- promocja
- W empik go
Bestseller - ebook
Bestseller - ebook
Poznaj ciemną stronę sukcesu.
Emilia Sienkiewicz, 35-letnia niepozorna księgowa, wygrywa telewizyjny literacki talent show. Z dnia na dzień zyskuje ogromną sławę i popularność.
Kilkanaście dni przed premierą swojej książki zostaje odnaleziona martwa we własnym mieszkaniu.
Podczas śledztwa, które ma ustalić przyczynę śmierci pisarki, policyjny duet – Burzyński i Majewski – zagląda za kulisy telewizyjnego talent show i odkrywa pełen cynizmu, intryg i nieczystych gier świat popkultury.
Tymczasem tajemnicza kobieta, która wie zbyt dużo, zaczyna bać się o swoje życie. Pracę policjantom utrudniają zainteresowanie opinii publicznej oraz obecność drobiazgowej antropolog sądowej Anity Broll.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7289-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zamknął za sobą drzwi i włączył stoper. Nie mógł przebywać w mieszkaniu dłużej niż trzysta sekund. Czas odgrywał w tym zadaniu kluczową rolę.
Minął przedpokój i łazienkę, a potem wszedł do sypialni. Zajrzał pod materac. Zrobił szybki przegląd zawartości szafy i komody. Sięgnął też po drewnianą skrzyneczkę z biżuterią. W ciągu dwóch sekund musiał podjąć decyzję. Albo weźmie ją całą, a później sprawdzi, czy jest w niej coś cennego, albo pójdzie dalej. Czasy się zmieniły – dziś kobiety obwieszały się blaszkami i kolorowymi szkiełkami za kilka złotych. I jeszcze nazywały te jaskrawe śmieci biżuterią.
Nie tego szukał, więc poszedł dalej. Cyfry na stoperze zmieniały się jak szalone.
Szafka z ręcznikami. Unosił je po kolei i rzucał na ziemię. Przy takim potraktowaniu pieniądze schowane pod ręcznikami lub między ich fałdami zawsze wypadały, a chwilę później lądowały w plecaku złodzieja. Szafa z pościelą. Pusta. Szuflady w kuchni. Zagracone. Pojemniki na kawę, cukier i mąkę. Bez wkładki. Obraz na ścianie. Kretyński portret kobiety z wielkim nosem i jednym okiem, złożony z figur geometrycznych. Okręgów, prostokątów, trójkątów.
Metodycznie odhaczał kolejne punkty z listy kontrolnej. Szukał w łatwo dostępnych miejscach, w których Polacy najczęściej chowali pieniądze, choć media ostrzegały ich przed tym co roku.
Ostatnie sześćdziesiąt sekund. Nigdy jeszcze nie wyszedł z mieszkania z pustymi rękami. Był najlepszy w swoim fachu. Szczycił się, że jest profesjonalistą. Panował nad wszystkim. W małym paluszku miał rozpoznanie, planowanie i przygotowanie. Kontrolował czas, miejsce i czystość. Nie zostawiał na miejscu zdarzenia żadnych śladów.
Dywan. Nie sprawdził jeszcze pod dywanem. Bingo!
– Wrrr, wrrrrrrrr, wrrr. Wrrr, wrrrrrrrr, wrrr.
Cicha wibracja w kieszeni spodni zwiastowała kłopoty. Musiał się ewakuować. Rozpłynąć w powietrzu. Na szczęście miał już to, po co przyszedł.
Nie spodziewała się tego zupełnie. Zupełnie się tego nie spodziewała. Nie tego się spodziewała. Nerwowo poszukiwała takiego szyku zdania, który najpełniej oddawałby jej emocje. W końcu jednak uznała, że nie wszystkie emocje można wyrazić słowami. Przyjęłaby to jako porażkę, ale zdarzenia, których była mimowolną uczestniczką, sprawiły, że jej życie literackie straciło na znaczeniu.
Zauważyła człowieka o spojrzeniu bazyliszka. Zamarła. Była w swoim mieszkaniu i powinna się czuć bezpiecznie, ale… nie wiedziała, jak powinna zareagować. Udawać, że go nie widzi? Pozwolić mu odejść? Uciekać? Krzyczeć?
– Kobieta, koło czterdziestki, znaleziona przez sąsiadkę. Odebraliśmy zgłoszenie o czternastej pięć.
Krzysztof Wrona, policjant prewencji, wprowadzał w szczegóły dochodzeniowców przybyłych na miejsce przestępstwa. Podkomisarz Burzyński słuchał uważnie. Nie przerywał i co jakiś czas bezgłośnie przytakiwał, a jednocześnie dyskretnie rozglądał się wokoło. Dobrze znał taki układ mieszkania. Długi przedpokój, łazienka naprzeciw drzwi wejściowych, mały niezależny pokój oraz salon połączony z ciemną kuchnią.
W takim samym mieszkaniu Przemek Burzyński rozpoczynał dorosłe życie. Niewiele z niego pamiętał. Pojedyncze obrazy, zapach przypalonego mleka i uczucie, że złapał Pana Boga za nogi. Wraz z żoną, Anitą, siadali wówczas na fotelu, wpatrywali się w dziennik telewizyjny, a potem kochali się do upadłego. Zasypiając, marzyli, że kiedyś ich wielkie mieszkanie wypełni tupot małych nóżek. Dawniej wszystko wydawało mu się większe. Uczucia, marzenia i szanse na ich realizację. Nawet trzydziestoośmiometrowe mieszkanie wyglądało na apartament.
Z dzisiejszej perspektywy miejsce zdarzenia uznał po prostu za małą klitkę. Owszem, surowo i funkcjonalnie urządzoną, ale jednak małą. W mieszkaniu królowała szarość we wszystkich odcieniach, urozmaicona gdzieniegdzie bielą.
Partner Burzyńskiego, aspirant Majewski, nawet nie udawał, że monolog Wrony go interesuje. Rozglądał się po mieszkaniu i rozkoszował sytuacją. Chodził od pokoju do pokoju, zajrzał też do łazienki i kuchni.
