Bestiariusz nowohucki - ebook
Bestiariusz nowohucki - ebook
Nowa Huta, lata 50. Tu powstaje kombinat-kolos i miasto-labirynt. Wykuwa się tu także nowy człowiek – produkt nieudany i popsuty. Wielowątkowa opowieść jest snuta właśnie przez nowych ludzi, takich jak prorok czytający z wielkopiecowych oparów, zjadaczka arszeniku, sobowtórka czy człowiek bez twarzy. Kiedy w ich losy wkracza niejaki doktor Szpigiel, wraz z nim pojawia się zamęt. Debiutancka powieść Elżbiety Łapczyńskiej odsłania świat dziwności, kopniętej metafizyki, ale i do bólu realnej cielesności oraz brutalności pracy. Książka nominowana do Nagrody Literackiej NIKE, Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Miasta Warszawy.
Spis treści
O tym, jak ptak z ludzką głową nawiedził Emila
O tym, jak Mistrz Śmierci odkrył, co to znaczy umrzeć
O tym, jak Rita i Ruta przestały być tą samą osobą
O tym, jak mała kobieta zerwała się do biegu
O tym, jak Samson ożywał w Obiekcie 71
O tym, jak człowiek bez twarzy nie pozwalał mówić
O tym, jak arszeniczki pożegnały śmierć
O tym, jak Huta zyskała proroka
Epilog
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66487-73-4 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAWIEDZIŁ EMILA
Wszystko się skończyło, gdy po raz pierwszy spuścili surówkę z Wielkiego Pieca. Spłynęła pomarańczowym zawijasem do kadzi, z kadzi przelali ją do żeliwiaka, dodali złomu i wyszła stal. Stal wrzucili w walcarkę. Tam się skończyłem i tam zacząłem. Ale to później. A wtedy był dzień Wielkiego Spustu. Zostało mi po nim życie zapisane na papierkach.
Pani I., chyba nie sypia pani dobrze.
PANIE E., NIE ZASNĘŁAM, ODKĄD PRZYJECHAŁAM DO HUTY.
Zanim surówka wżarła się w halę, wszystkie oczy, a były ich tysiące, śledziły ruch elektroświdra. Drążył dziurę w płaszczu kolosa, by upuścić rozżarzone do białości soki. Walczył już od dwóch godzin. Uroczysta chwila tonęła w kadzi. Brzuszysko opasane rurociągami górowało nad halą. Wszystkie twarze, a były ich tysiące, zwróciły się tam, skąd miał wybić żywioł. Wypatrywały początku. Oczy miałem zajęte, ale ręce wolne. Pod nieobecność myśli prawa dłoń złośliwie popełzła w dół, żeby dotknąć kieszeni spodni. Tej pustej. Głupia, głupia ręka. Palce sunęły po prążkach materiału jak po tarce, bo od wczoraj przedmioty są mi wrogie w dotyku.
Zrobiłem piruet w pamięci. Od pustej kieszeni do dni, gdy wypełniały ją papierki. Od papierków po dłoń, która je zapisywała. Była to dłoń w wiecznym ruchu. Nigdy nie leżała w spoczynku, targały nią spięcia i podrygi. Migała przy twarzy, momentalnie przenosiła się na udo i znów znikała gdzieś za uchem. Przesuwała palcami po czole w dół i górę, zostawiając czerwony ślad. Narzędzia uciekały od rąk na podłogę, byle dalej. Pracowała w stolarni, tak jak i ja. Gwoździe, piła, młot i szalone dłonie I. Od dzisiaj jest tylko stal, nie drewno. Ta stal właśnie miała się narodzić i może już było blisko, aby surówka w końcu trysnęła, ale w jednej chwili znów odpłynąłem w stronę I., która zapisywała skrawki papieru. Zamknąłem oczy i odłączyłem się od wspólnej sprawy. Może do spustu potrzebna była świadomość wszystkich zebranych i moja ucieczka w papierki sprawiała, że surówka nie chciała spłynąć. Albo Wielki Piec znikał, gdy o niej myślałem, i nigdy nie domyśliłem końcówki tego zdania, bo dłonie, bo ręce, jej pismo.
Nie tylko dłonie I. żyły po swojemu. Cała była jednym wielkim trzęsieniem. Myślę, że ktoś pomieszał coś w jej zasilaniu i jakiś impuls elektryczny nieustannie ją pobudzał, a ona z oczami rozwartymi jak u ryby wyrzuconej na piach bezradnie poddawała się temu stanowi rzeczy. Naprężone mięśnie, żyły na szyi, ścięgna w dłoniach domagały się: „Zatrzymajcie ją! Zatrzymajcie tę wariatkę”. Nawet jej zęby wydawały się gotowe do ucieczki, każdy w inną stronę. Na pociągłej twarzy wszystko było w ruchu. Łącznie z nieznacznym garbem na wąskim nosie. Trzymała w kieszeniach piętki chleba i jadła, gdy tylko miała wolne ręce. Gryzła tak, że bałem się o jej żuchwę. Obserwowałem ją nieraz z daleka, by uchwycić choćby jeden spokojny ruch.
Miała ochrypły głos, załamywał się na wyższych tonach. Nigdy nie domykała ust. Myślała galopem. Mówiła całym chudym ciałem, choć jeśli tak na to spojrzeć, należałoby powiedzieć, że raczej wrzeszczała. Jak inaczej mogła więc zapisywać słowa na papierze w kratkę niż tak, jak to robiła – wielkimi, rozwrzeszczanymi literami?
Znów dotknąłem pustej kieszeni, tym razem zupełnie przytomnie. Tym razem zupełnie niepotrzebnie, bo wiedziałem, czego się w niej nie spodziewać. Elektroświder pracował, choć kto wie, co się wydarzyło pod moją nieobecność. Nie mam pewności, czy cały kombinat nie zniknął w tym momencie nieuwagi. Miałem nadzieję, że tak. Wiem, że I. właśnie tak by pomyślała albo to wytańczyła roztelepanym ciałem, a najpewniej po prostu napisała. Zanim wydobyła z siebie zdanie, rozsypywała wokół mnóstwo niepotrzebnych sylab i słów. Dlatego pisała. Tak jak wtedy: PANIE E,. ZAMRUGAJMY KAŻDE POTEM. I znów dłoń‒kieszeń‒nic.
Nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy.
Przemowy trwały. Świder borował. Oczy zebranych pragnęły iskier i blasku. Wypatrywały wielkiego początku. Niech spłynie, niech spłynie, we wszystkich głowach grały te same myśli. Za mną i przede mną ‒ fala oddechów. Rytmiczne uuuh, uuuh. Zadmuchać Wielki Piec prosto z płuc. Zadmuchać piec znaczy nadać mu ruch. Rytmiczne uuuh, uuuh, niech żyje stal, niech ożyje i ożywi miasto, ożywi machinę górującą nad nim. Zadmuchać piec, wydrążyć spust. A ja próbowałem zamrugać przyszłość. Zaciskałem powieki. Teraz. Teraz. Znikasz. Pod powiekami czarno, ale wiedziałem, że nie zniknął, bo uuuh, uuuh, echo oddechów w hali rozlewało się na wszelkie teraz i wszelkie potem. Niech zniknie teraz, niech nigdy nie wydarzy się potem, oby żadna kropla surówki nie spłynęła korytem, oby żaden poranek nie nadszedł. Mógłbym stanąć naprzeciw otworu, twarzą w twarz z żywiołem, krzyknąć: „Nie popłyniesz!”, gdyby tylko surówka miała na względzie człowiecze członki i powstrzymała swój rozlew. Niech nie nadchodzi wielki początek, niech żaden wlewek nie wpadnie pod walce. Niech nigdy. Nie. Przerwało. Trysk. Iskry. Lawa zalała halę. Fala oddechów ulgi spadła na posadzkę. Pomarańczowy strumień przeciął świat na pół, na wczoraj wypełnione rozchełstanym pismem i na nieszczęsne potem.
Po Wielkim Spuście nastąpiła długa, długa przerwa. Trwała trzy lata. W tym czasie odsuwałem od siebie poranki. Kombinat jak nie zniknął w chwili spustu, tak nie znikał i później. W dodatku wrastał w ziemię coraz bardziej. Zabierał kolejne hektary. Ta ziemia się przeżyła. Dawała dużo, ale nie tego, co trzeba. Czarna, soczysta, wilgotna. Ta ziemia oddała się pod budowę. Wydawało mi się nieraz, kiedy młoty i spawarki cichły w oddali, że stopami wyczuwałem drżenie.
Nikt nigdy nie widział takiej budowy, nikt nigdy nie kopał takich wykopów. Sięgały głębiej niż groby, głębiej niż pradawne skrawki codzienności. Hale martenów, hale warsztatów, hale walcowni, hale siłowni, mnóstwo innych hal, składowisk, torów z wagonami, rurociągów i kominów potrzebowały mocnych nóg. Trzeba mieć mocne nogi, żeby wytwarzać. Ja nie miałem mocnych nóg, w ogóle w niczym nie byłem mocny, więc nic nie wytwarzałem. Nikt nigdy nie widział takiej budowy, nikt nigdy nie kopał takich wykopów. Szpadlami odwrócili całą ziemię na lewą stronę, a przy okazji domy, które tu stały. Fundamenty sączyły soki z gleby, filtrował je beton, a stalowe pręty wypijały je i wtłaczały w ściany. Dźwigi jak szkielety ptaszysk. Krajobraz, gdzie nie spojrzeć, był pocięty w paski przez rusztowania i konstrukcje ze stali. Kiedyś wspiąłem się po deskach rozstawionych wokół komina w budowie. Chciałem wysoko, ale zatrzymałem się nisko. Serce biło pod językiem. Gdy dotykałem ściany, pustość komina aż dudniła, domagając się pędu gazów hutniczych. Cały kombinat żądał pracy. Wrastał w ziemię, a im bardziej wrastał, tym bardziej wytwarzał i tym bardziej mnie poganiał, bym wybiegał w, kroczył ku. A ja tym bardziej odsuwałem od siebie poranki.
Po Wielkim Spuście nastąpiła długa, długa przerwa. Przenosili mnie z warsztatu do warsztatu, w żadnym się nie sprawdzałem, bo moje nogi nie były mocne, ciało miałem małe i drobne, głowę kruchą, a ręce przywykłe do drewna. Moje ręce były inne niż jej. Nie dygotały, ale często zwisały bez żadnej chęci do pracy. Lubiłem dotykać imadła, ale nie lubiłem obracać jego ramieniem. Delikatnie gładziłem metalowe tłoki. Ścierałem smar z obrabiarki, a potem rozcierałem go dłonią o dłoń i wąchałem. Wodziłem palcami po odpryskach w cegłach. Opierałem się o słupy, żeby kręgami wyczuć krzywiznę. Po drabinie wchodziłem na bosaka, przez skórę umiałem wyczuć spróchniałe stopnie. Ostrożnie dotykałem świata, bo w ogóle byłem ostrożny. Na imię mi Emil, a imię to nadał mi ojciec. Sam też był ostrożnym człowiekiem, a mimo to zmarł.
Przez te trzy lata od Wielkiego Spustu zdołałem nie umrzeć, mimo że nie zdołałem na dobre odsunąć od siebie poranków. Niestety zawsze nadchodziły, niosąc ze sobą godziny i minuty, a każda z nich mogła oznaczać dla mnie zgubę. Bo mój ojciec, mimo że był człowiekiem ostrożnym, przegapił nadejście fatalnego poranka. Kiedy wyszedł nakarmić kury, duchy zerwały się z gałęzi, porwały jego duszę i krew zalała mu mózg. Tak samo jego ojcu, szykującemu się do bronowania, i jego matce, układającej len do suszenia. I ojcu jego ojca, napełniającemu świńskie jelita, i matce jego matki, młócącej zboże. I wielu, wielu wujom, kuzynom i kuzynkom, w końcu mojej starszej siostrze i młodszemu bratu. Ich wszystkich zabrał wylew o poranku, przy pracy, tylko każdego kiedy indziej. Dlatego nie kroczę ku, nie wybiegam w. Zamruguję potem. Odsuwam poranki. Moja krucha głowa wymaga ostrożności. Prostej drogi i łagodności świata. Nie mogę się potykać. Nie mogę się przewracać. Nie mogę doświadczać wstrząsów. Nie mogę się dać zbić. Ale i to mi nie pomoże. Mogę być bardzo ostrożnym człowiekiem, a mimo to duchy przyfruną o poranku niezapowiedziane. Wyciągną długie ptasie nogi, a krew popłynie, zaleje mi oczy i czaszkę. Upadnę twarzą w ziemię.
Tymczasem ukryłem się przed nimi w Nowej Hucie. Nad Nową Hutą ptaki nie latają. W Nowej Hucie można odsuwać poranki. W Nowej Hucie miałem spodnie z kieszenią, do której co rusz wędrowała mi ręka, i czerwoną skrzynkę zapełnioną papierkami. Zrobiłem ją sobie w stolarni. Chowałem w niej zapisane wrzeszczącym pismem karteczki.
Pani I., dzisiaj jest pani inna.
PANIE E., MUSZĘ SIĘ ZATRZYMAĆ, BO DŁUŻEJ TAK NIE DAM RADY.
W nocy przed Wielkim Spustem włożyłem do skrzynki ostatni papierek. Bo kilka dni wcześniej, gdy przyszedłem do stolarni, warsztat nie drżał, nie podrygiwał, nie pulsował od napięć. Żaden przedmiot nie upadł, nie rozsypały się sylaby. Jej rozstrojone ciało było bardzo nie w stolarni.
Pod nieobecność współlokatorów, którzy przygotowywali się do tego święta stali, rozłożyłem na kocu wszystkie pomięte świstki. Pod światłem gołej żarówki oglądałem słowa z prawej i lewej strony. Prasowałem je w dłoniach, jakby przez skórę litery miały wejść mi w krwiobieg. Czytałem nieporządne zdania. Katalogowałem chwile, konkretne przerwy w pracy, kiedy znajdowałem w spodniach wiszących w szatni odpowiedź. Albo pytanie. To nasze poszarpane rozmowy. Ale były w nich sens i porządek, nad którymi panowały moje palce. Przekładałem, odkładałem na miejsce w czasie. Między jedną a drugą karteczką poutykane były też wszystkie zerknięcia na zegar zakładowy oraz wyobrażenia, że znajdę i rozłożę nowy papierek. Przechodziła przez warsztat, potrząsając całym światem, ale nie patrzyła na mnie. Potem rozglądałem się na wszystkie strony, skrywałem się w kącie. Gdy byłem pewien, że inni są zajęci rozmowami, wyjmowałem zwinięte w kulkę zdania. Chowałem kartkę w dłoni i trzymałem na wysokości pępka. Wzrokiem nurkowałem w znaczeniach. Były ostre jak górska grań. Wyobrażałem sobie, że wybiegały z głowy I. Zapisywała je z ulgą, że zdołała pochwycić słowa. Nosiłem je w sobie przez resztę dnia, hołubiłem z przekonaniem, że łączy nas cienka, ale szlachetna nić.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------