztuczny bluszcz. Świetnie zrobiony, wygląda lepiej niż prawdziwy. Może powinnam do niej zadzwonić? Ale już dwa razy dzwoniłam w tym tygodniu pierwsza. Szesnasta. Niedługo Plebania. Biorę krzyżówkę z „Tiny”, długopis i siadam przy stole. Pochwa na pistolet – co to jest? Sześć liter, hm… Nagle coś wali w ścianę. Raz, drugi, trzeci. Co ten cholerny pedał tam wyprawia? Zalewa mnie wściekłość. Nawet w niedzielę człowiek nie może mieć chwili spokoju! Ciskam krzyżówkę na kanapę. Jak sobie pomyślę, co on tam może wyprawiać, słabo mi się robi. Dlaczego są tacy jak on? Po co? Dlaczego wszyscy nie mogą być dobrzy i normalni? Nie rozumiem, po prostu nie mieści mi się to w głowie, dlaczego się na coś takiego pozwala. Uważam, że ktoś powinien coś zrobić. Na mój rozum powinno się ich kastrować – wszystkich tych pedofilów i innych. Wykastrować, a potem zamknąć. To w końcu też ludzie, nie mówię, żeby ich usypiać, czy coś. Ale zamknąć w jakimś miejscu, leczyć. Najlepiej pracą. Ciężką pracą dla dobra wszystkich. Dostawaliby jeść, siedzieli odizolowani – z daleka od normalnych ludzi i dzieci. Przede wszystkim dzieci. Przecież jakby nie mieli kontaktu z resztą, toby się to skończyło. Nie deprawowaliby następnych. Wszystko byłoby dobrze. A zresztą im samym byłoby lepiej, byliby między swoimi, a co by tam ze sobą robili, to już ich sprawa. Byle tego nie wiedzieć. Oni i reszta tej całej żydokomuny. I ci mordercy od aborcji. Cały ten brud, ta chora narośl na społeczeństwie. Są jak rak – na oko nic nie widać, a pod spodem zgnilizna. Zupełnie jak choroba mojej matki. Wszystko wyglądało dobrze. Rumiana była, zawsze uśmiechnięta. To niby miał być jakiś drobny zabieg, a jak ją otworzyli, to tylko pokiwali głowami i zaszyli. Bo w środku była jedna ruina, spróchniała jak pień. Z wierzchu nic nie było widać, nic. A przecież społeczeństwo to jeden wielki organizm, tak mówili w radio, bardzo słusznie. Rozkład zaczyna się od spodu, jedna sparszywiała komórka i bach – nowotwór. I dzieci to widzą, dzieci wszystko zobaczą, wszystko podsłuchają, wszystko wiedzą. Małe garnki mają wielkie uszy, jak mówiła moja mamusia. No to czego się potem spodziewać, jak się naoglądają podobnej gangreny? Wyrosną na takich samych, bo zło potrafi skusić. Ruja, ciągłe tarcie, żadnych problemów, żadnych obowiązków. No bo co taki jak on ma za obowiązki, pytam się ja kogo? Robi, co chce, gzi się na prawo i lewo i nawet ciąży z tego nie będzie! Każdy by tak chciał! Same przyjemności i żadnych kłopotów. Ale nie na tym polega życie, nie! I przyjdzie dzień sądu, kiedy za to zapłacisz. Ty i cała reszta innych zboczeńców. Bo Jezus otworzył bramy niebios tylko dla tych, którzy z taką samą pokorą niosą swój krzyż przez życie, jak On niósł swój na Golgotę. Ale najgorsze w tym, że to tak bez wstydu, bez skruchy, nawet nie zaprzeczy. Jak to się tak można nie wstydzić, że się jest innym od normalnych ludzi? Jak to się tak można obnosić ze zboczeniem, patrzeć bezczelnie w oczy, nawet nie zaprzeczyć? Jeszcze, żeby to jakoś tak po cichu robił, ukradkiem. Żeby udawał, że jest tacy jak inni, toby było dobrze. No, przynajmniej lepiej. A tak, jak to wszystko jest na widoku, to nie można udać, że się tego nie widzi. Trzeba reagować. To chrześcijański obowiązek. Która to? O, już siedemnasta dochodzi, zaraz Plebania. Chwała Bogu, że całego murzynka nie pokroiłam dla Janki, mam jeszcze ze dwa kawałki na serial.IX
Ciekawe, czy zadzwoni? – zastanawiam się, znosząc po schodach rower. Złe myślenie. Muszę myśleć pozytywnie – tak mówi Elżbieta, moja psychoterapeutka. A więc – ciekawe, o której zadzwoni? Podciągam nogawkę dżinsów i zapinam ją drewnianą klamerką do bielizny. Super to wygląda. Wsiadam na rower i ruszam w kierunku firmy. Fajnie, że tak wcześnie wyszedłem, mogę nadłożyć drogi i przejechać jeszcze przez Pole Mokotowskie. Jest dopiero parę minut po ósmej rano, w firmie muszę być o dziewiątej. Pracuję w małej agencji reklamowej przy Narbutta, jestem copywriterem. To nawet fajna praca, ludzie są świetni. A w dodatku szef jest gejem, więc przynajmniej normalne stosunki.
Wjeżdżam na Pole. Boże, jakie towary! Obok mnie przebiega dwóch napakowanych gostków ubranych w same slipki i adidasy. Przyglądam im się bezkarnie zza szkieł ciemnych ray banów, identycznych jak te, które nosił Keanu w Matriksie. Wiem, że już są passé, ale strasznie lubię ten film. No i Keanu, ma się rozumieć. Jeden chłopak pokazuje mnie drugiemu, oglądają się. Wyższy odsłania w uśmiechu białe zęby. Też się uśmiecham i jadę dalej. Od pewnego czasu Pole Mokotowskie zmieniło się w gejowski spacerniak. Parada atrakcji od samego świtu, szczególnie w tygodniu. Na ławce, którą mijam, chłopak w wieku góra szesnastu lat patrzy mi bezczelnie w twarz i jednoznacznie rozchyla uda. Ma na sobie luźne, różowe sportowe szorty, krótkie, białe skarpetki i sneakersy. Zwinięty w kłębek T-shirt leży obok na ławce. Nie mogę oderwać od niego wzroku. Zwalniam. Chłopak kładzie sobie dłoń na kroczu. Szczęka mi opada, mylę kierunek i wjeżdżam na krawężnik. Cudem boskim się nie przewracam. Dzieciak zaczyna się śmiać.
– Wszystko OK? – pyta.
– OK – odpowiadam.
Czuję, że zaczynam się rumienić, kretyn. Wsiadam na rower i ruszam dalej. Objeżdżam Pole dwa razy i jadę w kierunku Narbutta. Wciągam rower do holu i kiedy zapinam blokadę na łańcuchu, uświadamiam sobie, że Łukasz do mnie nie zadzwoni. Ani dziś, ani nigdy. Nie ma mojego numeru telefonu.I
– Oj, mamo! Daj mi wreszcie spokój! – Małgosia jęczy znudzonym tonem do słuchawki.
– Kto to był?! – pytam podniesionym głosem.
– Nikt.
– Co to znaczy nikt? Jaki nikt? Mężczyzna! Co robi u ciebie w domu o dziewiątej wieczorem? Kto to jest?
– Kolega. Z pracy.
– Kolega! Kolega z pracy! A jakich ty możesz mieć kolegów z pracy? Nie powiesz mi, że pracuje z tobą na stoisku z damskimi łachami!
– Nie pracuje.
– To kto to jest?!
– Mówię ci przecież, że kolega.
– Małgosiu…
– Rany boskie, mamo – wzdycha. – Jarek pracuje jako ochroniarz w Giece.
– W kiecce?! W jakiej kiecce?
– W GIE-CE. W Galerii Centrum.
– Ale dlaczego on twoją komórkę odbiera? Małgosiu, nie podoba mi się to!
– Mamo, na rany Chrystusa, ja mam już trzydzieści dwa lata. Może mnie mama przestać traktować jak dziecko?
– Ale ty jesteś dziecko! Ty życia nie znasz! Żeby w domu samotna dziewczyna wieczorem przyjmowała.
– Mamo, ja nie jestem u siebie w domu.
– Nie w domu? A gdzie ty jesteś? Gdzie ty jesteś o dziewiątej wieczorem?!
– Mama da spokój. Muszę kończyć.
– Małgosiu – mówię błagalnie. – Małgosiu, co się z tobą dzieje? Przecież ty wiesz, że tak nie można.
– Czego nie można?
– Tak się nie robi. Dziewczyna.
– Mamo, bo ja ci zaraz powiem coś, co ci się bardzo nie spodoba. Więc może sobie darujemy, co?
– Nie tak cię wychowałam!
– O Jezu.
– Nie wzywaj imienia nadaremno!
– Mamo, dobranoc.
– Chcesz skończyć tak jak ja? Chcesz?
– Nie, mamo. Nie chcę. To ostatnia rzecz na świecie, której bym sobie życzyła. Dlatego tu jestem. U Jarka. I naprawdę bardzo dobrze się bawiłam, jeszcze przed chwilą. Dobranoc.
– Małgosiu. Mał… – przerywam, bo w słuchawce rozlega się sygnał zajętości.
Odkładam powoli telefon i siedzę przez chwilę bez ruchu. Co się z nią porobiło? To było takie dobre dziecko. Nie powinnam była się zgodzić na jej wyprowadzkę. Dlaczego się zgodziłam? I ta praca! Zupełnie niepotrzebna.
Wszystko zaczęło się psuć, musiała poznać jakichś ludzi, coś jej nagadali. To przez koleżanki, teraz te dziewuchy nie znają poczucia godności. Boże, co ona tam wyprawia? Zostałaby ze mną, jakoś byśmy sobie poradziły. To jest taka dobra dziewczyna, zmarnują mi ją tam. Zmarnują. Uświadamiam sobie, że wykręcam palce tak, że aż trzeszczą. Rozluźniam je, prostuję się i wygładzam podomkę na kolanach. Jeszcze nie wszystko stracone, nie wolno rozpaczać. Załatwię to, wymodlę. Wybłagam. Żeby tylko do mnie przyszła, jak przyjdzie, na pewno się dogadamy. Wystarczy, że ją zobaczę, że popatrzy mi w oczy. Wystarczy, żeby przyszła. Będę mogła jej dotknąć. Wstaję, idę do kuchni i robię sobie herbatę, a potem siadam przed telewizorem. Na Romantice zaczyna się kolejny odcinek Dlaczego właśnie ja.