Majewski, zwany też Młodym, uwielbiał wchodzić „na gotowe”. Czuł się wtedy jak Monk, Holmes lub inny telewizyjny detektyw. Miejsce zdarzenia było już zabezpieczone przez prewencję, ogólne fakty ustalone, pogotowie mające stwierdzić zgon zawiadomione. Mógł z czystą głową chłonąć atmosferę miejsca, w tym wypadku mieszkania zaaranżowanego w skandynawskim stylu, w którym zamordowano kobietę.
Dzięki wrodzonej inteligencji, zdobytemu doświadczeniu i wyuczonym w szkole policyjnej procedurom mógł zająć się tym, co kochał. Był lepszy od wróżek czy astrologów. Nie szukał podpowiedzi w kartach, gwiazdach czy nerwowych minach klienta. Obiektywnie rekonstruował przebieg zdarzenia, by dotrzeć do sprawcy.
– Przez mieszkanie przeszedł tajfun. Ktoś ewidentnie czegoś szukał.
– Czegoś?
– Mhm – przytaknął Wrona. – Wygląda to na robotę złodziei.
– Złodziei? – Majewski parsknął śmiechem. – Wnioskowanie lepiej zostaw nam, kryminalnym.
Policjant Krzysztof Wrona wzruszył ramionami i wyszedł z mieszkania. Majewski odczekał chwilę i rzucił do Burzyńskiego:
– Ta, faktycznie, te pootwierane szafki, ciało w przedpokoju… Wygląda na to, że denatka przeszkodziła złodziejom. Zaskoczyła ich, wcześniej wróciła do domu…
Co prawda taka hipoteza śledcza wydawała się realna, ale Majewski i tak zamierzał odnaleźć odpowiedzi na siedem złotych pytań kryminalistyki. Co się wydarzyło? Gdzie doszło do przestępstwa? Kiedy zaistniało zdarzenie? Czym posługiwał się sprawca? Dlaczego popełnił przestępstwo? Jak to zrobił? Kto był uczestnikiem zdarzenia?
– W mieszkaniu mógł być jeden albo dwóch sprawców, kończyli przeglądanie szafek. – Młody puścił wodze fantazji. – Musieli być w salonie albo w kuchni. Kobieta weszła do mieszkania. Gdyby byli w przedpokoju, zauważyłaby ich jeszcze przed zamknięciem drzwi. Mogłaby wtedy uciec, krzyczeć. Ale byli głębiej. Nie widziała ich. Weszła do przedpokoju, zamknęła za sobą drzwi. Może coś usłyszała? Weszła dalej. Zobaczyła obce twarze… albo kominiarki!
– Wątpię – burknął Burzyński.
To aroganckie wtrącenie nie zaskoczyło Majewskiego. Przyzwyczaił się do tego, że partner z zasady podawał w wątpliwość wszystkie jego przypuszczenia. Zupełnie jakby młody wiek i mniejsze doświadczenie oznaczały automatycznie niski poziom inteligencji.
– Gdyby mieli na twarzy coś utrudniającego identyfikację – dopowiedział Burzyński – pewnie by jej nie zabili. Uciekliby i nie bali się o to, że ich rozpozna.
– Może tak, a może nie. – Majewski wzruszył ramionami. Nie zamierzał kłócić się z Burzą. Chciał jedynie szybko i sprawnie rozwiązać zagadkę śmierci. Czuł jej zapach. Bardzo delikatny, subtelnie ukrywający się za wonią przepoconych męskich ubrań.
To nie był fetor rozkładającego się ciała, ale woń krwi, której kałuża stała na podłodze. Roztrząsanie w tej chwili szczegółów wydawało mu się bezcelowe.
– Pewne jest to, że denatka uderzyła głową o półkę. – Burzyński wskazał białą, drewnianą konstrukcję.
„Uderzyła” – powtórzył w myślach Majewski. Kobieta weszła do swojego mieszkania. Zobaczyła obcych. Może zaczęła krzyczeć, a może chciała uciec. Dogonili ją w przedpokoju. Uderzyli lub uderzali jej głową o półkę. Tak to widział, ale zamierzał zatrzymać ten obraz dla siebie. Chciał zweryfikować swoje przeczucia, zanim opowie o nich partnerowi.
– Nawet ładna ta półka. I jak dobrze zamontowana, nie odpadła.
Na ciemnoszarej ścianie wisiał biały panel ścienny o szerokości sześćdziesięciu centymetrów. Wzdłuż niego od podłogi do sufitu zamontowane były półki o dziwnym kształcie. Przemysław nie umiałby ich opisać. Kojarzyły mu się ze swastyką. Gdyby symbol nazizmu narysować jako krzyż prosty, a nie obrócony o czterdzieści pięć stopni, a następnie rozłączyć krzyżujące się części, ich kształty idealnie odpowiadałyby każdym dwóm półkom w mieszkaniu denatki. Na panelu znajdowało się dokładnie dziesięć pustych półek.
– Ładna, nieładna… Uderzenie o coś takiego mogło być przyczyną zgonu.
– Banalne.
– Młody, jeszcze się nie przyzwyczaiłeś? Dziewięćdziesiąt osiem procent naszej roboty to banał. Takie jest życie. Nudne i mało wyrafinowane.
Początkujący technik kryminalistyczny Mariusz Czarnecki skończył właśnie opylać proszkiem daktyloskopijnym powierzchnię stojącej szafy. Rozejrzał się w poszukiwaniu starszego kolegi z wydziału, który miał ocenić i wskazać ślady przeznaczone do zabezpieczenia.
Adam Olejnik stał w przedpokoju i prowadził ożywioną rozmowę z dochodzeniowcami. Gestykulował, śmiał się i od czasu do czasu poklepywał po plecach stojącego najbliżej mężczyznę. Przełożony Czarneckiego nie był typem flegmatyka. Owszem, podczas wykonywania czynności służbowych prezentował imponujący spokój, dokładność oraz cierpliwość, niezbędne w tym zawodzie. Jednak po kilku czy kilkunastu godzinach pracy wymagającej skupionego wyszukiwania i zabezpieczania śladów błyskawicznie wyskakiwał z białego kombinezonu i poszukiwał partnerów do rozmowy czy żartów. Teraz też skorzystał z okazji.
– Wy, chłopaki z „jedynki”¹, potraficie się zawsze ustawić.
– O co ci chodzi?
– O to, że jesteście psy na baby – śmiał się Olejnik.
– Rządzą nami instynkty, o których wy, technicy, dawno zapomnieliście – odpowiedział ironicznie Majewski.
– Zapomnieliśmy? A to dobre. Weź mnie, Młody, nie rozśmieszaj. Dorosłość ma to do siebie, że potrafisz opanować ślinotok na widok fajnej dupy. Widziałem ostatnio taką jedną, rany, jakie miała… – Rozpostarte palce Olejnika rytmicznie poruszały się przed jego klatką piersiową, jakby trzymał w nich duże piłki.
Mariusz Czarnecki nie miał wątpliwości, że ta rozmowa odbiega od tematów zawodowych. Uznał jednak, że w tej chwili nie powinien domagać się uwagi szefa, nawet jeśli sprawa, o którą chciał zapytać, dotyczyła wykonywanego zadania. Przełożony wyznaczył jasne ramy, w których mógł się poruszać początkujący technik. Czarnecki nie zamierzał ich przekraczać. Miał tylko zabezpieczyć ślady. Opylić szafę proszkiem daktyloskopijnym.
– Zanim będziesz mógł robić wszystko sam, musisz się dobrze przypatrzeć, jak robią to profesjonaliści. – Olejnik powtarzał to stwierdzenie na tyle często, by wryło się ono w pamięć Mariusza.
Czarnecki był cierpliwy. Mógł czekać. Właściwie nie miał innego wyjścia. Jego przełożony miał charyzmę. Miło się go obserwowało podczas pracy. Mariusz miał świadomość, że uczy się od najlepszych. Teraz jednak nie chciał tracić czasu. Zanurzył pędzelek w proszku daktyloskopijnym, otrząsnął go nieco i przystąpił do opylania szuflad znajdujących się w tym samym pomieszczeniu. Ostrożnie, jak najbardziej płynnym ruchem, od prawej do lewej, przeciągnął pędzelkiem po froncie szuflady.
– I co o tym myślisz, kolego? – Olejnik pojawił się nagle za jego plecami.
Biały kombinezon Adama idealnie pasował do wystroju mieszkania. Kontrastował z szarymi ścianami i harmonizował z białymi meblami. Mężczyzna wyglądał wręcz jak element wyposażenia tego domu. Manekin, na którym właściciele wieszają wierzchnie okrycia.
– To nie czas na takie dyskusje. Opylam.
– Bardzo dobrze. Przed nami kupa roboty. Zostaw tę szufladę i chodź ze mną. Musimy zabezpieczyć ślady na półkach i na denatce, żeby ciało mogło trafić do prosektorium, zanim zacznie się rozkładać.
Spoglądam na niego i zupełnie nieoczekiwanie otwiera się zakurzona szuflada mojego umysłu. Wyskakują z niej obrazy, których nie pamiętam… a może zwyczajnie nie chcę pamiętać. Nie chcę ich widzieć. Nie chcę od nowa zapominać. Najlepiej, żeby w ogóle ich nie było. Gdybym tylko mogła wydać komendę: „Usuń”, a następnie opróżnić kosz. Zniknęłyby też niepokojące ślady…
On stoi w drzwiach i rzuca mi dwa spojrzenia.
Pierwsze jest jak spojrzenie żołnierza wchodzącego w skład pododdziału rozpoznawczego. Spokojnie, niby przypadkiem lustruje moje stopy, nogi, biodra, talię i klatkę piersiową.
Gdy dochodzi do twarzy, orientuje się, że patrzę. Patrzę i widzę. Ucieka wzrokiem, a ja, mimo chwilowego zwycięstwa, czuję niepokój. Wiem, że po zwiadowcy pojawi się cały oddział szturmowy.
Drugie spojrzenie to wiadomość z zaświatów. Chcę uciec…
– Zobacz – uwagę Młodego zwróciły nogi denatki – nie zdążyła nawet zdjąć butów. Musiała od razu ich usłyszeć.
Kobieta miała na sobie najmodniejsze w tym sezonie wielokolorowe baleriny. Majewski nie mógł przejść obok nich obojętnie. Uwielbiał buty, zwłaszcza dobre i drogie. Sam najczęściej chodził w oryginalnych conversach, ale z przyjemnością śledził trendy. Takie baleriny widział tylko w jednym, luksusowym sklepie. Były wykonane z tłoczonej skóry, imitującej skórę węża. Intensywny splot kolorów – białego, niebieskiego, czerwonego i zielonego – sprawiał, że każda kobieca stopa wyglądała w nich modnie i zachęcająco.
Majewski na poważnie rozważał opcję zakupu jednej pary. Oczywiście nie dla siebie, ale dla kobiety, z którą się spotykał. Wszedł nawet do sklepu, ale kiedy spojrzał na cenę, zmienił zdanie. Czterysta złotych to była lekka przesada.
– Młody, wyłącz ten swój nieprofesjonalny szósty zmysł, dobra? Mogła ich usłyszeć, ale równie dobrze mogła być zdziwiona tym, że drzwi nie są zamknięte na zamek, i wejść do środka w butach, by sprawdzić, co się dzieje. Wiesz, wracasz do domu, spodziewasz się, że będziesz sam, a tu niespodzianka. Wkładasz klucz do zamka, ale drzwi są już otwarte. Podobno denatka mieszkała z narzeczonym. Mogła pomyśleć, że to on wrócił do domu wcześniej, dlatego zaraz po wejściu do mieszkania skierowała się do salonu. Z przedpokoju nie widać reszty mieszkania. Chciała sprawdzić, kto jest w środku i co robi.
Burzyński i Majewski stali nad zwłokami. Technicy z właściwą sobie dokładnością poszukiwali kolejnych śladów, które mogliby zabezpieczyć. Akurat stali przy regale, a Olejnik stroszył piórka – pokazywał swojemu asystentowi, w jaki sposób można zebrać drobinki szkła.
Denatka leżała na brzuchu. Lewą rękę miała podwiniętą pod ciało, jakby po upadku, w ostatnich sekundach życia, próbowała jeszcze wstać. Głowa stykała się z podłożem lewym policzkiem.
– Swoją drogą ładna, nie?
– Ładna, ładna… Nie wiedziałem, Młody, że gustujesz w zimnych pannach.
– Burza, nie o to chodzi… – Michał zawahał się, bo nie był pewien, czy powinien powiedzieć to, co miał na końcu języka.
– A o co?
– Znam ją…
„Czasy się zmieniają” – Barbara Krawczyk nie mogła pozbyć się tej uciążliwej myśli. Przez siedemdziesiąt sześć lat życia słyszała podobne stwierdzenie kilkadziesiąt razy, jednak dopiero teraz dotarło do niej w pełni, złapało kurczowo jej neurony i nie zamierzało puścić.
Stała na klatce schodowej i przyglądała się policjantom. Mundurowych powoli ubywało, mężczyźni w białych kombinezonach w skupieniu operowali przyniesionym sprzętem. Nie mogła przegapić takiej okazji. Rozglądała się w poszukiwaniu partnera do rozmowy.
– Przepraszam – zagadnęła nieumundurowanego mężczyznę z policyjną odznaką na szyi. Uznała, że brak uniformu może być oznaką wyższej rangi. Postanowiła, że będzie rozmawiać jedynie z detektywem, a nie z tymi krawężnikami. – Możemy porozmawiać?
– A tak! To pani znalazła zwłoki, prawda?
– Ja! – Pokiwała głową z niekłamaną radością. Nie dość, że została rozpoznana przez obcego mężczyznę, to jeszcze będzie mogła porozmawiać z nim na temat toczącego się śledztwa. – Pan z wydziału kryminalnego?
Mężczyzna przytaknął. Wyglądał na zmęczonego życiem faceta po czterdziestce. Takiego, u którego kryzys wieku średniego kończy się ciężką depresją.
– Podkomisarz Burzyński, a to mój partner, aspirant Majewski.
– Podkomisarz? – Barbara Krawczyk uśmiechnęła się szeroko, prezentując mężczyznom swoją nową protezę.
Nie posiadała się z dumy. Rozmawiała właśnie z najprawdziwszym gliniarzem. „Podkomisarz” zabrzmiało prawie jak „komisarz”. Komisarz Alex. Nie mogła się doczekać, by opowiedzieć o całym zajściu Mietkowi.
– A pani? – Łysiejący policjant domagał się rewanżu. – Jak się pani nazywa?
– Barbara Krawczykowa. Sąsiadka. Cieszę się, że mogę panów poznać.
– Dobrze, poprosimy panią jeszcze o chwilę skupienia.
– Panie oficerze, całe życie jestem skupiona. To oni – skinęła głową w stronę młodszego policjanta – młodzi! Ich trzeba informować o potrzebie skupienia. Oni są rozbiegani. Nie potrafią myśleć. Tylko ciągle patrzą w te swoje smartfony.
Majewski uśmiechnął się lekceważąco. Miał na sobie zielone trampki, w których można wybrać się najwyżej na salę gimnastyczną, a nie do pracy. Barbara zganiła go za to wzrokiem. Najchętniej zwróciłaby mu uwagę, ale ugryzła się w język. Uznała, że pouczanie kogoś, kto nosi policyjną odznakę, nie jest dobrym pomysłem. Nie zamierzała zwiedzać więzienia z powodu słownej napaści na funkcjonariusza.
– Proszę mi wytłumaczyć, jak to się stało, że znalazła pani zwłoki?
– Weszłam do środka, a Emilka, bo pan komisarz tak brzydko nazywa ją zwłokami…
– Podkomisarz…
– …Emilka leżała w korytarzu – dokończyła Krawczyk.
Sekundę później ugięły się pod nią nogi. Z mieszkania Emilii wynoszono właśnie czarny worek. Dokładnie taki sam – szybko poszukała w myślach podobnych obrazów – w jaki na filmach pakowane są zwłoki.
– Ale dlaczego pani weszła? Słyszała pani coś niepokojącego? – Funkcjonariusz w zielonych trampkach zaintonował pytanie tak, jakby sugerował, że nie mogła niczego usłyszeć.
Prychnęła ostentacyjnie. Nie mogła tak tego zostawić. Musiała wyrazić swoje niezadowolenie. Młodszy policjant ewidentnie sugerował, że jest stara i głucha.
– Młody człowieku, weszłam, bo chciałam wejść. Pan mi każe teraz szukać pretekstu? Chciałam odwiedzić sąsiadkę… Kiedyś człowiek chodził po sąsiadach z pustą szklanką i pożyczał. Raz cukier, raz mąkę. Po pierwsze, do sąsiada było bliżej niż do supersamu. Po drugie, taka sąsiedzka wizyta przynosiła wiele cennych informacji. Kto co ma w kuchni. Kto jest chory. Kto pokłócił się z mężem. Komu umarła teściowa. Człowiek był na bieżąco. W telewizji nie było wyboru, za to u sąsiadów zawsze coś się działo. Wam to się teraz wydaje bez sensu, ale tylko dzięki temu człowiek wiedział, co się dzieje za ścianą. A dziś…
– Pani Krawczykowa, prosimy o konkretne odpowiedzi na pytania. – Majewski próbował ukrócić te wynurzenia.
– Przecież odpowiadam. Czasy się zmieniły Kiedyś można było wpadać do siebie, a teraz… Nikt już niczego nie pożycza. Dlaczego? Wyszedłby na lenia, któremu nie chce się zejść po schodach do sklepu. Panowie, ja wszystko rozumiem, staram się iść z duchem czasu… ale na miłość boską! Żeby do sąsiadów nie można było wpaść bez uprzedzenia?
– Czyli panie nie były umówione?
– Gdzie tam. Jak miałam się umówić? Z sąsiadką, najbliższą? Zza ściany? Nawet jak chcę się z nią umówić, to do niej idę. Teraz też zamierzałam wejść i zaprosić ją na kawę. Upiekłam szarlotkę…
– Zatem weszła pani. – Policjanci wyraźnie byli zniecierpliwieni. Pośpieszali ją i przerywali.
Nagle przestała się dziwić, że tak wiele spraw kryminalnych pozostaje nierozwiązanych. Skoro policja nie ma czasu na rozmowę z najważniejszymi świadkami, trudno jest znaleźć sprawcę przestępstwa. Proste.
– Weszłam.
– Drzwi były otwarte?
– Nie. Były zamknięte, tak normalnie, jak te czy tamte. – Krawczyk pokazała pozostałe drzwi do mieszkań. – Zamknięte na klamkę.
– Były zamknięte, ale pani weszła?
– Zapukałam i weszłam. Czemu pan się tak dziwi? Nacisnęłam klamkę i weszłam.
– Czyli nacisnęła pani klamkę, nie czekając na: „Proszę”?
– Zawsze tak robię.
Majewski ucieszył się, że nie ma takiej sąsiadki. Nie wyobrażał sobie, by ktoś właził bez pukania do jego mieszkania. Przecież bardzo często chodził nago. Skojarzenie to pociągnęło za sobą lawinę wspomnień z bujnego życia intymnego. Sytuacji, w których nie chciałby być widziany przez przypadkową osobę, zwłaszcza starszą i zapewne bogobojną.
Za czterema ścianami nie musiał ukrywać pięćdziesięciu twarzy. Był tam po prostu samcem, zawsze gotowym do kopulacji, niecierpliwym i nienasyconym. Przyprowadzał do mieszkania kolejne kobiety i uprawiał z nimi seks właściwie w każdej pozycji i w każdym miejscu. Kuchnia, łazienka, sypialnia, salon, przedpokój. Łóżko, dywan, panele, ściana. Miejsce nie miało większego znaczenia, chociaż ostatnio szczególnie upodobał sobie przedpokój. Dla zaostrzenia doznań zawiesił na ścianie wielkie lustro.
Gdyby wścibska sąsiadka otworzyła drzwi wejściowe, w pierwszej kolejności zobaczyłaby jego nagi, rytmicznie poruszający się tyłek, a dopiero później lustrzane odbicie zespolonych kochanków.
– Otworzyła pani drzwi i…?
Pytanie Burzyńskiego sprowadziło Młodego na ziemię. Jak zwykle rzeczywistość go rozczarowała. Myśli o seksie były o wiele bardziej przyjemne niż rozpytywanie sąsiadów ofiary na miejscu zdarzenia. Prowadzenie takich rozmów było mozolną pracą. Człowiek musiał przekopać się przez mnóstwo nieistotnych historii, by odnaleźć ten jeden, najważniejszy szczegół. Wskazówkę, która nada odpowiedni kierunek prowadzonej sprawie.
– Zobaczyłam Emilię. Leżała na brzuchu, w korytarzu, na lewo od wejścia. Wokół głowy… – kobieta zawahała się – była krew.
– Ktoś jeszcze był w mieszkaniu?
– Nie, chyba nie. Nie wchodziłam. Ta krew… Nie lubię tego zapachu. Nie przełknę czerniny. Zamknęłam drzwi, wyjęłam z kieszeni komórkę i zadzwoniłam. Zawiadomiłam was i pogotowie.
– Nas, no właśnie. Zgłosiła pani zdarzenie na policję?
– A co? Źle zrobiłam? Widziałam, że w mieszkaniu panuje nieład. Koło Emilii leżała jej torebka, zawartość walała się po przedpokoju. W dużym pokoju były pootwierane wszystkie szafki i szuflady. Podobnie w kuchni. Pomyślałam, że to może ten włamywacz. Czytałam w gazecie, że w Poznaniu grasuje seryjny włamywacz.
– Mówiła pani, że nie wchodziła do mieszkania – zauważył złośliwie Majewski.
Nawet jeśli uznałby, że zachowanie sąsiadki denatki można zrzucić na karb jej wieku, nadal coś mu się nie zgadzało. Barbara Krawczyk razem ze swoimi przydługimi dygresjami zrobiła na nim złe wrażenie, ale przede wszystkim nie mógł udawać, że tego nie widzi: kobieta mijała się z prawdą.
Po otwarciu drzwi wejściowych do mieszkania, w którym odnaleziono zwłoki, można było dostrzec jedynie fragment przedpokoju oraz drzwi do łazienki. Żeby zobaczyć salon, trzeba było wejść głębiej. Wejść i zrobić przynajmniej kilkanaście kroków. Dopiero wtedy oczom gościa mogły się ukazać pootwierane szafy.
– Ale się pan czepia. Nie wchodziłam. Nie rozsiadałam się. Zwyczajnie rzuciłam okiem…
Mirosław Wilczyński pokonywał kolejne schody z poczuciem samozadowolenia. Dawno nie miał tak dobrego dnia. Wszystkie sprawy toczyły się po jego myśli. W końcu upolował na internetowej aukcji wymarzony obiektyw do aparatu po okazyjnej cenie. Kliknął „Kup teraz”, zrobił przelew i stał się szczęśliwym posiadaczem jasnego obiektywu o doskonałych parametrach optycznych. Dwukrotność pensji błyskawicznie uciekła z konta. Teraz pozostało mu tylko oczekiwanie na przesyłkę.
Uprzedził kolegę, że paczka przyjdzie na jego adres. Nie mógł pozwolić sobie na podanie własnego. Chciał uniknąć niepotrzebnych pytań Emilii. Znał ją na tyle długo, by wiedzieć, że nowy obiektyw będzie oznaczać pretensje. „Nie stać cię na tak drogie zabawki” – powtarzała do znudzenia zawsze wtedy, gdy ekscytował się wypatrzonym sprzętem fotograficznym.
Tym razem dobrze to zaplanował. Obiektyw odbierze od kolegi. Przyniesie do domu bez pudełka i faktury i powie, że tylko go pożyczył.
Wilczyński musiał okłamywać Emilię. Sama go do tego skłoniła. Traktowała jego hobby jak szambo. Omijała je szerokim łukiem. Najchętniej zakazałaby mu robić zdjęć, ale on nie mógł na to pozwolić. Fotografował przede wszystkim dla siebie, ale także trochę po to, by zrobić jej na złość. Jedno i drugie sprawiało mu przyjemność.
Poza tym właśnie dziś zakończył projekt, który przez kilka tygodni wyniszczał jego umysł. W końcu wszystkie wyliczenia zaczęły do sobie pasować, mógł więc spokojnie wydrukować efekty swojej pracy i przekazać szefowi. Szef się ucieszył, poklepał Mirka po plecach i w ramach podziękowań zezwolił na wcześniejsze opuszczenie miejsca pracy.
Dzięki temu Wilczyński przejechał przez miasto przed godzinami szczytu, załatwił jeszcze jedną sprawę i wrócił do domu. Miał zamiar spokojnie odpocząć i w ciszy zdecydować, dokąd uda się na pierwszą sesję fotograficzną z nowym obiektywem.
Gdy był już na półpiętrze między drugą a trzecią kondygnacją, usłyszał hałas. Z góry dochodziły głosy i szuranie.
– No nie… – jęknął.
Miał dość paparazzich, całego tego medialnego szumu, niechcianych zdjęć i traktowania człowieka jak zwierzęcia w zoo. Znowu ktoś musiał odkryć, że tu mieszkają. Dobrze, że tym razem wracał sam. Mógł udać, że nie jest sobą. Wyminąć reporterów i zatrzasnąć im drzwi przed nosem.
Trzecie piętro zajmowała spora grupa gapiów. Omiótł ich wzrokiem. Kilka twarzy wydało mu się znajomych. Ruda rycząca czterdziestka z bloku obok. Gromada osiedlowych łobuzów. Bezrobotny spod trójki.
Wilczyński spuścił głowę, przybrał odpychający wyraz twarzy i przycisnął aktówkę do ciała. Był gotowy do ataku.
– Proszę się rozejść – rozpoczął uprzejmie, ale po chwili nie mógł już opanować złości. – Rozejść się! Do domu, ludzie! Nie macie co robić?!
Kajetan Młynarski stał na ostatnim schodku prowadzącym na czwarte, najwyższe piętro. Klatka schodowa nie różniła się niczym od innych klatek. Była wąska, brudna i poobijana. Policjant całym sobą wypełniał przestrzeń między ścianą a balustradą i tarasował przejście. Miał zabezpieczyć miejsce zdarzenia przed wtargnięciem na piętro osób trzecich – to zabezpieczał. Na piętrze kręcili się technicy, dochodzeniowcy i sąsiadka, która znalazła ciało i zgłosiła zdarzenie. Co prawda nie powinno jej tam być, ale dochodzeniowcy nie reagowali. Młynarski też nie. Zbyt długo był gliną, by chorować na zespół nadgorliwości. Powiedzieli, że nikt nie ma prawa wejść na piętro, to nikogo nie wpuszczał. Natomiast tę kobietę spokojnie mógł zignorować.
Kajetan spoglądał dumnie przed siebie. Z okolicznych domów zbiegła się ratajska hołota. W końcu na osiedlu Piastowskim coś się działo. Gapie na Ratajach, Winogradach czy Sołaczu byli tacy sami. Widok zaparkowanego radiowozu, kręcących się policjantów i karetki pogotowia działał na nich jak lep na muchy. Zaraz przybiegali i wyciągali szyje: jeden przez drugiego, byle zobaczyć więcej.
– To już przesada. – Mężczyzna, który nagle wyłonił się z tłumu, wyglądał na zbulwersowanego. – Co się tu dzieje?! Niech się pan przesunie! – artykułował kolejne żądania, śmiesznie potrząsając skórzaną aktówką.
Zachowanie mężczyzny nie zrobiło na policjancie żadnego wrażenia. Szybko ocenił jego możliwości jako potencjalnego przeciwnika. Widział przed sobą niezbyt wysokiego, zarośniętego wymoczka. Typa, który na każdym kroku próbuje udowodnić swoją męskość.
– Nie może pan tu wejść. – Kajetan wyprostował się i rozłożył ręce. Prawą oparł o ścianę, a lewą o balustradę.
– Jak to nie mogę? Pan chyba żartuje! – Mężczyzna marszczył czoło i groźnie spoglądał na policjanta.
– Nie może pan tu wejść – powtórzył Kajetan i obserwował reakcję.
Wymoczek nie dawał za wygraną. Próbował mu podskoczyć. Nie respektował ani majestatu prawa, ani policyjnego uniformu, ani samego Kajetana. Próbował ominąć go raz z jednej, raz z drugiej strony.
– Co pan robi? – Policjant odepchnął mężczyznę.
– Nic – usłyszał w odpowiedzi.
Chwilę później wymoczek, niczym pięcioletni chłopiec, schylił się i próbował przemknąć pod lewą ręką stróża prawa. Kajetan przyblokował go kolanem. Natarli najpierw na siebie, a potem razem wpadli na balustradę. W końcu Młynarski odepchnął mężczyznę. Skoro tamten chciał konfrontacji, to mógł mu ją zapewnić. Sprawnym ruchem sięgnął po służbową pałkę.
– Przepraszam, chciałem tylko wejść na piętro. – Wymoczek skulił się, mimo że nie padł jeszcze ani jeden cios.
„Wiedziałem, że jesteś wymoczkiem” – zaśmiał się w myślach Młynarski. Uwielbiał demonstrować swoją siłę. Był częścią firmy i nikt nie mógł mu podskoczyć.
– Kim pan jest? Poproszę dowód osobisty.
Najchętniej kazałby facetowi zdjąć gacie i pospacerować przed blokiem. Zapamiętałby, że bezprzedmiotowe dyskusje z policją grożą przykrymi konsekwencjami.
– Ja tu mieszkam.
– Dowód! – warknął, gdy wymoczek po raz kolejny wydawał się go ignorować.
– Proszę bardzo. Ja tu mieszkam. Nie jestem jeszcze zameldowany, ale mieszkam. – W końcu mężczyzna spuścił z tonu.
– Tu, czyli?
– Pod dwunastką.
– Nazwisko?
– Wilczyński.
Trudno było nie usłyszeć pretensji w jego głosie. Jakby duma Wilczyńskiego została urażona, że nie został rozpoznany przez policjanta.
„Wymoczek i świr” – pomyślał Młynarski. Wziął z ręki Wilczyńskiego dowód osobisty i skinął na dochodzeniowca stojącego najbliżej.
– Burza, facet mówi, że mieszka pod dwunastką – szepnął.
– Niech się pan rozejrzy. – Podkomisarz wprowadził Wilczyńskiego do salonu.
Dwóch mężczyzn ubranych w białe kombinezony sprawnie operowało w kuchni małymi miotełkami. Posypywali szafki czarnym pyłem. W salonie panował potężny bałagan, zwykle schowany za białymi frontami szaf. Na podłodze leżały ręczniki wyrzucone z szafki, zawartość wszystkich szuflad oraz dokumenty, faktury i karty gwarancyjne.
– Chyba w końcu kupię segregator i uporządkuję te wszystkie papiery – jęknął Wilczyński. Emilia trzykrotnie prosiła go o zrobienie porządku w szafce z dokumentami, ostatni raz tydzień temu.
– Czy coś rzuca się panu w oczy? Może coś zginęło?
Policjanci po cywilnemu, z legitymacjami służbowymi zawieszonymi na szyi, zadawali kolejne pytania. Nie wyglądali na zaaferowanych sytuacją. Byli spokojni, wręcz znudzeni.
– Nie wiem, musiałbym sprawdzić… Gwarancja! – Wilczyński przypomniał sobie, że w szafce trzymał dokumenty niezbędne do korzystnej sprzedaży dotychczasowego obiektywu. Bez faktury zakupu nie potwierdzi wieku sprzętu. Bez karty gwarancyjnej cena używanego produktu poszybuje w dół. – Mam nadzieję, że nie zniknęła gwarancja… – Zamierzał zabrać się do przeglądania dokumentów.
– Proszę niczego nie dotykać! – interweniował policjant.
– To jak mam sprawdzić, co zginęło?
– Naocznie.
– Panowie, to już przesada! Kto to posprząta?
W ocenie policjantów Wilczyński zachowywał się dziwnie. Nie zadawał pytań, które w takich sytuacjach padają najczęściej. Co się stało? Kto to zrobił? Jak do tego doszło? Dlaczego ja? Nie biegał też po mieszkaniu. Wydawało się, że nawet nie zauważył śladów krwi w przedpokoju. Odciął się emocjonalnie od teraźniejszości. Wyraźnie zadręczała go obawa o przyszłość i porządek.
– Niech się pan skupi. Czy może pan zapomnieć na chwilę o bałaganie i stwierdzić, że coś stoi nie na swoim miejscu albo coś powinno gdzieś stać, a nie stoi?
– Laptop Emilii – odpowiedział mężczyzna od niechcenia, jakby chciał szybko zakończyć rozmowę i pozbyć się policjantów.
– Tak?
– Zawsze leżał na ławie. No, chyba że Emilka zabierała go ze sobą. – Wilczyński zmarszczył brwi i zmrużył oczy. – Nie, dzisiaj wychodziliśmy razem. Miała wolne ręce. Zostawiła go w domu. Powinien leżeć tam, gdzie zawsze.
– Emilka, czyli…?
Majewski chciał zweryfikować posiadane informacje. Z wywiadu przeprowadzonego wśród sąsiadów wiedzieli, że denatka mieszkała z mężczyzną. Podobno byli parą.
– Moja dziewczyna. Mieszkamy razem.
– Co to był za laptop?
– Różowy, przekątna dziesięć cali… – Wilczyński na jednym oddechu wyrecytował parametry techniczne sprzętu oraz zalety procesora.
Burzyński zapisał jedynie markę sprzętu oraz adnotację, że denatka otrzymała go od ukochanego rok wcześniej jako prezent z okazji walentynek.
– Przydałby się numer seryjny.
– Oczywiście, wszystko mam, fakturę zakupu, kartę gwarancyjną. – Wilczyński zerknął w stronę bałaganu. – Gdzieś tam…
– To za chwilę. Dobrze, laptop. Coś jeszcze?
– W szafce pod ręcznikami była kasa. Ręczniki leżą na ziemi, a szafka jest pusta. No, chyba że panowie to już zabrali, w sensie: zabezpieczyli.
– Niczego nie zabieraliśmy. Zastaliśmy to, co pan widzi.
– No to, kurna, masakra. To włamanie było?
– Na to wygląda.
Mirosław Wilczyński zareagował, jakby nagle obudził się z odrętwienia. Być może właśnie zaczął kojarzyć fakty. Poczerwieniał na twarzy i w panice zaczął rozglądać się na boki.
– Ja pierdolę. Zabrali kasę.
– Ile?
– Prawie dziesięć tysięcy.
– Kto trzyma w domu taką gotówkę? – prowokował Majewski.
– Ja! Wiem, wiem, od lat trąbi się, żeby nie trzymać kasy w skarpecie. Ale przecież ja nie trzymam. Wypłaciłem, bo miałem dokonać transakcji. Obiektyw miałem kupić, ale Emilia jęczała mi nad głową, że to za drogie i całkowicie zbyteczne. Ostatecznie zapłaciłem przelewem, a kasę miałem jutro wpłacić do banku.
– Laptop, pieniądze. Brakuje czegoś jeszcze?
– Telewizor jest. W kuchni nie wiem, nie ma tam chyba drogocennych rzeczy. W sypialni sprawdzaliście? W kasetce Emilia trzymała swoją biżuterię. Może tam coś zginęło? Ale to trzeba poczekać na Emilię i jej zapytać. Ja się w tych babskich błyskotkach nie orientuję. Nie odróżniam tych łańcuszków. Kurna, mój aparat… – Wilczyński przerwał i nie oglądając się na policjantów, pobiegł do sypialni. Chwilę później zapiszczał jak kastrat. – Nie ma go. Kurna! Nie ma.
Pan domu złapał się za głowę i zaczął pocierać skronie. Bełkotał pod nosem ciągle te same słowa.
– Aparat. Zabrali. Kurna, aparat.
Jego emocjonalne zachowanie zdziwiło policjantów jeszcze bardziej niż poprzedzające je odrętwienie. Wilczyński przeżywał zniknięcie aparatu fotograficznego tak mocno, jakby powiadomiono go właśnie o śmierci bliskiej osoby.
– Zapisuję, aparat fotograficzny firmy… – Burzyński zawiesił głos.
– Canon. EOS 5D Mark III. Pełnoklatkowa lustrzanka. Matryca światłoczuła dwadzieścia dwa i trzy megapiksela. Sześćdziesięciojedno punktowy autofokus. Odporny na warunki pogodowe. Kosztował mnie majątek. Moja dziewczyna żartowała, że ten aparat kocham bardziej niż ją.
– Długo jeszcze? – Do pokoju, w którym Wilczyński rozwodził się na temat skradzionego sprzętu, zajrzał Adam Olejnik.
– Już wychodzimy. – Burzyński uspokoił kolegę. – Panie Wilczyński, zaprosimy pana na komendę. Teraz musimy opuścić mieszkanie.
– Ale znajdziecie tego skurwiela, prawda? Odzyskacie mój sprzęt?
Puszczony przodem Wilczyński podążał w kierunku wyjścia. Stanął jak wryty jakiś metr przed regałem. Poruszał głową centymetr po centymetrze. Najpierw w bok, później nieznacznie w dół i znowu w bok, tym razem lewy. Jakby w oczach miał skaner. Znowu w dół. W bok. W dół. Rejestrował wszystkie brunatnoczerwone plamy, kontrastujące z białym regałem. Kiedy jego wzrok padł na podłogę, wskazał z obrzydzeniem na kałużę częściowo skrzepniętej krwi i zapytał:
– Co to jest? Co tu się stało?
Maj dopiero dobiegał końca, a słońce świeciło z taką siłą, jakby była pełnia lata.
Opel kadett był nagrzany do granic możliwości. Burzyński otworzył wszystkie drzwi i czekał, aż temperatura wnętrza osiągnie wartości akceptowane przez człowieka.
– Myślałeś o zmianie samochodu?
– Ty mnie, Młody, nawet nie wkurzaj.
– Spoko, rozumiem. Brak funduszy czy żona?
– Wszystko po trochu. No i jeszcze sentyment. Mam go od tylu lat.
– Burza, auto to nie kobieta. Nie przysięgałeś mu wierności po grób. Wsiądź do mojej giulietty. Włączę klimę i zobaczysz, jak szybko zrobi się miło… Milej niż na dworze.
– W życiu nie chodzi o to, żeby było milej.
Osiedle Piastowskie, na którym mieszkała denatka, żyło już swoim popołudniowym rytmem. Policyjne radiowozy, czarny worek i ludzka tragedia zostały przykryte codziennymi sprawami tysięcy poznaniaków. Na parkingach panował wzmożony ruch. Pierwsza fala mieszkańców osiedla – tych, którzy kończyli pracę koło piętnastej – próbowała znaleźć miejsce dla swoich samochodów.
Grupka chłopców w wieku gimnazjalnym siedziała na murku niedaleko placu zabaw. Ewidentnie się nudzili. Machali nogami i rozglądali się w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia.
– Oto rośnie nowe pokolenie bywalców komisariatów – ocenił Burzyński. – Młody, à propos przyjemności. Wspominałeś, że znasz denatkę.
– No.
– Tylko nie mów, że z nią spałeś, bo będę musiał odsunąć cię od śledztwa.
– Nie spałem.
– Na pewno?
– No. Chociaż gdybym tylko miał taką możliwość, to długo bym się nie zastanawiał. Skorzystałbym. Też ją pewnie znasz.
Denatka musiała być piękną kobietą. Trudno było nie zauważyć jej proporcjonalnej sylwetki, uwielbianego przez mężczyzn koloru włosów oraz wydatnych ust.
– Ja? Niby skąd? – Podkomisarz wzruszył ramionami.
– Z telewizji. Dziewczyna wygrała Bestsellera.
– Że co? – Nie takiej odpowiedzi spodziewał się Burzyński.
Czyżby po raz kolejny miała sprawdzić się reguła, że piękne kobiety oznaczają problemy? Jeśli denatka była osobą rozpoznawalną, a co gorsza telewizyjną gwiazdą, śledztwo w sprawie jej śmierci będzie z pewnością trudniejsze. Policjanci będą czuć oddech mediów na plecach.
– Bestsellera, taki literacki talent show. Nie mów, że tego nie oglądałeś?
– Mówię! Ale rzeczywiście coś obiło mi się o uszy. Literackie show? Te słowa do siebie nie pasują. Co? Wpuścili na ring sztywnych okularników dyskutujących o wyższości „ą” nad „ę”? Nuda.
– Mylisz się, Burza, i to bardzo. Zrobili z tego ciekawe komercyjne widowisko. Oczywiście było tam ze dwóch nudziarzy, ale oprócz tego tacy sami ludzie jak w Najlepszym kucharzu, Najlepszym piosenkarzu czy Najlepszym tancerzu.
– Czyli tak zwane „osobliwości” telewizyjne.
– Nooo. Zróżnicowane środowisko, osobowości telewizyjne i parę naprawdę fajnych lasek…
– Problem rozwiązał się sam.
– Jak to „się”? „Się” rozwiązał? Powiedziałeś jej w końcu?
– Nie. Ale nie muszę już jej nic mówić. Jej nie ma.
– Mirek, nie mów do mnie zagadkami. Jak nie ma? Odeszła? Wyprowadziła się?
– Wszystko ci opowiem, gdy się spotkamy. To nie na telefon.
– Wpadnij…
– Nie. Przez jakiś czas nie możemy się spotykać.
– Nie rozumiem, co do mnie mówisz. Nie możemy? Teraz?
– Nikt nie może nas zobaczyć razem. Ani powiązać.
– Chcesz się mnie pozbyć?
– Wręcz przeciwnie. Jestem twój. Tylko twój. Ale musimy zachować pozory jeszcze przez jakiś czas.
– Jaki czas?
– Tyle wytrzymałaś, wytrzymasz jeszcze trochę.
– Jak długo?
– Kilka dni albo tygodni. Dopóki policja się ode mnie nie odczepi.