- W empik go
Bez atu - ebook
Bez atu - ebook
Kryminał jednej z najpoczytniejszych autorek czasów PRL.
Spokojny ośrodek wczasowy, szum jeziora, przyjemny czerwcowy wiatr i...brutalne morderstwo.
Zwyczajna dniówka pani Jadzi, sprzątaczki na polu namiotowym przy jeziorze Kierskim, przeradza się w koszmar, gdy odkrywa zwłoki martwego mężczyzny. Kapitan Stefan Raba i porucznik Jolanta Kostal muszą rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci. Czy zeznania pani Jadzi doprowadzą milicję do zakończenia śledztwa?
To nie tylko kryminał milicyjny, to także psychologiczno-społeczna analiza PRL-u. Tutaj milicjanci są nie tylko stróżami prawa, ale i obiektami społecznej fascynacji.
Idealna dla fanów Joanny Chmielewskiej i Marka Krajewskiego!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-2279-3 |
Rozmiar pliku: | 554 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kryminał jako gatunek literacki był w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych zakazany jako wytwór kultury burżuazyjnej. Jednak wraz z _odwilżą,_ powrócił w połowie tej dekady, od razu zdobywając czytelników. Wykształcił się nawet specjalny jego podgatunek – powieść milicyjna, gdzie akcja dzieje się w ówczesnej Polsce, a śledztwo prowadzi zazwyczaj oficer milicji, przy pomocy całej rzeszy lepszych czy gorszych współpracowników.
Do najciekawszych twórców ówczesnej literatury kryminalnej należy z pewnością Barbara Gordon (właśc. Larysa Mitzner-Zajączkowska), autorka kilkudziesięciu powieści i opowiadań, wyróżniających się swoistym stylem i zawiłą fabułą.
W latach sześćdziesiątych Gordon często opisywała afery gospodarcze i niesprawiedliwość społeczną. Wskazywała – świadomie czy też nie – że w tamtejszej Polsce w uczciwy sposób nikt nie był w stanie się dorobić (_Klika,_ 1964; _Dwaj panowie w „Zodiaku”_, 1967).
W roku 1971 napisała _Nieuchwytnego_, książkę o mordercy kobiet ze Śląska. Powieść ta powstała na prośbę prowadzących – bezskutecznie - śledztwo w sprawie licznych zabójstw kobiet w tym regionie. Celem było sprowokowanie prawdziwego zabójcy do czynów, które pozwolą go zidentyfikować, a także zmobilizowanie społeczeństwa do działań mających na celu jego ujęcie. Ta współpraca z milicją stanowiła dla niej wyjątkowy wysiłek psychiczny.
Można by powieści Gordon określić jako kryminały podobne do tych,, które wyszły spod pióra Joanny Chmielewskiej. Ważnymi postaciami były w nich kobiety, niekiedy to właśnie one z powodzeniem prowadzą dochodzenie i wykrywają zbrodniarza (_Błękitne szynszyle_, 1960; _Bez atu_, 1971). Choć oczywiście pisała też powieści, w których główne role grają mężczyźni, np. mecenas Zamorski (_Ulica Bliska_, 1958; _Proces poszlakowy,_ 1963; _Waza króla Priama,_ 1968).
Barbara Gordon to niewątpliwie jedna z najbardziej oryginalnych autorek polskich powieści kryminalnych. Jej utwory wciąż dostarczają silnych emocji, a jednocześnie dobrej rozrywki.
Prof. dr hab. Dorota SkotarczakROZDZIAŁ 1
Krótka czerwcowa noc rozszczepiła się na światło i dźwięk. Światło przypominało zblakły, srebrzysty atłas. Dźwięk skonkretyzował się w śpiewie słowików, zagnieżdżonych niezliczoną czeredą wśród nadbrzeżnych zarośli Jeziora Kierskiego. Jeżeli jest prawdą, że słowik bynajmniej nie umila swym kląskaniem trudów macierzyństwa pani słowikowej, lecz po prostu „ośpiewuje” konkretne miejsce, dając znać innym ptakom, że to jego teren mieszkalny i łowiecki — to niewątpliwie Kierskie Jezioro i jego brzegi stanowią wyłączną własność słowików. Brzask i śpiew ptaków przebudziły jezioro. Rozjaśniło się i drgnęło, jak gdyby dźwignęło się do góry z mrocznej głębiny. Śliski rąbek drobnej fali zaczął rytmicznie wybiegać na płytki gdzieniegdzie brzeg i cofać się. Zapluskała woda przy palach mola i klasnęła o burty łodzi i kajaków, uwiązanych w przystani. Podobne były do stada morskich zwierząt, które przycupnęły tu na nocleg. Zaszeleściły przybrzeżne trzciny. Po wodzie poszły kręgi, jakby ktoś rzucał w nią drobnymi kamykami: pierwsze ryby wypłynęły z kryjówek na żer. Niepostrzeżenie szarość nasyciła się żółtawą różowością i słowiki ucichły nagle, wszystkie naraz. Piękny słoneczny dzień rozparł się butnie od horyzontu do horyzontu, między wodą, ziemią i niebem nad Kiekrzem.
Jadzi Suszkówny, pełniącej różnorodne funkcje w ośrodku wypoczynkowym zjednoczenia, nie poruszały jednak piękne widoki. Dla niej po prostu rozpoczynał się kolejny pracowity poranek, wypełniony wieloma prozaicznymi czynnościami. Zanim rozsuną się kwieciste firaneczki, zasłaniające okna pokoików, przypominających kajuty, zanim po pomoście zadudnią kroki zamieszkałych w tych kabinkach gości — trzeba sprzątnąć bałagan, który pozostał po nocnych hulankach. Jadzia przeciągnęła się, przetarła zaspane oczy i leniwie sięgnęła po szczotkę i śmietniczkę.
— No, rychło w czas panienka wstała.
Autorem zjadliwej uwagi okazał się Apolinary Kołatko, zwany przez podległy mu personel gospodarzem, chociaż był tylko dzierżawcą bufetu i odpowiadał za czystość w ośrodku. Zjawił się na tarasie obok Jadźki znienacka jak duch. Zawsze jak wyrastał jakby spod ziemi, gdzie nie trzeba i gdzie najmniej się go spodziewano. Aż dziw, że tak bezszelestnie umiał się poruszać przy swym słusznym wzroście i okazałej tuszy.
Jadźka nie należała jednak do potulnych. Zwłaszcza od kiedy zaręczyła się z kelnerem, z hotelu „Merkury”, doszła do wniosku, iż ma prawo mieć własne zdanie o zakresie swoich obowiązków. Burknęła arogancko:
— Przecie dopiero szósta. Do czwartej zmywałam w kuchni. Kiedy mam się wyspać?
— Po Targach się wyśpisz — zgromił dziewczynę pan Apolinary, zwany przez przyjaciół i bywalców ośrodka panem Poldziem. — Pozamiataj mi tu migiem, bo zaraz śniadania trzeba będzie wydawać. Albo nie, zaczekaj... — przechylił się przez balustradę tarasu i spojrzał w dół.
Dookoła budynku, przypominającego nowoczesną linią zakotwiczony nad jeziorem statek, teren podzielony został sprawiedliwie na obszerny parking i nie mniej rozległy trawnik, na którym goście mogli opalać się, leżakować albo grać w siatkówkę. Obecnie część trawnika, przylegającą do pobliskich zarośli, oddzielono prowizorycznym zielonym płotkiem. Barwny napis głosił, iż mieści się tam wystawa polskiego sprzętu campingowego. Wśród rozpiętych pomarańczowych namiotów poustawiano zgrabne składane mebelki, kajaki na stojakach, porozkładano nadmuchiwane materace. Wskazujący palec pana Poldzia został oskarżycielsko wycelowany w tę właśnie stronę:
— Na górze niech Elka pozamiata. A ty weź grabie i kubeł albo lepiej taczkę i wywieź stamtąd te wszystkie butelki, puszki, pudełka i papiery.
Jadźka łypnęła ciekawie ładnymi niebieskimi oczami.
— O rany, czego tam nie ma! — Jej okrzyk pełen podniecenia mógłby komuś nasunąć podejrzenie, że sterty śmieci wśród namiotów, na parkingu i na trawniku sprawiają jej uciechę.
— Pewnie złotego zegarka... — mruknął rozeźlony Kołatko i dodał z pasją — do całego bałaganu potrzebna mi tu jeszcze była ta wystawa.
— Hihihi — zapiszczała Jadźka, której zainteresowania były pozbawione duchowych aspiracji i dość jednokierunkowe — w tych namiotach, wieczorami, tłok jak na odpuście, za przeproszeniem...
— Nie gadaj tyle i ruszaj się — huknął basem Kołatko, popychając dziewczynę ku schodom, które prowadziły z tarasu prosto na trawnik.
Poszła wreszcie, kołysząc się wdzięcznie w biodrach i wlokąc za sobą od niechcenia grabie. Kołatko westchnął z rezygnacją, obliczając w myślach, ile to jeszcze razy w ciągu dnia będzie musiał pięknej Jadzi nie tylko podsunąć robotę pod zgrabny nosek, ale również skontrolować, jak ją wykonała i czy w ogóle raczyła wykonać.
Prawdę mówiąc, nie lubił tego okresu, kiedy ośrodek, zwany też czasami z cudzoziemska „motelem” i noszący nazwę „Hermes”, odstępowano na użytek gości, przybywających na Międzynarodowe Targi — chociaż można było na tym dodatkowo zarobić i to wcale nieźle. Należał jednak do starego pokolenia restauratorów, ceniących swój fach i nade wszystko ład pod każdym względem. Przywykł do stałych bywalców campingu; jednych lubił, dogadzał im, wobec innych, mniej mu miłych, mógł praktykować wstrzemięźliwą uprzejmość lub nawet pewną oschłość — lecz to byli swoi. Mogły mu się nie podobać ich różne wady i grzeszki, lecz traktował je wyrozumiale. Mieściły się w jego obrazie ludzkiego światka, nie wolnego od niedoskonałości, w którym dobro i zło wzajemnie się równoważą.
Owi ludzie, spadający nagle na ciche ustronie na podobieństwo szarańczy w okresie targowym, stanowili nieustający element zaskoczenia, niespodzianki i niepokoju. Ulokowani na uboczu, z dala od wielookiego tłumu dużych hoteli, uważali czasami, że mogą sobie na więcej pozwolić niż gdzie indziej. Dookoła starannie ubranych, zadbanych, zażywnych panów krążyły stadkami śliczne, młode, długonogie dziewczyny, które licho wie skąd przygnało pożądanie przygody i zachłanność na prezenty. Natrętnie narzucali się samozwańczy tłumacze i pośrednicy, oferując często nie zorientowanym przybyszom swoje usługi w najszerszym zakresie. Nocami ciszę przystani mąciły donośne, chóralne popisy podpitego towarzystwa.
I ta noc, która właśnie minęła, również nie należała do spokojnych. Awanturowali się jacyś brodaci i kudłaci młodzieńcy, których nie chciał wpuścić do lokalu; mieszane polsko-jugosłowiańskie grono prawie do rana śpiewało _Cziri-biri-biri mare moja_ i _Rozszumiały się wierzby płaczące._ Nie było w tym ostatecznie nic nadzwyczajnego, podobnie jak w innych drobnych zdarzeniach minionego wieczora — a jednak coś doskwierało Apolinaremu Kołatce. Było coś w atmosferze tej nocy, co wzbudzało niepokój. Kazało mieć się na baczności. Kołatko nie umiałby wprawdzie określić, co to takiego — ale to się czuło. Jak gdyby ktoś wysokim napięciem przesycił powietrze. Może winna była burza, na którą zanosiło się z wieczora, lecz przeszła gdzieś bokiem? Może tajemniczy mrok nad jeziorem, zdawałoby się nieprzenikniony poza granicą świateł przystani, pełen jakichś szmerów, szeptów, powiewów i namiętnych słowiczych arii? Kołatko nie był wszakże poetą, żeby wierzyć w takie fluidy — chociaż niektórzy jego goście określali pieczone przez niego kurczęta mianem „poematów”. Nie był także kobietą, która pozwolić sobie może na wiarę w „przeczucia”. Zwyczajnie, jego tak zwany nos, doświadczenie człowieka, który dużo widział, w świecie bywał i o ludziach dużo wiedział, mówiły mu, że nie jest dobra taka noc, kiedy dziewczynom i kobietom bardziej się świecą oczy, a głosy mężczyzn są bardziej podniesione i łatwiej przeradzające się w krzyk. Kiedy gesty są zbyt gwałtowne. Kiedy śmiech jest zbyt głośny. Jakiś bakcyl podniecenia pozarażał ludzi, czy co?
Westchnął jeszcze raz, rzucił okiem na Jadźkę, kręcącą się wśród pomarańczowych namiotów, machnął z rezygnacją ręką i poszedł do kuchni, aby dopilnować parzenia kawy i herbaty.
Bez jego więc już udziału rozegrała się na terenie wystawy sprzętu campingowego mała scenka, stanowiąca niewątpliwie epilog owej dziwnej nocy, którą pan Kołatko skłonny był podejrzewać o bliżej nie sprecyzowany jeszcze podstęp.
Jadzia bynajmniej nie dbała o to, aby nie mącić ciszy poranka nad jeziorem. Z hałasem rzucała na taczkę butelki, głośno skrobała grabiami i nie tłumiła śpiewu, który wyrywał się jej z głębi duszy: _Nie dla nas sznur samochodów..._ Odgłosy te sprawiły, że mężczyzna, śpiący mocno w jednym z namiotów, obudził się i odchylił skrzydło zasłaniające wejście. Widok jasnego dnia, rozpościerającego się nad jeziorem jak okiem sięgnąć, przyprawił go bez wątpienia o zmieszanie. W popłochu cofnął się do środka i zaczął niezbyt delikatnie szarpać za ramię kobietę, pogrążoną jeszcze w słodkim śnie na nadmuchiwanym materacu.
— Co się stało? — wymamrotała, siadając i przeczesując palcami splątane rude włosy.
— Pospaliśmy się jak susły. Ktoś tu łazi — odpowiedział szeptem.
— No to co, że łazi — ton głosu miała pewny siebie i nonszalancki.
Towarzysz jej widocznie jednak przywykł do tego tonu, gdyż nie poczuł się urażony. Wyczołgał się bez dalszych komentarzy z namiotu i pomógł wydostać się z niego kobiecie. Zaczęli otrzepywać swoje ubrania z resztek trawy, ale już nie zdążyli oddalić się niepostrzeżenie. Jadzia nie mogła odmówić sobie przyjemności obejrzenia parki, przyłapanej w sytuacji raczej niedwuznacznej. Stanęła przy nich, oparła się o grabie i spytała kpiąco:
— Czy państwo sobie czegoś życzą?
Należała do dziewcząt, które podobają się mężczyznom na pierwszy rzut oka. Zgrabna, o ruchach leniwej kotki, o świeżej cerze i błyszczących kasztanowatych włosach, prowokowała chociażby do tego, by pożartować z nią przez chwilę. Młody blondyn uczyniłby to niezawodnie, gdyby nie towarzysząca mu pani. Musiał powściągnąć swoją chętkę, więc tylko zrobił oko do Jadźki:
— Nie, nie... My tylko tak sobie, wystawę oglądamy. Można to tu kupić? — spytał z głupia frant.
Poznała się na nim. Przymrużyła szelmowsko niebieskie oczy i mruknęła wyniośle:
— A można, można, czemu nie. W sklepie. Jak pan ma pieniądze...
— Może i mam, aniołku — rozpoczął swoją replikę, lecz jego towarzyszka miała najwidoczniej dość tej sytuacji.
— Chodź, już późno. Mam być o dziewiątej na Targach, a musimy jeszcze dopłynąć do klubu — zawołała ostro i poszła szybkim krokiem w stronę mola, nie zaszczyciwszy panny Jadzi ani spojrzeniem, ani pożegnalnym gestem.
Jadzia z drwiącym uśmiechem przyglądała się tej rejteradzie, którą sama bez wątpienia przyspieszyła — ale nie ona tylko jedna była świadkiem wypłynięcia na wody jeziora małej zgrabnej żaglówki z dwuosobową załogą. Drugi świadek był również dziewczyną. Piękną, bardzo młodą, wysoką i szczupłą o gładkich, rozpuszczonych blond włosach i dużych orzechowych oczach modnie obwiedzionych błękitną szminką. Miała na sobie piaskowe spodnie i zieloną francuską bluzeczkę „polo”, na przegubach szczupłych rąk o długich palcach dzwoniły liczne bransoletki. Stała w drzwiach, prowadzących na taras z pokoju numer dwanaście i również w niej, podobnie jak w Jadzi, widok odpływającej parki wzbudził wesołość. Jej uśmiech był jednak nieco inny niż bezinteresowna uciecha Jadzi. Dziewczyna na tarasie uśmiechała się ze złośliwą ironią, jak gdyby z tym widokiem wiązała swoje własne, osobiste rachuby.
Z głośnika radiowego na taras buchnęła lawina dźwięków. Kapela ludowa rżnęła oberka od ucha do ucha. To pan Kołatko włączył widocznie radio, dając do zrozumienia swoim pensjonariuszom, że pomimo nocnych hulanek pora już wstać, gdyż wzywają ich handlowe obowiązki. Dziewczyna spod dwunastki spłoszyła się i cofnęła do wnętrza kabiny, zamykając za sobą drzwi. Jadzia, zdopingowana z oddali przez szefa, przypuściła od nowa szturm na śmieci.
Jeszcze jeden zakątek na wystawie wymagał jej starań. Pod wielkim, rozłożystym drzewem, oddalony nieco od innych, stał namiot większy — i jak umieszczona przy nim cena wskazywała — droższy, gdyż bardziej komfortowy. On również służył komuś za schronienie tej nocy. Jadzia podniosła z trawy butelkę wody mineralnej. Zdziwiła się: butelka była pełna, kapsel nie naruszony. Za to puste było opakowanie po carmenach, leżące na progu namiotu. Dziewczyna zgarnęła je grabkami i w tym momencie zauważyła, że spod skrzydła zasłaniającego wejście do namiotu, wystaje kawałek męskiego buta. Pewna, że zabawi się jeszcze raz czyimś kosztem, uchyliła zasłony. Przez celofanowe okienko sączyło się do wnętrza mdłe, zielonkawe światło. Było go jednak dość na to, by dostrzec, że mężczyzna, spoczywający na nadmuchiwanym materacu, był sam. Oczy miał zamknięte, a wargi jego wykrzywiał nieprzyjemny uśmiech.
Jadzia pociągnęła go za rękę.
— Panie, panie... Zbudź się pan. Już dzień. No, trzeba wstawać. Tu nie wolno spać. Tu...
Reszta słów zamarła jej na ustach. Ramię mężczyzny było przerażająco ciężkie i sztywne, a dłoń jego byłą bardziej zimna, aniżeli sprawiłby to tylko chłód, ciągnący nocą od ziemi i ze strony jeziora.
Już nie wlokła się przez trawnik z miną znudzonej księżniczki. Biegła na przełaj, ile tylko tchu jej w piersiach starczyło i krzyczała na cały głos, aby zagórować nad skocznym oberkiem:
— Trup! Trup! Tam, w namiocie... Panie Kołatko! Trup!