Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Betonia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Betonia - ebook

Z fotografiami Krzysztofa Skłodowskiego

Zgrabne czteropiętrowce i przytłaczające drapacze chmur. W małych koloniach lub stojące samotnie. Otoczone zielenią lub surowym betonem. Osiedla bloków – choć wydaje nam się, że dobrze je znamy, kryją mnóstwo tajemnic i zaskakujących historii.

A są wszędzie – od metropolii po najmniejsze miejscowości. Tak liczne, że trudno je zignorować, lecz zarazem tak dobrze wtopione w krajobraz współczesnych miast, że na co dzień prawie ich nie widać. Pospolite, a jednak prowokujące, często znienawidzone, obrastające mitami. W blokach i na blokowych osiedlach mieszka dziś co najmniej dwanaście milionów Polaków. To doświadczenie uniwersalne, wspólne lokatorom betonowej krainy Krakowa, Radomia, Berlina, Londynu i podparyskich przedmieść – choć każdy ma o nim własną opowieść.

Beata Chomątowska przygląda się blokom bez uprzedzeń, z ciekawością reportera i dociekliwością badacza. „Betonia” nie jest jednak sentymentalną podróżą przez polskie, niemieckie i brytyjskie osiedla. To opowieść o idei masowego budownictwa, świetlanych szklanych domach przemienionych to w slumsy, to w luksusowe apartamentowce, a przede wszystkim brawurowa próba ukazania bloków takich, jakie są naprawdę – małych światów, które wywarły ogromny wpływ na historię współczesnej architektury.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-696-5
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Każdy z nas ma schronienie w betonie,

oprócz tego po jednym balkonie,

na nim skrzynkę, gdzie sadzi begonie;

odbywamy śmierci i porody,

oglądamy prognozę pogody,

aby żyć, mamy ważne powody;

jednocześnie nam biją godziny,

jednakowo się kłócimy, godzimy,

odpoczynek nasz jest jaki? – godziwy,

z okna widać w porze szarówki

stuwatowe w innych oknach żarówki;

a pod blokiem kredens z ciężarówki

właśnie znosi firma transportowa

i ktoś dźwiga – ależ się zmordował –

sofę, która zawsze jest bordowa.

Stanisław Barańczak, Każdy z nas ma schronienieNajpierw jest zdjęcie. Na pierwszym planie płasko – trawa i przeorana ziemia. Znudzony jednostajnością wzrok odrywa się od ogromniejącej w kadrze równiny i pada na masyw w oddali. Piętrzą się tam granie, bieleją turnie. Niewyraźne, z lekka nierealne na tle nadciągającej znad lądu chmury, mogą przywodzić na myśl szczękę jakiegoś gada z zamierzchłych epok, wyszczerbioną przez wodę i czas. Fotograf z rozmysłem uchwycił masyw właśnie na takim tle, by wydał się majakiem, który lada chwila zniknie, wessany w mleczny kłąb pchany wiatrem.

Gdy przyjrzeć się uważniej, widać, że pole od wierchów oddziela jeszcze pas zieleni. Dziewczyna, którą świat miał poznać jako Christiane F., zapamiętała go jako dwadzieścia metrów ziemi niczyjej ze zdziczałymi drzewami, plątaniną krzewów i trawą sięgającą pasa. Nazywała ten teren laskiem. Był najodleglejszym miejscem na południe od jej bloku, dokąd mogła zapuszczać się na spacery z psem. Dalej stał mur. Gdyby nadal istniał, fotografia by nie powstała – każdy ruch pośrodku pól zwróciłby uwagę strażników.

Masyw, w przeciwieństwie do muru, nie zniknie. Termitiera dla ludzi, posłuszna geometrii, z tysiącami identycznych otworów okiennych. Spotężniała wersja widoku tak mocno wdrukowanego w pamięć dzisiejszego mieszkańca Europy Środkowo-Wschodniej, że na co dzień trudno dostrzec w nim już coś niezwykłego. Siedlisko kuszące i odpychające zarazem, nie­zamierzona pokraczność formy, w którą zaklęto pęd do ideału.

Panorama Gropiusstadt od strony południowej, autor nieznany. Do powieszenia na honorowym miejscu w każdym domu z betonu. Mogłabym przysiąc, że jako dziecko widziałam ją również w swoim.

Blok rośnie w oczach także na zdjęciach Stanisława. Co trzy dni mężczyzna ustawia się w tym samym miejscu, pośrodku ugoru zarośniętego łopianem i ostem, i naciska migawkę nowiutkiego feda. Kryje się za tym atawistyczna duma, zadowolenie obywatela Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, który właśnie zdobył lokum dla swojej rozrastającej się rodziny. Wychodził dla niej M-4 po lewej stronie schodów, większe o kilka metrów od tego z naprzeciwka. Przydział zawdzięcza nie partii, ale własnej zapobiegliwości i posadzie doktoranta. Znalazło się dojście: szczęśliwym trafem kierownictwo spółdzielni mieszkaniowej, do której należał, objęła dawna studentka.

Berlin, Gropiusstadt

Z miejsca, w którym stoi Stanisław, widać zielone ogrody sąsiedniego Prądnika i drzewa porastające parów, gdzie wije się potok Sudoł. Przy dobrej pogodzie ci z najwyższych pięter będą mogli dostrzec zarys Tatr, ale Maria, żona Stanisława, gotowa jest odżałować widok na rodzinne strony. Na samą myśl o przepaści rozciągającej się pod stopami odczuwa lęk, choć jeszcze nigdy przecież nie sprawdzała, jak to jest żyć w takim betonowym pudełku: dwanaście klatek, dziesięć pięter. Do wzięcia mieli ósme, parter albo trzecie. Na parterze też nieswojo, jakby dla odmiany nad człowiekiem piętrzyła się cała betonowa masa wraz z ciężarem pozostałych lokatorów, a na domiar złego oknem łatwo może wejść złodziej, więc niech będzie trzecie – postanowili.

Naukowiec z innej uczelni, Ryszard Tadeusiewicz, późniejszy rektor krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, nie ma takich oporów. Trafia na ósme w pierwszej, narożnej klatce. W gabinecie, który urządził od strony południowej, ma zawsze pod ręką lornetkę. Gdy zmęczy się pracą, kieruje ją w stronę panoramy Krakowa widocznej w oddali. Są dni, gdy mrużąc oczy, może odczytać godzinę na zegarze wieży ratuszowej w Rynku. Przez kuchenne okno do mieszkania wprasza się zieleń – od tej strony aż do podmiejskich Zielonek rozciągają się łąki poprzetykane skupiskami domów jednorodzinnych.

Bloki, pożerające od lat sześćdziesiątych kwartał po kwartale północną, wiejską część Krowodrzy, zdobyły niedawno ostatnią barykadę i przekroczyły linię łobzowskich torów, którymi suną pociągi w stronę Śląska. Te dwa najnowsze, dziesięciopiętrowe budynki – blok Stanisława i jego bliźniaczy brat, strzegące teraz zwartym murem arterii łączącej Bronowice z Nową Hutą – wraz z niższymi krewniakami o czterech kondygnacjach zostaną nazwane osiedlem Trzydziestolecia PRL. Jakby w uznaniu dla zasług oddanych miastu, które ku radości partyjnych dygnitarzy zrzuca wreszcie gorset mieszczańskich kamienic.

Czasem gdy Stanisław ustawia się do kolejnego ujęcia, czuje na sobie czyjś uporczywy wzrok. To krowa w czarne łaty, która popatruje na niego ciekawie, zupełnie ignorując nieliczne samochody przemykające wytyczoną obok jej stanowiska trasą szybkiego ruchu. Właścicielka, podobnie jak jej matka i babka, od lat przyprowadzała tu swoje krowy i konie, więc i ta krasula przeżuwa spokojnie krowoderską trawę, przywiązana do palika znaczącego teren, w który już niedługo robotnicy wbiją łopaty, by postawić nowoczesny szpital kardiochirurgiczny. Kraków ery Gierka szybko się rozrasta, ale nie wszyscy chcą przyjąć to do wiadomości.

„Wieczór spływał dostojnie na nieotynkowane bloki nowego osiedla, zapalając światła w licznych oknach, nierzadko jeszcze bez zasłon i firanek. Maj roztaczał zapachy kurzu i wapna stojącego w cebrzykach na środku czegoś, co kiedyś może będzie »terenem zazielenionym«. Na razie otoczenie bloków przypominało jako żywo pejzaż księżycowy z kraterem centralnym . W ogóle było dość śmiesznie. Ludzie zupełnie się nie znali, mieszkania kolejno wypełniały się meblościankami, wersalkami i czym się tylko dało. Ale najbardziej zapełniały się dziećmi. Nie do wiary, ile dziecięcych nóg tupało od świtu do zmierzchu po korytarzach holu i księżycowym podwórku. A ile gardeł darło się z dołu: »Mamaaa!«”.

Stanisław przerywa lekturę i kiwa głową, potwierdzając trafność tych spostrzeżeń. Książka, opowiadająca o perypetiach grupy młodzieży dorastającej na nowym osiedlu z wielkiej płyty o nazwie Koński Ząb, trafia do wysłużonej skórzanej teczki, znaku rozpoznawczego adiunkta na dorobku. Czas gromadzić biblioteczkę dla przyszłego potomka.

Córka Marii i Stanisława przyjdzie na świat w dziewiętnastowiecznym szpitalu przy niedalekiej ulicy Prądnickiej i przez pierwsze kilkanaście lat życia będzie to jej jedyny kontakt ze starym budownictwem, jak mawiają o tym gatunku gmachów jej rodzice. Ich blok, zdawałoby się, nieprzesadnie urodziwy, zajął właśnie drugie miejsce w konkursie „Echa Krakowa” na najlepszy nowy budynek mieszkalny. Stanisław zrobi małej pierwsze zdjęcia w urządzonym naprędce pomieszczeniu trzy i pół metra na cztery metry, nazywanym dużym pokojem, bo nieznacznie przewyższa metrażem dwa pozostałe. W śpiochach i przekrzywionym czepeczku, trzymana mocno przez Marię, obciętą na krótko, zgodnie z modą panującą w Polsce wśród młodych matek, wydyma usta i wyraźnie odsuwa się od ustawionego obok dmuchanego pieska w kropki. Fotografia ukazuje jeszcze meblościankę ze szklanymi drzwiczkami, za którymi starannie wyeksponowano wytwory polskiego przemysłu szklarskiego ofiarowywane ojcu z okazji obrony kolejnych prac dyplomowych.

Kiedy mała nauczy się czytać (pójdzie jej to wyjątkowo szybko), zacznie sobie wyobrażać, że w takiej właśnie meblościance Fred, jej rówieśnik z odległej epoki, mógłby przechowywać ołowiane armie, zaś Klara – lalki w eleganckich kostiumach. Czytany najpierw przez mamę, później samodzielnie Dziadek do orzechów kojarzy się jej też z drewnianym zegarem z kukułką wiszącym w kuchni nad lodówką Polar. Zegar tylko udaje, że jest zabytkowy, ale budzi przeczucie istnienia innych światów. I jakby na dowód nieprzystawania do realnego czasu szybko się psuje i pokrywa kurzem. Szklane szyby meblościanki trzęsą się i dzwonią, a schowane za nimi puchary chyboczą, gdy pobliską estakadą przemieszcza się do Nowej Huty kawalkada czołgów. Dziewczynka drży, że drzwiczki wypadną, skaleczą ją w dłoń i że zapadnie w sen jak księżniczka Pirlipatka, zaś rodzice i sąsiedzi stoją w oknach, śledząc w napięciu przejazd. Gdy kawalkada posłusznie przystaje na czerwonym świetle, z wszystkich okien płynie ku niebu solidarne westchnienie ulgi.

Dziecko bloku pierwsze kroki postawi na betonowej podłodze przykrytej parkietem, dziesięć metrów nad ziemią. Odległość od swojej klatki do najbliższego placu zabaw będzie odmierzać liczbą nierównych szarych płyt, które Stanisław skrupulatnie uwiecznił na kliszy. Oprócz zgrzytliwych huśtawek i karuzeli, z których złuszcza się olejna farba, w jej niedorosłym świecie jasnym punktem będzie balkon, traktowany przez nią jako stacjonarna odmiana balonu zacumowana trzy piętra nad ziemią, widoczną doskonale zza balustrady z szerokich prętów, z których powodu nieustannie należy uważać, jak powtarzają rodzice. Czołga się więc ostrożnie po podłodze aż do szpary między podłogą a kawałkiem chropowatej płyty, chroniącej balkon od frontu, i celuje gumą do żucia w pranie rozwieszone przez sąsiadkę z piętra niżej. Niewdzięczne to zachowanie: gdy dorośli muszą zostać dłużej w pracy, sąsiadka zabiera ją do siebie i zabawia, jak umie, zaś sąsiad, którego alkoholowe przyśpiewki niosą się w górę i w dół przez kratki wentylacyjne w łazience, raz zaryzykował wręcz dla smarkuli własne życie, wspinając się po balustradzie łączącej balkony, by otworzyć drzwi wejściowe, omyłkowo zatrzaśnięte przez Marię. Dziecko, zostawione na tę chwilę samo, nawet się nie przebudziło. Tymczasem w „Kobiecie i Życiu” można przeczytać mrożącą krew w żyłach historię człowieka, który – powróciwszy do mieszkania pod dobrą datą – odryglował po omacku zamki, powiesił palto w przedpokoju i natychmiast wytrzeźwiał na widok rozwalonego w swoim łóżku obcego mężczyzny. Już miał wymierzać sprawiedliwość, gdy intruz, wyrwany ze snu hałasem, wrócił do rzeczywistości i wydał z siebie krzyk, obronno-zaczepny, jak miało się okazać, bo w tej samej chwili role się odwróciły. Łóżko należało do leżącego i stało w jego lokalu, zaś bohater mieszkał na tym samym piętrze, tyle że obok. W zamroczeniu pomylił klatki, a ujednolicona przestrzeń i ograniczony wybór wyposażenia wnętrz sprawiły, że dwie obce rodziny, nic o tym nie wiedząc, urządziły przydzieloną im przestrzeń niemal identycznie, włącznie z montażem takich samych zamków typu yeti. Nawet jeśli opowieść nieco podkolorowano, wątek niedostatków w zaopatrzeniu czyni ją nadzwyczaj wiarygodną w oczach czytelników.

Blokowe pierwszaki, poproszone o narysowanie domu, malują z zapałem klocki z jednym oknem i dymem buchającym z komina, zapełniając kolorami bloki rysunkowe wystane z poświęceniem przez rodziców w kolejkach do papierniczego. Lecz gdyby pani z podstawówki spytała córkę Marii i Stanisława, jak wygląda kuchnia, dziewczynka odparłaby szczerze, że przypomina wagon tramwaju. Między szafkami a stołem, pomysłowo wciśniętym pod ściankę oddzielającą kuchnię od małego pokoju, brakuje miejsca, by swobodnie mogły się wyminąć dwie osoby. Przeszkadzałyby też oparcia krzeseł, więc do obiadu siada się na sfatygowanych taboretach i celebruje posiłki, patrząc w ścianę. Rodzinne gniazdo wypełniają również zdobyte z wysiłkiem przez Marię i Stanisława „funkcjonalne w małych wnętrzach nowoczesne meble segmentowe” – na wysoki połysk i w kolorze orzechowym, obok nich niska ława z fotelami, wersalki zachwalane za oszczędność miejsca oraz ciężki rozkładany stół, który służy Stanisławowi za biurko. Maria, jak mogła, starała się oswoić wnętrza – ławy ozdobiła serwetkami, tu i ówdzie powiesiła barwne kilimy, na telewizorze postawiła fotografie w ramkach. „Urzędowo” białe ściany miały zmienić kolor na ciepłą żółć, lecz łączenie dostępnych w handlu uspołecznionym farb zaowocowało w jednym pomieszczeniu zimną cytryną, w drugim – przybrudzoną morelą. Przedpokój wyłożono boazerią, by stworzyć atmosferę przytulności, a nad drzwiami do toalety powieszono fikuśny (u małej budzący raczej strach) cepeliowski pająk z drewna i słomy.

Mniejsze M-4 sąsiadów zza ściany jest dwa kroki za progiem, a żeby przejąć książki pożyczane dla córki, wystarczy wyciągnąć dłoń nad barierką balkonu. Z góry, z piątego piętra, gdzie mieszka jej rówieśniczka z tej samej klasy, spływa, dyndając na sznurku, zdobyczny portret Limahla, pierwszego idola podwórkowej młodości. Nasi bohaterowie lubią swoje osiedle. Najbardziej chyba cenią sobie, że wszędzie jest blisko – w pawilonach po drugiej stronie ulicy znajduje się poczta, na której zamawia się rozmowy międzymiastowe, dalej apteka, fryzjer, sklep spożywczy, biblioteka, magiel. Można posłać dziecko do kolejki, gdy w społemowskim supersamie rzucą towar, do szkoły też zmierza samo już od pierwszej klasy, monitorowane z balkonu. Pomyślano również o terenach do rekreacji – w odległości krótkiego spaceru od bloku zaczyna się park Krowoderski z bieżnią, boiskiem i wysoką górką, z której zimą fantastycznie zjeżdża się na sankach, a tuż za nim rozciąga się park imienia Wyspiańskiego, wzniesiony w czynie społecznym na gruzach zasypanego fortu Krowodrza.

– Idę do miasta! – oznajmia córka Marii i Stanisława, mieszkanka Krakowa, i ma na myśli Rynek Główny, Kazimierz, Planty i to, co dalej.

Przestrzeń rozszerza się stopniowo: moja klatka, sąsiednie klatki, mój blok, moje osiedle, miasto po drugiej stronie torów, gdzie stoją do złudzenia podobne, ale jednak obce budynki.

Najsilniejsze więzi łączą mieszkańców klatki. Klatka wie o sobie wszystko: kto się upija, kto kłóci z żoną, kto nie chodzi w niedzielę do kościoła. Tych ostatnich jest niewielu – w pierwszy dzień tygodnia główną osiedlową promenadą, wiodącą najpierw do drewnianego baraku, a potem ustawionej w jego miejscu imponującej świątyni z betonu przypominającej falochron, ciągnie od rana procesja wykrochmalonych, odkłaniających się sobie uprzejmie lokatorów. W maju krzywo ułożone płyty chodnikowe przykrywa dywan białych płatków, a w Boże Ciało między blokami niosą się zaśpiewy tłumu przystającego przy kolejnych ołtarzach, wśród których wyróżnia się przystrojona błyszczącym suknem lokalna stacja trafo.

Życie w bloku ma uosabiać ideał harmonijnej egzystencji zróżnicowanych klasowo obywateli socjalistycznej ojczyzny. Mimo to inteligenci z bloku przy ulicy Opolskiej dobrze wiedzą, kto spośród tysiąca mieszkańców należy do ich grupy. Rozpoznają się po uchwytnych tylko dla wprawnego oka szczegółach i chętnie wymieniają pozdrowienia, którym towarzyszy porozumiewawczy uśmiech. Swój blok nazywają prześmiewczo „kamienicą krakowską”. Robotnicy też trzymają się razem, choć czasem więzi faktycznie tworzą się ponad podziałami: wedle bliskości, posiadania kolorowego telewizora, a najczęściej – dzieci w tym samym wieku. One na razie czują się równe.

Gdy dziecko bloku podczas pierwszych wakacji zetknie się z dziećmi ze wsi, zrozumie, że dzieli je cały świat codziennych doświadczeń. Żadne z tamtych nie kryły się w razie niepogody w tunelu rozdzielającym dwie części bloku. Nie fikały koziołków na wbitym w beton trzepaku i nie rozbijały sobie kolan podczas gry w gumę. Nie umawiały się na leżakowanie na kocach w cieniu ściany z tysiącem okien, z których od czasu do czasu wychylały się głowy czujnych rodziców. Nie ogołacały sąsiedzkich klombów na potrzeby konstrukcji zwanych aniołkami – jamek w ziemi, zawierających kwietne szczątki przykryte szkłem z rozbitych butelek. Nie widziały na własne oczy samobójcy, który skoczył z ósmego piętra, odkręciwszy najpierw gaz. Leciał tak prędko, wirującym ruchem, że zupełnie nie przypominał człowieka, tylko raczej strzęp szmaty porwanej przez wichurę. (Po tym zdarzeniu młodsi i bardziej lękliwi woleli nie wsiadać samotnie do windy z obawy przed duchem). Nie miały też szans natrafić pod trzepakiem na nieznajomego pana, który proponował dziewczynkom, że pokaże im konia. „Konia?! – prychają do córki Marii i Stanisława wiejskie dzieciaki. – Co w tym nadzwyczajnego?” Gdyby któreś spróbowało przenocować w jej pokoju obklejonym plakatami idoli wyciętymi ze „Świata Młodych” i z oknem wychodzącym na arterię wiodącą do Nowej Huty, nie zmrużyłoby oka i błagało, żeby jak najprędzej zabrać je do domu. Gdyby się wcześniej nie udusiło: okna w bloku zwykle zamyka się na głucho, by choć trochę odciąć się od huku gnających estakadą pojazdów, więc zimą, gdy gorąc bijący od niewyregulowanych kaloryferów puszy włosy i sprawia, że wysychają gardła, na żeberkach trzeba wieszać mokre ręczniki.

W letnie dni Stanisław i Maria pakują do torby stroje kąpielowe, koc, termos i kanapki. Wyjmują z piwnicy dwa leżaki i idą na przystanek autobusowy. Podjeżdżają na skraj zieloności, którą może podziwiać z kuchennego okna Ryszard Tadeusiewicz, odchodzą kawałek od szosy, tam gdzie zaczyna się już inny Kraków, nietknięty przez bloki, i zaczynają plażowanie.

– Nareszcie sami! – rzuca z ulgą do męża Maria, którą coraz bardziej irytuje ciasnota, wścibskie oczy sąsiadów, cudze zapachy i dźwięki wciskające się przez szczeliny betonowej konstrukcji.

– Swoboda, prawie jak na wsi – zgadza się z nią Stanisław.

Nie przeszkadza im, że mówiąc „wieś”, Maria widzi wąskie spłachetki małopolskich gospodarstw, a on – przestronną nizinę na Ziemiach Odzyskanych. „Miasto – pisze tymczasem w artykule ich kolega z uczelni, krakowski socjolog profesor Jerzy Mikułowski Pomorski – przestało być miastem. Gdzieś w środku wyrastają wieżowce, których mieszkańcy mówią, że mieszkają na wsi”.

Czasem wieś przychodzi też do nich. „Ziemniaki, ziemniakiiiii!” – akcent padający na drugą albo trzecią sylabę zdradza, czy dopływający zza okna świdrujący głos należy do sprzedawcy z Zielonek, Toń czy raczej z Bronowic. Wieś zerka także z pojedynczych domków, zapomnianych reliktów wcześniejszej zabudowy kryjących się wśród zieleni. Najwięcej uchowało się ich na Prądniku. Maria ze Stanisławem coraz częściej zabierają tam córkę na spacery. Podsłuchuje rozmowy rodziców fantazjujących o własnym domu. Szczególnie przypada jej do gustu zaniedbany dworek z czerwonej cegły i zapuszczonym ogrodem. Stoi na skrzyżowaniu dróg, za którym kończy się Kraków. Ignorując podejrzane sylwetki kręcące się stale wokół posesji, córka Marii i Stanisława wyobraża sobie, jak mógł kiedyś wyglądać, i śni o damach w balowych sukniach wirujących tu w walcu do rana. Dom marzeń. „Może kiedyś tu mieszkaliśmy?” – zastanawia się i widzi oczami wyobraźni jakieś szlachetne nazwisko lśniące zawijasami na tabliczce u drzwi. Na przykład „Krzyżanowscy”.

– Nie byłoby nas stać – wzdychają rodzice.

Bo z bloku są tylko dwie drogi ucieczki: albo na tamten świat, albo – przy odrobinie szczęścia – za granicę. Chyba że trafi się szóstkę w totka. Osiedlowa kolektura w dni losowania pęka więc w szwach.Rynek w miniaturze

Trzydziestolecia PRL (Krowodrza Górka), Kraków

Można by napisać, że osiedle Trzydziestolecia PRL powstaje dzięki konkursowi ogłoszonemu przez krakowską Dyrekcję Budowy Osiedli Robotniczych, ale trudno wyobrazić sobie banalniejsze okoliczności narodzin. Lepiej uznać, że jest owocem miłości oraz badań nad mikroklimatem. Tym bardziej że to także prawda.

Miłość łączy dwójkę młodych architektów z pracowni profesora Witolda Cęckiewicza. Są świeżo po dyplomie i pod kuratelą dotychczasowego promotora opracowują dokumentację techniczną budynku, który na ich oczach dźwiga się z fundamentów. Wcześniej zaplanowano w tym miejscu blok dla związkowców, ale już wiadomo, że zamiast niego powstaną jeden z najnowo­cześniejszych hoteli w Polsce – Cracovia oraz najnowocześniejsze kino – ­Kijów. Nim gmach otworzy podwoje, młodzi architekci wezmą ślub. Spędzą odtąd razem czterdzieści cztery lata i zaprojektują niezliczone bloki. W tym typowe segmenty mieszkaniowe nagradzane w konkursach i powtarzane na różnych krakowskich osiedlach. Niby takie same jak reszta, ale lokatorom najwyraźniej przypadły do gustu, bo jeszcze dziś można znaleźć ogłoszenia: „sprzedam mieszkanie projektu Chronowskich”. „Papużki nierozłączki” – mówią o nich nie bez zazdrości koledzy, którym mniej poszczęściło się w życiu osobistym. Zawsze razem – w pracy, w domu, na wakacjach. Kiedy Jerzy jedzie na budowę, a w pracowni trwa dyskusja, współpracownicy nie chcą uwierzyć, że po drodze nie naradzał się telefonicznie z Marią – opinia przedstawiana przez niego po powrocie brzmi niemal identycznie jak to, co na zebraniu mówiła ona.

Badania nad mikroklimatem to domena głównego projektanta osiedla, Mieczysława Turskiego.

– Już wtedy – wspomina – narzekało się, że powietrze nad Krakowem stoi. Nowa Huta kopciła, do tego w kamienicach każdy palił węglem. Stąd wytyczne, by projekty nowych osiedli umożliwiały porządne wietrzenie.

Turski głowi się nad zadaniem, aż wreszcie znajduje sposób: rozstawi bloki tak, by układały się w rodzaj dyszy. Dzięki temu wiatry wiejące od zachodu lub wschodu – bo taki ich kierunek, zgodny z równoleżnikowym przebiegiem doliny Wisły, dominuje w Krakowie – zostaną zassane i rozpędzą się aż po brzegi osiedla, zapewniając lokatorom przewiew.

Kilka lat później, gdy osiedle Trzydziestolecia PRL zaludni się już mieszkańcami, wśród których będą Maria, Stanisław i ich dorastająca córka, przedstawicielka pierwszego pokolenia wychowanego w blokach, Turskiego odwiedzi osiedlowa delegacja. Przyjdą podziękować za to, że zafundował im w samym centrum Rynek i Sukiennice w miniaturze.

– Odniesienie było świadome – uśmiecha się Turski. – Chciałem tradycyjną formą zrekompensować skalę. Tak wielgachne budynki stanowiły wówczas w Krakowie nowość, która mogła odstraszać. Więc trochę pokombinowałem. Skośne ustawienie czterech niskich, ale długich bloków miało zaakcentować środek osiedla, gdzie stanęły pawilony handlowo-usługowe przykryte pergolami o charakterystycznych rusztach, wymyślonymi przez Chronowskich. Tam rzeczywiście koncentrowało się życie i tak zostało do dzisiaj. Do miejscowego Rynku prowadził pieszy trakt wytyczony jako oś północ–południe. Dzielił osiedle na pół i biegł dalej ku drugiemu planowanemu ośrodkowi handlowo-usługowemu, który miał stać się rodzajem bramy domykającej całe założenie. Południowy koniec osi wychodził dokładnie na kościół Mariacki!

Precyzję zamierzenia potwierdzają fotografie wykonane z wyższych pięter: układ i rozmiary bloków uwydatniają się na płaskim, jeszcze niezadrzewionym terenie poznaczonym jedynie obrysami przyszłych trawników. Kościół, a także Wawel, niezasłonięty przez inne zabudowania, istotnie widać stąd jak na dłoni.

Sztuczek projektowych jest tu więcej, choć niektóre są na tyle subtelne, że ani Maria ze Stanisławem, ani inni lokatorzy zapewne nie zdołali ich zauważyć. Przede wszystkim – osiedle powstało na terenie przylegającym do dawnego wału artyleryjskiego, zburzonego w latach pięćdziesiątych i przekształconego w park, jednej z wielu widocznych wciąż w krajobrazie miasta pozostałości po dawnej Twierdzy Kraków. Stąd odwołujące się do niej elementy, takie jak sztuczna górka na szlaku między żłobkiem a przedszkolem i szkołą, wyznaczona jako punkt orientacyjny w pierwotnym podziale osiedla na „Górkę”, „Krowodrzę”, „Pola Wschód” i „Pola Zachód”. Górka, ku satysfakcji Turskiego, natychmiast stała się miejscem dziecięcych uciech. Stąd również zespół punktowców w najdalszej, ­południowo-zachodniej części umieszczony celowo na niewielkich stokach będących przedłużeniem parku, by wieżowce optycznie wciągały stamtąd zieleń do osiedlowego wnętrza.

– Urbanista był w tamtych czasach jedynym członkiem zespołu, który mógł chociaż trochę puścić wodze fantazji – podkreśla nie bez żalu Maria Chronowska. – Nam pozostawały kombinacje z detalami: obmyślanie ciekawych elementów małej architektury, dbanie o spójność kolorystyczną, próby swobodnego kształtowania elewacji, żeby każde osiedle miało indywidualny charakter.

Stonowane odcienie – białe, szare, kremowe – są cechą charakterystyczną budynków Chronowskich, zachowaną jednak wyłącznie na zdjęciach, bo z początkiem kolejnego wieku pochłonęła je pasteloza. Na tle oryginalnych barw zwracają uwagę dopracowane drobiazgi, jak choćby polakierowane na różne kolory skrzynki na kwiaty.

Maria Chronowska:

– Reszta nie pozostawiała wiele miejsca na twórcze działania. Przez pewien czas mieliśmy do dyspozycji tylko dwa typy budynków: pięciokondygnacyjny bez wind i jedenastokondygnacyjny z windami, który przyjmował zwykle formę punktowca o małym rzucie. Na nowych osiedlach panował dyktat kąta prostego. Wszystko razem mocno ograniczało planowanie. Zastosowany przez Turskiego układ był na tym tle ewenementem, bo wracał do dawnego sposobu myślenia o mieście, gdy każda z dzielnic miała własną agorę, mały rynek albo plac, przy którym zbiegały się główne ulice.

Jednak nawet urbaniści uchodzący w środowisku za szczęściarzy przegrywają czasem w starciu z realiami gospodarki centralnie sterowanej oraz brakiem wyobraźni przestrzennej partyjnych decydentów. Największy w oczach Turskiego atut osiedla Trzydziestolecia PRL to zielone niezabudowane tereny, na których można swobodnie kształtować nowe formy i układy, nie kłopocząc się ich dostosowaniem do istniejącej zabudowy (co odzwierciedlą robocze nazwy „Pola Wschód” i „Pola Zachód” dla obszarów po dwóch stronach przyszłej osi spacerowej). Dla państwowego zlecenio­dawcy ma to znikome znaczenie. Urzędnikom zależy tylko na jak największej liczbie mieszkań w blokach bez wind, bo windy, jako towar z importu (w kraju nie rozwinięto jeszcze technologii do ich produkcji na większą skalę), słono kosztują.

– Żeby przeforsować mieszane założenie oparte na blokach różnej wysokości, trzeba było się nieźle nagimnastykować – przyznaje Turski.

Stosuje tak zwaną linijkę słońca – wyrysowana na przezroczystym pergaminie i nakładana na rzut budynków, pozwala oszacować odległość między nimi, tak by zapewnić mieszkańcom wystarczające nasłonecznienie i latem, i zimą. Zielone powierzchnie między blokami są dostosowane do ich kubatury, a szlaki pod ruch kołowy wytyczone z myślą o bezpieczeństwie. By synowie i córki zapracowanych rodziców takich jak Maria ze Stanisławem już od pierwszej klasy mogli bezpiecznie sami chodzić do szkoły, osiedle oplata tylko jedna ulica przeznaczona dla zmotoryzowanych. Pozostałe trasy to ciągi piesze z podjazdami pod budynki, w których znalazło się nawet kilka podziemnych garaży. Liczba miejsc parkingowych odpowiada szacunkowemu zapotrzebowaniu (nikomu nie śni się jeszcze, że każdego obywatela będzie kiedyś stać na własny samochód). Za to przy komunikacji zbiorowej główny projektant wykaże się zdolnością przewidywania przyszłości o pięćdziesiąt lat naprzód, bo gdy przerzuci nad ruchliwą ulicą Opolską kładkę, koronując tym samym od północy oś przecinającą osiedle, jej wysokość i rozmieszczenie zejść okażą się dostosowane do przyszłej trasy szybkiego tramwaju.

– Deptak biegnący wzdłuż osiedla miał być jego kręgosłupem nie tylko w sensie przestrzennym, ale również społecznym – podkreśla Turski. – Główna ulica, przy której rozlokowane są wszystkie usługi, zachęca mieszkańców do nawiązywania ze sobą kontaktów. Taki salon na wolnym powietrzu, gdzie ludzie przystaną z zakupami, pogawędzą z sąsiadem, a inni siądą na ławkach i będą przyglądać się przechodniom.

Na pytanie, jak wyobrażali sobie owego przyszłego mieszkańca, docelowego użytkownika przygotowanych dlań dóbr, Maria Chronowska tylko wzdycha.

– Wszystko było z góry wyliczone przez zleceniodawcę: miejsca pod okreś­lone typy usług w pawilonach handlowych, konkretny procent mieszkań o danym metrażu. Nie muszę chyba dodawać, że najwięcej małych. Ten reżim powierzchni był najgorszy: w trzypokojowym mieszkaniu typu M-4 jednoosobowa sypialnia miała sześć metrów, dwuosobowa dziewięć, pokój dzienny około szesnastu.

Rozplanowując mieszkania o takim rozkładzie, Chronowscy mimo wszystko starają się wczuć w potrzeby przyszłych lokatorów. Sprawdzają, jakie zestawy mebli można akurat dostać w sklepach. Kiedy do sprzedaży wchodzi segment Kowalskich, kombinują z rozstawem pod Kowalskiego, by w miarę możliwości ułatwić jego posiadaczom życie. Jeśli przesunąć drzwi o trzydzieści centymetrów, to nawet w wąskim pokoju zmieści się regał, a w ciasnej i podłużnej kuchni – jak u Marii i Stanisława – uda się zorganizować po jednej stronie miejsce na lodówkę, po drugiej – ciąg do pracy z kuchenką i zlewozmywakiem. Projektanci mają świadomość, że przeniesieni do miasta potomkowie chłopów i robotników, nienawykli do jadania w specjalnym pomieszczeniu, będą zasiadać do posiłków właśnie w kuchni, a największy pokój przejmie funkcję „białej izby”, utrzymywanej we wzorowym porządku z myślą o pokazywaniu jej gościom.

– Czy teraz, po latach, jestem zadowolony z ostatecznego rezultatu? – zastanawia się Mieczysław Turski. – Raczej tak, Krowodrza Górka to udane osiedle. Z pozoru zwyczajne, ale ma charakter. Ludzie to czują i dzięki temu do dziś się z nim utożsamiają.

Choć w zasadzie mógłby mieć trochę żalu, że gdy po skończeniu prac wyjechał projektować do Afryki, od razu popsuto mu układankę. Nie minęła nawet dekada, a już po stronie parku ktoś upchnął kwartał nowo­czesnej zabudowy, przyciężkawy jak ciśnięty na półkę kufer. Zamiast południowej bramy osiedla, gdzie miały stanąć wyższe bloki z kolejnym ośrodkiem hand­lowo-usługowym, wyrósł parterowy pawilon o nazwie Gigant, skupiający pod jednym dachem całe bogactwo polskiej drobnej przedsiębiorczości schyłku PRL-u i początków transformacji, a wspomnienie jego spektakularnego pożaru na progu nowego milenium urosło do rangi osiedlowej legendy – trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro zgliszcza od tamtego czasu nadal porasta trawa, a wraz z nią kiełkują rozmaite teorie spiskowe.

Dobrze przynajmniej, że choć w miejscu, gdzie Turski widział przyszły dom kultury, stanął kościół, bo widok nowych krakowian sunących ku niemu deptakiem tak samo gromadnie, jak kiedyś szli środkiem wsi, z których przyjechali, udowadniał co niedziela, że idea centralnej osi była pożytecznym pomysłem, niezależnie od tego, co sądziły o nim władze. A dziś przy kościele działa ośrodek kulturalny. Więc w zasadzie Turski wyszedł z tym planowaniem na swoje.

Kraków, Krowodrza Górka

Krzew rośnie na tyłach bloku przy ulicy Opolskiej, przytulony do ogrodzenia żłobka. Wczesną jesienią, gdy inne rośliny zaczynają gubić liście, on rodzi białe kulki. Wyglądałby jak ofiara gradobicia, gdyby nie dzieci z sąsiedztwa, które nie mogąc oprzeć się pokusie, w mig ogołacają gałęzie. W pobliżu toczy się rywalizacja na liczbę kulek celnie rozgniecionych obcasem. Trzaskają pod butem jak spłonki z kapiszona, więc zabawa jest przednia. Dzieciarnia nie wie, że owoce śnieguliczki kryją też w sobie zabójczą truciznę, ale żadnemu nie przychodzi do głowy badać smak pocisków – zgodnie z wiedzą, przekazywaną młodszym pokoleniom przez weteranów zabaw pod blokiem, kulki z krzewów sadzonych licznie w okolicy służą wyłącznie do strzelania z przytupem. Podwórkowa mądrość bywa skuteczniejsza niż przestrogi rodziców.

Krzew wyznacza granicę dwóch światów. Tutaj, obok małego domku bez okien, skąd odpływa prąd do setek mieszkań, kończy się zasięg rodzicielskiego wzroku. Sięga nader daleko. Sprzyja mu kształt górującej nad podwórkiem betonowej bryły. Przypomina deskę, płaską i długą. Rozciągnięte wzdłuż niej podwórko, pozbawione wysokich drzew, działa jak panoptykon. Chcąc przyłapać pociechę na zdejmowaniu czapki po drodze do szkoły lub dowieść jej konszachtów z osiedlową chuliganerią, nie trzeba nawet wychylać się z balkonu. Ale dystans dzielący blok od połyskującej niewinną bielą śnieguliczki i gęstwina liści czynią z niej najczęstsze tło rozrywek niewskazanych dla oczu dorosłych. Gałęzie krzewu, służące najmłodszym do zabaw w chowanego, kryją też starszych chłopców niezdarnie obmacujących przyciśnięte do ogrodzenia dziewczyny, które wyrywają się i piszczą, jakby wcale nie sprawiało im to przyjemności. Tutaj, na krótkim odcinku między ostatnią klatką a pętlą autobusów, skąd Stanisław i inni przyszli lokatorzy fotografowali postęp prac budowlanych, ich córki i synowie pod osłoną liści zaglądają kolegom do majtek, plują po próbie zjedzenia wygrzebanego spomiędzy chodnikowych płyt papierosa albo kartkują podniszczone dziesiątkami ciekawskich palców czasopismo, które ktoś odważny podprowadził rodzicom z szafy na bieliznę lub wyżebrał u kioskarki, niby że dla brata.

Krzaki, przejścia podziemne, szkolne toalety, ostatnie piętra klatek schodowych, śmietniki i piwnice to nieliczne kryjówki pozwalające dać upust budzącym się ciągotom z dala od wścibskich oczu. A oczy są wszędzie. Za firankami, na deptaku, w osiedlowym sklepie. Oczy wiejskich kumoszek – gdyby nie awans społeczny, ambicje władz i rozrastający się Kraków, kumoszki pytlowałyby na ławeczkach w cieniu drzew osłaniających je od kurzu drogi i śledziły trasy sąsiadów przemieszczających się opłotkami. Same za młodu mogłyby w potrzebie dać nura w las lub żyto; nastolatki z bloku, uwięzione w dojrzewających ciałach i przestrzeni osiedla, nie mają łatwego zadania. Ich pierwsze uniesienia są ukradkowe, szybkie, z rodzicami za ścianą i rodzeństwem doskonalącym się w roli szpiegów, chyba że w darze przypadnie mieszkanie kogoś, kogo rodzice pracują dłużej i nadmiernie ufają potomkowi, zagubionemu w pół drogi między dzieciństwem a odstraszającą powagą dorosłością.

Jednak nawet dzieciom bloku trafia się dzień, kiedy mogą się odegrać za nadmiar dozoru. Żadna ciekawska matrona z sąsiedztwa nie ośmiela się wtedy wściubić nosa w ich sprawki. Ba, nie wychyli go z domu aż do wieczora, gdy uświęcony zgoła niewielkomiejską tradycją zapał w końcu osłabnie. W śmigus-dyngus, obchodzony na osiedlach z rozmachem, nie ma nietykalnych. Foliowe worki napełnione wodą spadają od rana z wysokich pięter i roztrzaskują się na chodniku. Jeśli nie chybią celu, wywołują w oknach okrzyki euforii. Starsze i młodsze mieszkanki osiedla, z rozmytym makijażem, strojem oklejającym ciało i wspomnieniami odświętnej fryzury, jednakowo otrzepują się z wody, choć w głębi ducha każda czuje coś na kształt satysfakcji. Ich towarzysze bezskutecznie wygrażają przyczajonym w głębi mieszkań oprawcom.

– Co za dzicz! – komentują ci młodsi.

Starszych bierze od razu na wspominki:

– Za moich czasów płeć piękną psikało się delikatnie perfumami. Kto to widział gonić po mieście z wiadrami jak na wsi!

Niepisana zasada głosi, że dorosłe kobiety atakuje się po partyzancku, z oddali, lecz gdy na horyzoncie pojawi się dziewczęca sylwetka, rozochocona grupka natychmiast rusza w pogoń, by dopaść ofiarę u najbliższej studni. Przy akompaniamencie pisków, zagłuszanych miarowym skrzypieniem pompy, na której uwiesza się najmłodszy z kompanii, dłonie najodważniejszego suną niecierpliwie po mokrym ciele ofiary, nie omijając żadnych zakamarków, a czekający w kolejce koledzy rechoczą dla kurażu.

Dojrzewające razem blokowe towarzystwo, zdezorientowane rewolucją zachodzącą w nich samych, rewolucją, która wkrótce zbiegnie się ze zdarzeniami o dalece donioślejszym zasięgu i znaczeniu, próbuje jeszcze zatrzymać czas. Obrzuca się dżdżownicami podczas plewienia grządek w przyszkolnym ogródku, drażni stołówkowe kucharki widokiem nadmuchanych kondomów wrzucanych niepostrzeżenie do waz z zupą mleczną i zmyka z piskiem na widok Brachmana spod pięćdziesiątki, wyrośniętego dwudziestolatka z wyrokiem, postrachu osiedla. Sąsiedzi drżą, gdy za dobre sprawowanie wychodzi co jakiś czas z celi na Montelupich, bo nim znów wyląduje tam na dłużej, musi jeszcze raz kogoś poturbować, wypadłszy w szale z mieszkania na parterze, gdzie niczym Cerber czatuje na wchodzących. Nie ma jednak ochotników, którzy dla dobra społeczności zechcieliby posłużyć za przynętę.

Poznań, Winogrady, osiedle Zwycięstwa

Ale czasu się nie zatrzyma, kochani – jak mogłaby powiedzieć któraś z nauczycielek. Zegary przyspieszyły i zmian przybywa teraz niemal z każdym miesiącem. Ze sklepów znikają kolejki, spod drzwi butle z mlekiem, z klas lekcje rosyjskiego, a dorośli zaczynają się dzielić na tych za Mazowieckim i tych za Wałęsą. Głośniki zainstalowane na szkolnych korytarzach chrypią na przerwach po francusku, emitując na żywo program rozgłośni Małopolska Fun. W mroku sali gimnastycznej, wytrwale opierającej się próbom kamuflażu za pomocą girland, balonów oraz migoczących kul, dziewczyny w dresowych bluzach i krótkich spódniczkach wirują co sobotę w rytm lambady i podskakują przy Modern Talking, a podpierający drabinki klasowi nieudacznicy nie tracą nadziei, że przy następnym wolnym popłyną po parkiecie wtuleni w bujny biust którejś z koleżanek. Królem tygodnia jednak od dawna jest piątek, z myślą o nim oszczędza się na kasety z pewexu, zdolne unieść trud wielokrotnego przegrywania i bezgłośnego zaklinania sąsiadów, by włączona pralka nie zakłóciła odbioru. W piątkowe wieczory z wybiciem dwudziestej podwórka pustoszeją jak na rozkaz. Gdyby jakaś siła zdolna unieść fasady budynków odsłoniła wówczas ich wnętrza, ukazałby się wzór z setek głów pochylonych nad zeszytami w kratkę. Niemal ze wszystkich okien płyną te same dźwięki, które w pustce między blokami potężnieją w pokoleniowy hymn, melodię zwycięzcy aktualnego notowania listy przebojów Trójki. Podwórkowa hierarchia chwieje się w posadach. Spryt i siła pięści muszą ustąpić innej przewadze, przybierającej już nie tylko postać walkmana czy wieży stereo, lecz także magnetowidu – szczęśliwi posiadacze tych sprzętów biją rekordy popularności i rozdzielają łaski między gorzej uposażonych.

– Chodź na klatkę. – Do córki Marii i Stanisława kiwa zza uchylonych drzwi kolega z klasy, kumpel z siódmego, który nie tak dawno porzucił pasję tworzenia remiksów na domowym magnetofonie, kupił gitarę i ku utrapieniu sąsiadów ćwiczy teraz riffy Black Sabbath.

Przysiadają na schodach na półpiętrze. Klatki schodowe są jak przedłużenie ciasnego mieszkania – najlepsze miejsce na długie wieczorne dyskusje, przerywane raz po raz odkłanianiem się sąsiadom prowadzącym psy na spacer lub wymykającym się na papierosa. Wspólna przestrzeń monitorowana zza wizjerów, wentyl bezpieczeństwa, zwłaszcza odkąd przy wejściu zamontowano domofon.

– Co oni tak tam ciągną te rozhowory? Nie za późno już? – dopytuje żonę Stanisław, któremu nie chce się wyjść na klatkę, by napomnieć młodzież.

Świadom, że widok piżamy oblekającej jego sylwetkę nadwątliłby autorytet głowy domu, woli zrzucić ten obowiązek na żonę. Ta macha uspokajająco ręką. Chce bez przeszkód obejrzeć do końca pierwszy odcinek Dynastii. Zresztą ci dwoje tam na schodach chyba tylko się przyjaźnią i zdaje się, że też rozmawiają o jakichś filmach czy serialach.Przypisy

Krystyna Boglar, Pierogi dla Old Firehanda, Warszawa 1984, s. 10, 11.

Jerzy Sulimski, Kraków w procesie przemian. Współczesne przeobrażenia zbiorowości wielko­miejskiej, Kraków 1977, s. 215.

Jerzy Mikułowski Pomorski, Quo vadis, Cracovia. Jaki jest Kraków, a czym i jaki ma być w przyszłości? Wybór materiałów V forum dyskusyjnego z cyklu Problemy ekologiczne Krakowa, Kraków 1985, s. 37.

Tramwaj przez dekady pozostawał jednak wyłącznie w sferze planów. Wszystko wskazuje na to, że wreszcie się zmaterializuje. W lutym 2016 roku władze Krakowa poinformowały, że przedłużenie linii tramwajowej od pętli Krowodrza Górka na Azory wzdłuż ulicy Opolskiej powstanie do 2020 roku, i zadecydowały ostatecznie o jego przebiegu.

Charles Jencks, Architektura postmodernistyczna, przeł. Barbara Gadomska, Warszawa 1987, s. 9.

Bob Hansman, Pruitt-Igoe, Charleston 2017, s. 7.

Slum Surgery in St. Louis, „Architectural Forum” 1951, No. 94.

James Bailey, The Case History of a Failure Building the Nation. Americans Write About Their Architecture, Their Cities, and Their Landscape, ed. by Steven Conn, Max Page, Philadelphia 2003, s. 350.

Randall Roberts, It Was Just Like Beverly Hills, „Riverfront Times”, 1.06.2005.

Małgorzata Musierowicz, Opium w rosole, Warszawa 1986, s. 78.

Szymon Syrkus, Myśli o ukształtowaniu ogrodniczym osiedla WSM na Rakowcu Helena Syrkus, Ku idei osiedla społecznego. 1925–1975, Warszawa 1976, s. 302, 303.

Cyt. za: Roberto Salvadori, Crystal Palace: mit pierwotny tegoż, Mitologia nowoczesności, przeł. Halina Kralowa, Warszawa 2004, s. 13.

Tamże, s. 12.

Peter Sloterdijk, Kryształowy pałac. O filozoficzną teorię globalizacji, przeł. Borys ­Cymbrowski, Warszawa 2011, s. 214.

Frank Lewis Dyer, Thomas Commerford Martin, Edison. His Life and Inventions, New York 2010, s. 507.

Program z serii Literaire ontmoetingen, kanał telewizyjny AVRO, 11.12.1963.

Hannes Meyer, Thesen über marxistische Architektur tegoż, Bauen und Gesellschaft. Schriften, Briefe, Projekte, Dresden 1980, s. 94.

Cyt. za: Walter Benjamin, Pasaże, przeł. Ireneusz Kania, Kraków 2005, s. 469.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: