Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez Ciebie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Maj 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Bez Ciebie - ebook

Los sprawia, że Tess i Gus mają szansę się poznać, gdy mijają się na florenckich uliczkach pamiętnego lata po skończeniu szkoły średniej. Być może są dwiema połówkami pomarańczy. Niestety, nie jest im dane się o tym przekonać. Przez następne szesnaście lat, jakby za karę, los nie szczędzi im życiowych wyzwań, miłosnych porażek i zawodowych katastrof. Nie wiedzą, że daje im też w Londynie kilka niewykorzystanych okazji, by się wreszcie nawzajem dostrzegli. Po wielu zawirowaniach Tess i Gus znowu trafiają w tym samym czasie do Toskanii. Tak jakby przeznaczenie łaskawie dało im jeszcze jedną szansę…

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-2390-4
Rozmiar pliku: 746 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Sierpień 1997

TESS

Mama przywiozła kiedyś z wakacji na Teneryfie pamiątkowy talerz. Zdobiło go ręcznie malowane motto: Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia.

Mimo że talerz stał zawsze na półce w kuchni, nigdy nie zwracałam na niego uwagi. Po prostu był częścią domu, tak jak nagroda taty z konkursu piosenki czy szklana kula wypełniona śniegiem padającym na miniaturowy Nowy Jork, którą Kevin przysłał kiedyś na święta. Ale teraz, ostatniego dnia wakacji, nie mogłam przestać o nim myśleć.

Kiedy się obudziłam, namiot wypełniało pomarańczowe światło, jak wewnątrz dyni na Halloween. Ostrożnie rozsunęłam zamek, starając się nie obudzić Doll, i wystawiłam twarz na oślepiające słońce. W powietrzu wciąż jeszcze panował poranny chłód, w oddali rozlegało się brzęczenie dzwonków. Zapisałam w notatniku dostrzeżone gdzieś wcześniej słowo „piangere” i oznaczyłam gwiazdką, żeby sprawdzić w słowniku po powrocie do domu.

Z kempingu rozciągał się widok na Florencję: rdzawe kopuły z terakoty i białe marmurowe wieże migotały na tle idealnie błękitnego nieba. Wszystko było na swoim miejscu – tak doskonałe, że ogarnęło mnie dziwne uczucie smutku, jakbym już za tym tęskniła.

Wiedziałam, że wielu rzeczy wcale nie będzie mi brakować, na przykład spania na ziemi (po kilku godzinach miałam wrażenie, że każdy kamyk na stałe wgniótł mi się w plecy), ubierania się w namiocie wysokim na niecały metr czy pokonywania drogi przez całe pole namiotowe do pryszniców tylko po to, żeby na koniec zorientować się, że zapomniałam zabrać papier toaletowy. Zabawne, jak pod koniec wakacji jedna część ciebie marzy, żeby to nigdy się nie skończyło, a druga nie może się doczekać powrotu do domowej wygody.

Przez cały miesiąc podróżowałyśmy przez Europę pociągami z karnetem Interrail – na południe przez Francję, a potem przez Włochy. Spałyśmy na dworcach, piłyśmy piwo z holenderskimi studentami na kempingach, pociłyśmy się w dusznych, nagrzanych pociągach, sunących powoli w palącym słońcu. Doll najbardziej interesowały plaże i Bellini; ja wolałam mapy i muzea. Mimo to dogadywałyśmy się równie dobrze jak pierwszego dnia szkoły, kiedy miałyśmy cztery lata. Maria Dolores O'Neill – to ja zaczęłam nazywać ją Doll – podeszła do mnie i zapytała:

– Chcesz być moją przyjaciółką?

Byłyśmy bardzo różne, ale jednocześnie dopełniałyśmy się nawzajem. Zawsze, gdy to mówiłam, Doll odpowiadała: No tak, ja mam ładne włosy, a ty śliczną cerę. Albo: Twoja sukienka dobrze się komponuje z moją. Kiedy zwracałam jej uwagę, że nie o takie dopełnianie mi chodzi, śmiała się i mówiła, że przecież wie. Nigdy nie byłam pewna, czy aby na pewno. Ale przecież przyjaźń powinna mieć własny, specjalny język, prawda?

Moje wspomnienia innych miejsc, które odwiedziłyśmy podczas tych wakacji, są jak pocztówki: podświetlona scena amfiteatru w Weronie na tle czarnego jak atrament nieba; lazurowa zatoka Neapolu; zaskakująco żywe barwy sklepienia Kaplicy Sykstyńskiej. Ale to właśnie ten ostatni, beztroski dzień we Florencji, ostatni dzień, zanim moje życie nieodwracalnie się zmieniło, jestem w stanie odtworzyć godzina po godzinie, niemal krok po kroku.

Doll zawsze spędzała na porannej toalecie dużo więcej czasu niż ja – już wtedy nie ruszała się nigdzie bez pełnego makijażu. Ja lubiłam mieć trochę czasu dla siebie. Cieszyło mnie to zwłaszcza tego ostatniego dnia, bo wtedy miałam dowiedzieć się o wyniku matury. Chciałam trochę się uspokoić, zanim usłyszę wiadomość, która zadecyduje o moich studiach.

Poprzedniego wieczoru w drodze na kemping zauważyłam podświetloną fasadę kościoła, wyłaniającą się spośród drzew na wzgórzu. Była piękna i wydawała się niemal nie na miejscu, jak drogocenne puzderko na biżuterię, które ktoś zostawił w lesie.

W świetle dziennym bazylika okazała się dużo większa, niż mi się wcześniej wydawało. Podczas wspinaczki po kondygnacjach barokowych schodów pomyślałam, że to idealne miejsce na ślub. Ta myśl była dziwna i dość zaskakująca – nigdy do tej pory nie miałam na poważnie chłopaka, a co dopiero marzeń o białej sukni z welonem.

Widok z tarasu na szczycie robił tak wielkie wrażenie, że łzy napłynęły mi do oczu, zupełnie bez sensu, i obiecałam sobie uroczyście – z całą powagą swoich osiemnastu lat – że pewnego dnia tu wrócę.

Poza mną nikogo nie było w pobliżu, ale ciężkie kościelne drzwi nie były zamknięte i otworzyłam je bez trudu. W środku panował półmrok – przez chwilę miałam wrażenie, że jest zupełnie ciemno, bo oczy wciąż miałam przyzwyczajone do oślepiającego porannego słońca. Na zewnątrz był upał, ale tutaj panował przyjemny chłód, a w powietrzu unosił się znajomy kościelny zapach kurzu zmieszanego z kadzidłem. Byłam sama w domu Bożym i z pełną świadomością rejestrowałam każde niestosowne plaśnięcie sandałów, kiedy szłam po schodach prowadzących do prezbiterium. Stanęłam przed wielką, obojętną twarzą Jezusa i zaczęłam się modlić, żeby moje wyniki okazały się dobre. Wtem apsydę wypełniło światło.

Zaskoczona, odwróciłam się. Ujrzałam chudego chłopaka mniej więcej w moim wieku. Stał obok automatu zawieszonego na ścianie, do którego należało wrzucić monetę, żeby zapalić światło. Wilgotne brązowe włosy miał zaczesane do tyłu, był ubrany jeszcze bardziej nieodpowiednio niż ja. Miał na sobie szorty do biegania, koszulkę i adidasy. Przez moment mogliśmy uśmiechnąć się do siebie albo nawet coś powiedzieć, ale ta chwila minęła i zmieszani odwróciliśmy wzrok ku ogromnemu sklepieniu pokrytemu złotą mozaiką. Światło znów zgasło z głośnym kliknięciem, równie stanowczo i niespodziewanie, jak się pojawiło.

Zerknęłam na zegarek – moje oczy znów musiały przywyknąć do mroku – udając, że chciałabym poświęcić jeszcze trochę czasu na kontemplację mozaikowego wizerunku, może nawet dorzucić parę groszy na oświetlenie, ale muszę już lecieć. Gdy już chwytałam za klamkę, znów usłyszałam kliknięcie. Spojrzałam na poważną, rozświetloną twarz Chrystusa i poczułam, jakbym Go zawiodła.

Kiedy dotarłam z powrotem na kemping, Doll była już umalowana i uczesana.

– I jak tam kościół?

– Chyba bizantyński.

– To dobrze?

– Jest piękny.

Po cappuccino i brioszkach z kremem (niesamowite, we Włoszech nawet w barze na kempingu jedzenie jest pyszne) spakowałyśmy się i postanowiłyśmy ruszyć prosto na pocztę, żeby zadzwonić do domu i dowiedzieć się, jak mi poszło. W przeciwnym razie wisiałoby to nad nami cały dzień.

Nawet złe wieści były lepsze od niepewności. Nie potrafiłam znieść trwania w zawieszeniu, nie wiedząc, co mnie czeka. Poszłyśmy więc do centro storico. Całą drogę trajkotałam o wszystkim, tylko nie o tej jednej rzeczy, która zaprzątała mi głowę.

Kotłowało się we mnie tyle przerażonych myśli, że wybierając numer do domu, myślałam, że język chyba stanie mi kołkiem.

Mama odebrała po pierwszym sygnale.

– Hope przeczyta ci wyniki – powiedziała.

– Mamo! – zawołałam, ale było za późno. Moja młodsza siostra już dorwała się do telefonu.

– Przeczytam ci twoje wyniki.

– No dobra, słucham.

– A, B, C… – wyrecytowała powoli Hope, jakby ćwiczyła alfabet.

– Wspaniale, prawda? – wtrąciła mama.

– Co?

– Dostałaś A z angielskiego, B z historii sztuki i C z filozofii i religioznawstwa.

– Nie żartujesz? – Miałam zapewnione miejsce na University College London, pod warunkiem że dostanę dwa B i jedno C na maturze, więc poradziłam sobie lepiej, niż było trzeba.

Wychyliłam się spod daszku budki telefonicznej, żeby pokazać Doll uniesiony w górę kciuk. Po drugiej stronie słuchawki mama mi gratulowała, a Hope wtórowała jej w tle. Wyobraziłam sobie, jak siedzą obie w kuchni obok półki na pamiątki z wycieczek. Stoi tam talerz z napisem Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia.

Doll zaproponowała, żebyśmy uczciły dobre wieści, przepuszczając nasze ostatnie pieniądze na butelkę spumante przy Piazza Signoria. Miała więcej pieniędzy ode mnie, bo uczyła się w technikum i jednocześnie dorabiała w salonie kosmetycznym. Czaiła się, żeby znów usiąść przy jednym z piekielnie drogich stolików na świeżym powietrzu, odkąd nieświadomie przepuściłyśmy nasz całodzienny budżet na jedno cappuccino przy placu Świętego Marka w Wenecji. Już w wieku osiemnastu lat Doll miała słabość do luksusów. Ale była dopiero dziesiąta rano i uznałam, że nawet gdybyśmy się nie spieszyły, wciąż miałybyśmy mnóstwo czasu do nocnego pociągu do Calais, a do tego jeszcze ból głowy. Taka już się urodziłam – praktyczna.

– Jak chcesz – westchnęła rozczarowana Doll. – To twoje święto.

Było tyle rzeczy, które chciałam jeszcze zobaczyć: Uffizi, Bargello, Duomo, Baptysterium, Santa Maria Novella…

– To wszystko kościoły, nie? – Doll nie dała się nabrać na litanię włoskich nazw.

Obie zostałyśmy wychowane w wierze katolickiej, ale na tym etapie życia dla Doll kościół stanowił przeszkodę, by wyspać się w niedzielę. Ja z kolei uważałam, że fajnie mówić o sobie „agnostyczka”, chociaż wciąż dość często łapałam się na cichej modlitwie w konkretnych intencjach. Włoskie kościoły nie były dla mnie miejscem spotkań z Bogiem – raczej z kulturą. Szczerze mówiąc, byłam dość pretensjonalna, ale pozwalałam sobie na to, bo przecież miałam właśnie rozpocząć studia.

Zostawiłyśmy plecaki w przechowalni bagażu na dworcu, szybko okrążyłyśmy Duomo i zrobiłyśmy sobie nawzajem zdjęcia przed złotymi drzwiami Baptysterium. Potem przeszłyśmy bocznymi uliczkami w kierunku Santa Croce. Zrobiłyśmy przystanek w otwierającej się właśnie maleńkiej gelaterii. Poranna porcja lodów zaspokoiła apetyt Doll na dekadencję. Wybrałyśmy po trzy smaki z cylindrycznych pojemników ustawionych za oszkloną ladą, która przypominała ogromne pudło z farbami.

Dla mnie świeża mandarynka, cytryna i różowy grejpfrut.

– Za bardzo śniadaniowe – skomentowała Doll, wybierając marsalę, wiśnię i czekoladowy fondant. To rozpustne połączenie, opisane przez Doll jako „orgazmiczne”, wprawiło ją w tak dobry nastrój, że bez szemrania zniosła całą godzinę z freskami Giotta.

Oglądanie sztuki z Doll było zabawne. Chętnie wygłaszała komentarze w rodzaju: „Ale stopy to nie bardzo mu wychodziły, co?”, lecz gdy wyszłyśmy z kościoła, widziałam, że wystarczy jej kultury na resztę dnia. Z nieba lał się popołudniowy żar, więc zaproponowałam, żebyśmy przejechały się autobusem do Fiesole, starożytnego miasta na wzgórzach, o którym czytałam w przewodniku. W autobusie stanęłyśmy przy otwartym oknie, z ulgą witając świeże powietrze owiewające nam twarze.

Główny plac Fiesole był zaskakująco spokojny w porównaniu z gwarnymi, zatłoczonymi uliczkami Florencji.

– Chodźmy na menu turistico, trzeba jakoś uczcić ten dzień – zaproponowałam, postanawiając przepuścić resztkę pieniędzy, którą zachowałam na wszelki wypadek.

Usiadłyśmy na tarasie restauracji z widokiem na Florencję w oddali. Miniaturowe miasto wyglądało jak tło obrazu Leonarda.

– Mamy zaplanowane jakieś rozwojowe zajęcia na popołudnie? – zapytała Doll, ocierając kąciki ust po spaghetti pomodoro, które pochłonęłyśmy do ostatniej nitki makaronu.

– Jest tu rzymski amfiteatr – przyznałam. – Ale mogę iść sama, napraw…

– Ci cholerni Rzymianie wszędzie się musieli wpakować, co? – przerwała mi, ale chętnie poszła razem ze mną.

Byłyśmy jedynymi zwiedzającymi. Doll położyła się w słońcu na kamiennym stopniu, a ja poszłam obejrzeć wszystkie zakamarki. Kiedy dotarłam na scenę, Doll usiadła i zaczęła klaskać. Ukłoniłam się.

– Powiedz coś! – zażądała.

– Jutro, jutro i znów jutro!^() – wygłosiłam.

– Jeszcze! – zawołała, wyciągając aparat.

– Dalej nie pamiętam!

Zeskoczyłam ze sceny i wspięłam się po stromych schodach.

– Chcesz zdjęcie?

– Zróbmy sobie jedno razem.

Doll ustawiła aparat trzy schodki wyżej, oceniając, że wtedy znajdziemy się obie w kadrze na tle toskańskich wzgórz.

– Jak jest „ser” po włosku? – zapytała, ustawiając samowyzwalacz, po czym pobiegła do mnie, żeby zdążyć przed pstryknięciem migawki.

Mam to zdjęcie w albumie. Wyglądamy na nim, jakbyśmy wysyłały całusy do obiektywu. Taśma samoprzylepna pożółkła, a plastikowa osłonka stała się sztywna i krucha, ale kolory na fotografii – biały kamień, błękitne niebo, czarnozielone cyprysy – wciąż są tak samo wyraziste jak w moich wspomnieniach.

Na autobus powrotny do Florencji czekałyśmy w głębokiej ciszy. Na przystanku słychać było tylko niewidzialne świerszcze, grające gdzieś między drzewami.

– Myślisz, że wciąż będziemy się przyjaźnić?

– O co ci chodzi? – Udałam, że nie rozumiem pytania.

– No wiesz, studia na uniwersytecie z nowymi znajomymi, którzy będą się interesować książkami, historią i tym wszystkim…

– Nie wygłupiaj się – ucięłam stanowczo, ale w głowie zdążyła już pojawić mi się zdradziecka myśl, że w przyszłym roku zapewne pojadę na wakacje z ludźmi o podobnych zainteresowaniach. Z przyjaciółmi, którzy będą chcieli podziwiać kolekcję malowanych greckich waz w muzeum na terenie wykopalisk albo ze szczerym zainteresowaniem porównywać prace Michelangela, Donatella i innych Żółwi Ninja (jak mówiła o nich Doll).

Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia.

Gdy pozwalałam sobie na rozmyślania o przyszłości, czułam, jak żołądek ściska mi jednocześnie strach i podniecenie.

Po powrocie do Florencji wybrałyśmy się jeszcze raz na lody. Doll nie mogła się oprzeć kolejnej porcji czekoladowych, tym razem z melonem. Ja wybrałam gruszkowe (smakowały jak esencja stu idealnie dojrzałych konferencji) z malinowymi, wyrazistymi i słodkimi jak wspomnienie lata z dzieciństwa.

Na Ponte Vecchio było trochę spokojniej niż rano, więc mogłyśmy pozaglądać w okna maleńkich sklepów jubilerskich. W jednym z nich Doll dostrzegła srebrną bransoletkę z przywieszkami, dużo tańszą od pozostałych. Złapałyśmy więc za klamkę i przecisnęłyśmy się do środka.

Sprzedawca podniósł delikatny łańcuszek z miniaturowymi replikami Duomo, Ponte Vecchio, butelki Chianti i „Dawida” Michała Anioła.

– To dla dziecka – powiedział.

– Może kupię ją dla Hope? – zaproponowała Doll, szukając pretekstu do wydania resztki pieniędzy.

Patrzyłyśmy, jak sprzedawca układa bransoletkę na bibułce w małym kartonowym pudełku zdobionym złotymi lilijkami. Pewnie wyobrażałyśmy sobie, że moja siostra będzie przechowywać ten prezent w jakimś specjalnym miejscu. Tylko od czasu do czasu rozpakuje bransoletkę i będzie ją oglądać z nabożnym podziwem, jakby to była drogocenna rodzinna pamiątka.

Słońce zdążyło już spełznąć ze starożytnych budynków, a miejski gwar nieco przygasł. W ciepłym powietrzu unosił się łagodny riff klarnetu ulicznego grajka. Zatrzymałyśmy się na środku mostu, czekając, aż tłum się przerzedzi, żebyśmy mogły zrobić sobie zdjęcia na tle gasnącego złotego nieba. Trochę dziwnie się czułam na myśl o tych wszystkich kominkach i lodówkach, na których pojawią się zdjęcia z naszymi twarzami w tle, od Tokio po Tennessee.

– Zostały mi dwie klatki – oznajmiła Doll.

Nagle wychwyciłam w tłumie twarz, która wydała mi się znajoma. Chłopak, mniej więcej w moim wieku. W odpowiedzi na mój uśmiech zmarszczył z zaskoczeniem brwi. Dopiero wtedy zorientowałam się, gdzie go wcześniej widziałam. Spotkaliśmy się dziś rano w San Miniato al Monte. W ostatnich promieniach słońca jego włosy przybrały rudawy odcień. Teraz miał na sobie koszulkę polo koloru khaki i chinosy. Stał nieco zmieszany obok pary w średnim wieku, pewnie rodziców.

– Mógłbyś? – Wyciągnęłam aparat w jego kierunku.

Miał tak niepewną minę, że zwątpiłam, czy mówi po angielsku. Jego blada, piegowata twarz oblała się rumieńcem.

– Tak, jasne! – odparł. Mama powiedziałaby, że brzmi jak „dobrze wychowany chłopiec”.

– Powiedzcie „ser”!

– Formaggio! – zawołałyśmy jednocześnie.

Na zdjęciu mamy zamknięte oczy i śmiejemy się z własnego żartu.

W pociągu miałyśmy tylko dla siebie cały przedział z sześcioma kuszetkami. Położyłyśmy się na łóżkach na samym dole i zaczęłyśmy przegląd wspomnień z wakacji, podając sobie na zmianę butelkę czerwonego wina. Pociąg toczył się przez noc.

Dla mnie najlepsze były widoki i architektura.

– Pamiętasz kwiaty na Schodach Hiszpańskich?

– Kwiaty?

– Czy my na pewno byłyśmy na tych samych wakacjach?

Doll bardziej interesowali mężczyźni.

– Pamiętasz minę tego kelnera na Piazza Navona, kiedy powiedziałam, że lubię rybę?

Teraz już wiedziałyśmy, że „ryba” ma po włosku jeszcze jedno, niezbyt eleganckie znaczenie.

– Najlepszy obiad? – zapytała Doll.

– Prosciutto i brzoskwinie ze straganu w Bolonii. A dla ciebie?

– Ta cebulowa niby-pizza z anchois w Nicei była pyszna…

– Pissaladière.

– Czy ty mnie obrażasz?

– Najlepszy dzień?

– Capri, a ty?

– Chyba dzisiaj – odparłam.

– Najlepsze…

Doll odpłynęła, ale ja nie mogłam zasnąć. Gdy tylko zamykałam oczy, widziałam się w pokoju, który czekał na mnie w akademiku. Dotąd nie pozwalałam swojej wyobraźni w nim zamieszkać. Teraz po raz pierwszy rozstawiałam w myślach rzeczy na półkach, rozkładałam kapę na łóżku, podekscytowana przyklejałam na ścianie plakat z reprodukcją „Primavery” Boticellego, przetaczający się teraz łagodnie po półce na bagaż. Czy będę miała pokój z widokiem na dachy w kierunku Telecom Tower, jak ten, który nam pokazywali podczas dni otwartych? A może trafi mi się sypialnia od ulicy, a pod oknem będą pełzać czerwone piętrowe autobusy i rozbrzmiewać znienacka policyjne syreny, jak w filmie?

Pociąg zaczął wspinaczkę przez Alpy i w przedziale zrobiło się chłodno. Przykryłam Doll polarem. Zamruczała z wdzięcznością, ale się nie obudziła. Cieszyłam się, bo ta chwila prywatności była dla mnie ważna: tylko ja i moje plany na przyszłość, w podróży z jednego etapu życia w następny.

Musiałam zasnąć o świcie. Obudził mnie stukot wózka ze śniadaniem. Doll wpatrywała się ponuro w krople deszczu biegnące po szybie pociągu, który pędził teraz przez pola północnej Francji.

– Zdążyłam zapomnieć o pogodzie – westchnęła, podając mi kwaśną kawę w plastikowym kubeczku i zapakowanego w celofan croissanta.

Kiedy wreszcie dotarłyśmy na miejsce, odprowadziłam Doll do jej domu na Laburnum Drive, a potem poszłam do siebie wzdłuż Conifer Road. Nie żebym oczekiwała transparentów albo delegacji sąsiadów z kwiatami, ale czułam ukłucie rozczarowania, że wszystko jest dokładnie takie samo jak wcześniej. Nasze osiedle powstało pod koniec lat sześćdziesiątych. Wtedy stanowiło pewnie szczyt nowoczesności: jednakowe domki przypominające sześcienne klocki, zrobione w połowie z jasnej cegły, a w połowie z białego muru. Przed nimi rozciągały się komunalne trawniki zamiast ogródków. Wszystkie ulice nosiły nazwy drzew, ale nikt nigdy żadnych tu nie posadził, z wyjątkiem kilku cherlawych kwitnących wiśni. Do niektórych domków właściciele dobudowali z przodu przeszklone ganki albo przezroczyste dachy z PCV w jadalniach na parterze, ale mimo to wszystkie dalej wyglądały niemal identycznie, jak klocki dla dzieci. Wystarczył miesiąc nieobecności, żebym zrozumiała, że już wyrosłam z tego miejsca.

Mama nie wiedziała dokładnie, kiedy wracam, ale mimo to byłam nieco zaskoczona, że ona i Hope nie siedziały w oknie albo nawet na trawniku przed domem, czekając na mnie. Był piękny wieczór. Może mama napuściła wody do baseniku za domem? Może nie słyszały dzwonka przez szum wody?

W końcu za szkłem pojawiła się znajoma mała sylwetka.

– Kto tam? – usłyszałam.

– To ja!

– To ja! – odkrzyknęła.

Nigdy nie byłam do końca pewna, czy Hope się wygłupia, czy jest aż tak pedantyczna.

– To ja, Tree! No weź, Hope, otwórz!

– To Tree!

Usłyszałam głos mamy dochodzący z głębi mieszkania, ale nie byłam w stanie rozróżnić słów.

Hope uklękła, żeby odezwać się do mnie przez klapkę na listy u dołu drzwi.

– Wezmę krzesło z kuchni.

– Weź to z korytarza – powiedziałam do klapki.

– Mama kazała wziąć to z kuchni!

– Okej, okej…

Czemu mama sama nie zeszła? Nagle poczułam się zmęczona i zirytowana.

W końcu Hope udało się otworzyć drzwi.

– Gdzie mama? – zapytałam. W domu było trochę chłodno i nie czułam zapachu obiadu.

– Właśnie wstaje.

– Źle się czuje?

– Nie, tylko jest zmęczona.

– Taty jeszcze nie ma?

– Pewnie siedzi w pubie. – Hope wzruszyła ramionami.

Zdjęłam z ramion ciężki plecak i oparłam go o ścianę. Mama stała u szczytu schodów, ale nie zbiegła na dół, żeby mnie uściskać. Zamiast tego zeszła ostrożnie, trzymając się poręczy. Pomyślałam, że pewnie nie chce się poślizgnąć w kapciach, wyglądających spod spranego różowego dresu, który zwykle wkładała na aerobik. Wydawała się nieobecna, jakby obrażona. Nalała wody do czajnika. Ani razu nie spojrzała mi w oczy.

Zerknęłam na zegarek. Było już po ósmej. Zapomniałam, że w Anglii później się ściemnia. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej by było, gdybym zadzwoniła do domu po zejściu z promu, ale nie wydawało mi się to na tyle poważnym wykroczeniem, żeby mama się do mnie nie odzywała.

Miała rozczochrane włosy z tyłu głowy. Leżała w łóżku, kiedy przyjechałam. Jest zmęczona, powiedziała Hope. Musiała sobie sama radzić przez całe cztery tygodnie.

– Daj, ja to zrobię. – Wyjęłam jej czajnik z rąk. Pierwsze poważne ukłucie niepokoju pojawiło się, gdy zauważyłam stos brudnych kubków w kuchni. Mama musiała być naprawdę wykończona – kuchnia zawsze była nieskazitelnie czysta.

– Gdzie tata? – zapytałam.

– Pewnie w pubie.

– Może idź na górę, a ja przyniosę ci herbaty, co?

– Dobrze – powiedziała ku mojemu zaskoczeniu. Mama nigdy wcześniej nie pozwalała, żeby ją w czymkolwiek wyręczać. Po chwili, jakby dopiero sobie przypomniała, że właśnie wróciłam z wakacji, dodała: – Jak ci się udał wyjazd?

– Świetnie! Było super!

Twarz aż bolała mnie od uśmiechu, którego mama nie odwzajemniła.

– A podróż?

– W porządku!

Ale ona już wchodziła z powrotem po schodach do sypialni.

Zaniosłam jej herbatę. Drzwi do sypialni rodziców były uchylone. Zanim weszłam, mignęła mi na chwilę twarz mamy w lustrze na toaletce. Czasem ludzie wyglądają inaczej, gdy nie wiedzą, że ktoś na nich patrzy, prawda? Leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, jakby uszła z niej cała energia do życia, pozostawiając ją prawie niematerialną, odległe echo jej samej. Wpatrywałam się w jej odbicie przez kilka sekund, aż poruszyła się nagle i zauważyła, że stoję w progu.

Nasze oczy się spotkały. Wbiła we mnie niespokojne spojrzenie: Nie pytaj przy Hope. Gdy zauważyła, że jestem sama, z ulgą opuściła powieki.

– Pomogę ci usiąść – powiedziałam.

Oparła się o mnie, gdy poprawiałam poduszki za jej plecami. Była lekka i delikatna. Pół godziny temu szłam do domu i z niechęcią myślałam o tym, jak znajome i zwyczajne jest wszystko wokół. Teraz świat zaczynał kruszyć się na moich oczach i desperacko pragnęłam, żeby znów był taki jak dawniej.

– Niedobrze ze mną, Tess – westchnęła mama, odpowiadając na pytanie, którego bałam się zadać. Czekałam, aż doda: „Ale nie ma co się martwić, bo…”.

Nie dodała.

– W jakim sensie? – Głos mi drżał od narastającej paniki.

Kiedy mama była w ciąży z Hope, wykryto u niej raka piersi. Nie poddała się chemioterapii aż do porodu, ale w końcu wróciła do zdrowia. Od tamtej pory musiała się regularnie badać; ostatnim razem, kilka miesięcy temu, wyniki były dobre.

– Mam raka jajnika z przerzutami na wątrobę. Trzeba było iść z tym wcześniej do lekarza, ale myślałam, że to tylko problemy z żołądkiem.

Z dołu dobiegał głos Hope. Śpiewała znajomą melodię, ale nie mogłam skojarzyć jaką.

Próbowałam przypomnieć sobie, jak mama wyglądała przed moim wyjazdem. Trochę zmęczona i chyba zmartwiona, ale wydawało mi się, że to może przez moją maturę. Zawsze się o mnie troszczyła: rano prosiła Hope w kuchni, żeby dała mi w spokoju przejrzeć notatki przy śniadaniu. Gdy wracałam ze szkoły, czekała z herbatą, gotowa słuchać o moich sprawach. Jeśli nie miałam ochoty rozmawiać, po prostu była przy mnie, zmywając naczynia albo krojąc warzywa na obiad w przyjaznej ciszy.

Jak mogłam być tak samolubna, żeby nic nie zauważyć? Jak mogłam w ogóle wyjechać na wakacje?

– Nic byś nie poradziła – powiedziała, czytając mi w myślach.

– Ale podczas ostatniego badania wszystko było w porządku!

– To było badanie piersi.

– A reszty nie sprawdzili?

Mama przyłożyła palec do ust.

Hope wchodziła po schodach. Teraz słyszałam, że śpiewa „Wchodzę po schodkach”, ale przekręcała niektóre słowa.- Wchodzę po schodkach, wchodzę po schodkach, kogo na tych spodkach schodkam?

Zmusiłyśmy się do uśmiechu, gdy weszła.

– Jestem głodna – oznajmiła.

– Okej. – Zeskoczyłam z łóżka. – Chodź, zrobię ci coś na kolację.

Jakbym nie miała już dość dowodów na to, że jest źle, w lodówce znalazłam tylko światło. Wprawdzie nigdy się u nas nie przelewało, ale jedzenie zawsze było. Nagle poczułam wzbierającą falę złości na ojca. W naszym domu podział ról był bardzo tradycyjny: tata zarabiał, mama zajmowała się domem. Ale w takiej sytuacji chyba jednak mógłby się trochę włączyć? Wyobraziłam sobie, jak siedzi w pubie i wyciska do ostatniej kropli wyrazy współczucia od kumpli, którzy stawiają mu piwo. Odkąd pamiętałam, tata uwielbiał narzekać, że mu w życiu nie wyszło.

W szafce znalazłam puszkę spaghetti Heinza w sosie pomidorowym. Wetknęłam kromkę chleba do tostera.

Hope wpatrywała się we mnie. Miałam w głowie taki mętlik od prób ogarnięcia wszystkiego, co właśnie na mnie spadło, że nie wiedziałam, co jej powiedzieć.

Spaghetti zabulgotało na ogniu. Nałożyłam trochę na tosta, wspominając miskę ugotowanej al dente pasty, którą zjadłam wczoraj w Fiesole. Sos miał smak tysiąca dojrzałych pomidorów. Przypomniałam sobie panoramę Florencji w oddali, jak tło obrazu Leonarda, teraz tak odległą, jak z innego życia.

Słownik potwierdził, że „piangere” oznacza po włosku „płakać”. Pochodzi od łacińskiego plangere: bić się w piersi z żalu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: