- W empik go
Bez Domu - ebook
Bez Domu - ebook
Co czeka na Ciebie w "Bez Domu"? - utopimy samochód w islandzkiej rzece - przejedziemy autostopem Amerykę południową, od Brazylii po Chile - będziemy podglądać Nosacza Sundajskiego w borneańskiej dżungli - zamieszkamy pod islandzkim wulkanem Eyjafjallajökull - będziemy zarybiać rzeki na islandzkich fiordach wschodnich - podejrzymy najpiękniejsze plaże na świecie - na Malediwach, Bali czy w Tajlandii - z samotnym żeglarzem będziemy lawirować jachtem pomiędzy górami lodowymi na wodach Grenlandii …czekają na Ciebie te i wiele, wiele innych przygód!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788395436147 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poprzednia strona: zachód słońca na plaży w Drake Bay, Kostaryka, 2021
POCZĄTEK
Stałem w szoku, pełen niedowierzania. Prawie ze łzami w oczach patrzyłem na odjeżdżający samochód. Nie było to romantyczne i pełne wzruszeń pożegnanie z kimś bliskim - gapiłem się jak wryty na auto, którym jeszcze przed chwilą jechałem w kierunku Holandii. Niestety, ja zostałem na ostatniej stacji benzynowej przed granicą z Niemcami, a rzeczy moje i kolegi, który podróżował ze mną do pierwszej w życiu pracy za granicą, pojechały dalej. Z Polakami, którzy najwidoczniej kradzież naszych plecaków pełnych ciuchów uznali za świetny pomysł, krzycząc jeszcze do mnie coś z okna, gdy bezskutecznie próbowałem ich dogonić. Tak zaczęła się moja pierwsza w życiu zagraniczna przygoda autostopem.
To był dzień, który w pewnym sensie jest dla mnie symbolem rozpoczęcia stylu życia, o którym nie wiedziałem jeszcze wtedy, że się zaczyna. Wcześniej zdarzyło mi się podróżować, ale to był pierwszy prawdziwy wyjazd do pracy za granicę (przynajmniej w teorii), a także pierwsza podróż z wyciągniętym kciukiem przy drodze by pojechać poza granice Polski. Byłem w trakcie studiów, a może pomiędzy jednymi studiami a drugimi... dorabiałem sobie smażąc kiełbaski i sprzedając piwo w małej budce w jednym z wrocławskich parków i choć po tej przygodzie poszedłem jeszcze raz na długie studia, które prawie skończyłem i pracowałem w Polsce ubrany w koszulę zaraz obok wrocławskiego Rynku, to w międzyczasie podróżowałem coraz więcej, aż praca za granicą i podróże stały się po prostu moją codziennością, której teraz nie zamieniłbym na nic innego. Na kartach tej książki chcę opowiedzieć Ci, jak wyglądało moje życie od momentu, gdy zacząłem wyjeżdżać za granicę na chwilę i od momentu, gdy zdecydowałem, że praca za granicą pozostanie moim stałym dochodem. Jak żyje się będąc rozdartym między Polską, a Islandią, Szwajcarią, Grenlandią, Norwegią, Wielką Brytanią i Holandią. Pooglądamy potężne góry lodowe w Ilulissat na zachodzie Grenlandii, pozachwycamy się zorzą polarną, rozwalimy auto w rwącej rzece w islandzkich górach, będziemy uciekać przed półdzikimi psami w Argentynie, podglądać leniwce w Kostaryce, nurkować w rajskich wodach Malediwów, jeść pyszny Pad Thai w tajskiej spelunce, wspinać po skale nad wodami zatoki Ha Long, iść pieszo przez Portugalię i Hiszpanię... a to tylko część atrakcji. Zwyczajnych i niezwyczajnych, bo gdy spędzasz sporo czasu w podróży, za granicą, to niezwyczajne rzeczy w końcu Cię dopadną, a większość z nich z biegiem czasu staje się po prostu zwyczajna - nigdy nie robiłem tak wspaniałych rzeczy jak moi idole, jak Pan Cejrowski, którego książki wciąż uważam za jedne z najlepszych książek podróżniczych, Adam Bielecki, Andrzej Bargiel czy Kacper Tekieli, których górskie dokonania niesamowicie mnie fascynują, takich zdjęć jak moi ulubieni fotografowie - sprzedać Ci mogę jedynie trochę zwykłych historii z całkiem zwykłego życia, ale w zdecydowanie niezwykłych miejscach, które dzięki temu nabierają trochę egzotyki.
Jak skończyła się historia z pierwszego akapitu? Na szczęście dużo lepiej, niż zaczęła - choć ostatecznie praca nie wypaliła i zamiast zarobić wróciłem z dodatkowym długiem wobec kolegów, to spędziłem wesołe dwa tygodnie w Holandii, a sama dalsza droga od momentu kradzieży na feralnej stacji była niesamowitym pokazem solidarności polskich kierowców, głównie ciężarówek, którzy gdy tylko słyszeli naszą historię pomagali na każdy możliwy sposób. Był to też pierwszy moment, gdy w mojej głowie zaczął kruszeć mur związany z wiarą w powiedzenie, które mówi, że jeśli "Polak na obczyźnie Ci nie pomógł, to już Ci pomógł", bo na swej drodze za granicą ze strony rodaków spotykałem się praktycznie tylko z pomocą i życzliwością, a niechlubne przypadki, jak właśnie ten z kradzieżą, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki.
_Bez domu_ - ten tytuł wpadł mi do głowy, gdy zastanawiałem się, jak chciałbym zatytułować książkę, której jakieś 60 stron miałem już gotowe. Wydał mi się idealny, ale wtedy to, co napisałem, absolutnie do niego mi nie pasowało. Pisanie poszło więc do kosza, a ja zacząłem kompletnie od zera, skrobiąc tych kilka pierwszych akapitów w grenlandzkim słońcu, rozpoczynając kolejny rozdział życia w Arktyce, mieszkając w piętnastym już chyba miejscu na przestrzeni ostatnich pięciu lat. Ledwo urządziłem się w małym (choć tutaj trzecim największym), niemal pięciotysięcznym miasteczku na zachodnim wybrzeżu Grenlandii, kilkaset kilometrów na północ od koła podbiegunowego, za kilka dni zaczynam pracę i mimo, że mamy tu już maj, to dziś rano w drodze na siłownię przywitało mnie rześkie minus 9 stopni i padający śnieg, a ocean widoczny z większości punktów w Ilulissat wypełniony był masą gór lodowych. Co doprowadziło mnie do takiego miejsca? Jak w ogóle tu trafiłem? I co tu można robić? Żeby odpowiedzieć na te pytania, musimy cofnąć się o sporo lat.Poprzednia strona: moja pierwsza wizyta na Wyspach Owczych w 2023 roku
ZA JEDEN UŚMIECH
Mamy rok 2009, może 2010. Są wakacje, a może dopiero się zbliżają, na pewno jednak było już bardzo ciepło, drzewa zielone, a pamiętam to bardzo dobrze, bo ciężko żyło mi się wtedy nosząc strój biznesowy, gdy powinienem latać w krótkich spodenkach i T-shircie. Tak, byłem dwudziestoletnim szczylem w garniturze przekonanym o tym, że podbije świat i będzie obrzydliwie bogaty, ale dopóki jeszcze tak się nie stało, to gorąco wierzyłem w porady mówiące o tym, że mam się ubierać tak, jak już bym tam był. Nosiłem więc miesiącami ten sam garnitur ze studniówki, zamieniałem dwa krawaty co drugi dzień, a pod spodem miałem zwykle zbyt dużą koszulę, przez co rzadko kiedy ściągałem marynarkę. Gotowałem się więc w skórzanych butach i pełnym rynsztunku akwizytora, pracując na pełnych obrotach w firmie ubezpieczeniowej w systemie MLM gorąco wierząc, że mój czas nadchodzi, a kilka zer więcej w marnej wypłacie jest kwestią czasu (choć zaznaczę uczciwie, że samej firmy źle nie wspominam, a nikt krzywdy mi tam nie zrobił).
Pewnego dnia staliśmy całą ekipą takich młodych, wygłodniałych wilków jak co dzień pod biurem z samego rana paląc papierosy (musiałem spróbować praktycznie wszystkich używek, by po latach w końcu dojść do wniosku, że żadna nie jest dla mnie), rozmawialiśmy o pierdołach i wyimaginowanych klientach (każdy lubił opowiadać, ile ma pewnych okazji na zarobek, wszyscy mu zazdrościli i opowiadali jeszcze więcej, gdy na końcu miesiące okazywało się, że tak naprawdę nie zarobił nikt), aż nagle Paweł wypalił:
- (...) i zaraz tydzień mnie nie będzie, bo jadę do Gdańska na spotkanie z Lechem Wałęsą.
Zaraz, zaraz. Co?
- Co to za spotkanie? Z jakiej okazji? - zapytałem pełen zdziwienia.
- A, udało nam się zaangażować go w patronat nad naszą podróżą. W wakacje nie będzie mnie przez trzy miesiące...
- Dokąd jedziecie? Co to za podróż? – dopytywałem zaciekawiony.
- Do Indii. Autostopem!
Spotkanie z byłym prezydentem wydawało mi się abstrakcyjne, ale jazda na stopa, lądem do jakiegoś kraju trzeciego świata oddalonego o tysiące kilometrów rozsadziła mi mózg. Nie pamiętam, co wtedy pomyślałem - czy uznałem Pawła za wariata, czy może kiwnąłem z uznaniem głową, a może po prostu przytaknąłem i uznałem że pogadać każdy może. Pamiętam jednak, że kilka tygodni później Paweł rzeczywiście pojechał, nie było go jakieś trzy miesiące i choć do Indii nie dotarł z różnych powodów, to sam fakt dojechania stopem do Iranu (który był wtedy dla mnie tak samo egzotyczny jak Indie, Kolumbia czy Senegal) i spędzenia tam kilku tygodni wzbudził we mnie niemały podziw. Wtedy chyba, dzięki jego opowieściom i zdjęciom, pierwszy raz w mojej głowie padł mit, że Europa to kultura i cywilizacja, a większość reszty świata to dzicz, w którą nie ma się co pchać, jeśli chce się wrócić żywym.
To właśnie ta podróż mojego dobrego kolegi, z którym spotykamy się rzadziej lub częściej po dziś dzień, zainspirowała mnie do ruszenia autostopem na podbój Holandii. Z kciukiem przy drodze zdarzało mi się stawać wcześniej, ale tylko na krótkie odcinki po kraju - dwie dyszki zaoszczędzone na bilecie na pociąg pozwalały wtedy bawić się cały wieczór i pół nocy. Tym razem jednak wyzwanie było dużo większe, do przejechania tysiąc kilometrów, a pierwsze kilka godzin stania przy drodze, które nie dały żadnego efektu, nie napawały optymizmem. Chwilę później jednak zatrzymał się samochód z imprezowo nastrojoną grupą Polaków jadących do Berlina... o których to wspomniałem na poprzednich stronach. Na szczęście to przykre doświadczenie nie zraziło mnie do wypadów za granicę ani do stania z kciukiem na poboczu, a był to dopiero wstęp do moich zagranicznych przygód.
***
Autostopowych, bo od takich zaczynałem. Raczej z braku wyboru, bo w portfelu, jak to u studenta, za bardzo się nie przelewało.
Z moich podbojów rynków finansowych nic nie wyszło, ale starałem się być jak najbardziej elastyczny i w miarę możliwości i potrzeb przebranżawiać. Gdy chciałem być rekinem finansjery, byłem akurat po rzuceniu dwóch czy trzech kierunków studiów, ale zaraz po tym przeprowadziłem się na Śląsk (dokładnie do Katowic, w pogoni za miłością) i tam zacząłem studia informatyczne, które prawie ukończyłem, bo w swej głupocie rzuciłem je... na ostatnim semestrze. Studiując jednak imałem się przeróżnych zajęć, pracowałem po budowach, w sklepie internetowym, dorabiałem tworząc małe strony internetowe dla klientów indywidualnych i robiąc masę różnych pierdół, ale wszystko to pozwalało jedynie na zaspokajanie co najwyżej bieżących potrzeb, dlatego tak rozpaczliwie chciałem wyjechać za granicę i zacząć zarabiać te legendarne kokosy, żyjąc tygodniami na samych zupkach chińskich i śpiąc na piętrowym łóżku. W końcu udało się po raz pierwszy - i znów na tapet wjeżdża Holandia.
W Holandii pracowałem trzykrotnie, z tego pierwsze dwa razy w czasie wakacji podczas studiów, w jakiejś chłodni, przez 8 godzin dziennie chodząc po chłodni z małym skanerem i zbierając zamówienia dla sklepów, składające się zwykle z tysiąca rodzajów sera i wędlin. Praca jak praca, nic specjalnego, za to płatna w euro, ale prawdziwy szok przeżyłem gdy zobaczyłem, jak wygląda mała polska osada, w której mieszkali wszyscy zatrudnieni przez firmę pracownicy z naszego kraju. Ciężko było tam kupić coś do jedzenia, bo sklepik był otwarty tylko kilka godzin w ciągu dnia, więc by zakupić artykuły spożywcze trzeba było zasuwać kilka kilometrów do pobliskiego miasteczka. Za to dowolny rodzaj substancji zakazanej prawem można było dostać od ręki o każdej porze dnia i nocy, jeśli wiedziało się, pod które drzwi trzeba zapukać, i miało w portfelu wystarczająco euro. Kłótnie, wyzwiska i bójki były na porządku dziennym, a grubo zakrapiane imprezy co tydzień, po wypłacie, trwały nierzadko dwa dni, krótko mówiąc - patologia. Tak to wygląda z perspektywy czasu i tak wyglądało na pewno z zewnątrz, ale jeśli człowiek pilnował swoich interesów, nikt się raczej nim nie interesował, a wszystkie chłopaki, których tam spotkałem, zazwyczaj byli fajnymi ludźmi, tylko niektórzy po drodze lekko się pogubili, zazwyczaj niekoniecznie ze swojej winy... dlatego rok później wróciłem w to samo miejsce, bo nie było źle, a wypłata w euro, mimo, że marna i za krótki okres pracy, i tak była dla mnie czymś nowym i fascynującym, bo po powrocie do Polski na studiach jeszcze długo z niej korzystałem i zawsze mogłem pokupować sobie fajne rzeczy, na które zwykle mi brakowało.
***
Na kolejnych wakacjach jednak zapragnąłem czegoś więcej - owianej legendami Norwegii. Gdy słyszałem, ile się zarabia na zwykłych wakacyjnych fuchach na północy, nie mogłem w to uwierzyć. Kilkanaście tysięcy złotych za miesiąc pracy? Dziesięć-piętnaście lat temu? Dla studenta? Niesamowita sprawa, a że byłem optymistą, zapakowałem plecak, wziąłem znajomych, nabazgraliśmy markerem na kartonie "Norge" i ruszyliśmy na górę mapy... stopem. Z perspektywy czasu były to wspaniałe lata, bardzo beztroskie, bo jak człowiek nie miał grosza przy duszy i zobowiązań, to nie miał problemu z podjęciem najdziwniejszej decyzji i wcielenia jej w życie z dnia na dzień. Dziś wciąż nie jest z tym tak źle, bo raczej nie mam problemu z mobilnością i zobowiązań, które na dłużej trzymałyby mnie gdziekolwiek, ale jednak nad każdą poważniejszą decyzją zastanawiam się dużo dłużej, analizuję, a wtedy - hulaj dusza! Norwegia stopem, dwie stówki w kieszeni i stówa na koncie, pracę na pewno ogarniemy na miejscu, prawda? Nie ma problemu!
Oczywiście, nic z tego nie wyszło. Cała podróż trwała około miesiąca, szybko okazało się, że w Oslo nic nie znajdziemy od ręki, zamarzyła więc nam się północ, ale bliżej nieokreślona, więc tak powolutku łapaliśmy stopa za stopem, jadąc powoli w górę i w górę. Najlepiej w pamięć wbił mi się moment, gdy postanowiliśmy na jakiś czas się rozdzielić, i zostałem całkiem sam. Po jednej stronie morze, po drugiej góry, wszystko wypełnione iglastym lasem i tylko jedna, całkiem pusta nitka asfaltu, a obok niej ja czekający na jakąkolwiek okazję. Piękne lato, gorące słońce, czyste niebo... Nie ma dużego ruchu, ale w ogóle mnie to nie martwi - zwykle im mniejszy ruch, tym większa szansa, że zaraz ktoś się zatrzyma. To taki paradoks - wiele razy tkwiłem godzinami przy ruchliwych drogach, gdzie w ciągu minuty mijało mnie kilkanaście samochodów, a w miejscach, o których nikt nie pamięta, zazwyczaj zatrzymywał się pierwszy samochód.¹ Choć przyjeżdżał nieraz po godzinie czekania.
W końcu zatrzymał się Lars. Jechał na próbę koncertu swojego zespołu rockowego, co łatwo mógłbym wywnioskować nawet, gdyby nie odezwał się słowem - mało który kawałek jego skóry był wolny od tuszu, miał długie, czarne włosy, ciemne okulary, kowbojski kapelusz, a całe auto wyładowane bliżej nieokreślonym sprzętem muzycznym, który ledwo udało się upchnąć z tyłu, bym mógł zmieścić się na siedzeniu pasażera. Jedno tylko nie pasowało do reszty - coś, co wyglądało na wielkie gaśnice, albo butle z tlenem. Zapytałem o nie Larsa.
- Ach, to. Wiesz, mam taką dziwną pracę. Nurkuję w różnych miejscach na świecie.
Dowiedziałem się, że jest nurkiem, ale nie takim, który zabiera turystów, pokazuje, jak założyć butlę i zabiera na oglądanie ośmiornic i rybek pod wodą. Pracował na platformach wiertniczych i statkach. 6 tygodni w pracy, 6 tygodni w domu. Świetne pieniądze, wizyty w Brazylii, Chorwacji, na Alasce i w masie innych, egzotycznych miejsc, podwózki prywatnymi samolotami i śmigłowcami, ale okupione ciężką pracą, ciągłym zmęczeniem związanym ze zmianami stref czasowych i rozpadem małżeństwa.
- Ma sporo minusów, ale lubię moją pracę. Po sześciu tygodniach zawsze ląduję w Oslo, wsiadam w samochód i spokojnie, bez pośpiechu jadę do domu na północy, delektując się podróżą przez Norwegię. Kocham mój kraj i po każdym czasie w egzotycznych miejscach w ciągłym hałasie i stresie doceniam powrót do domu.
Lars opowiadał sporo, co chwilę robiąc przerwę na skręcenie papierosa. Mimo, że pieniędzy miał masę, to jechał kilkunastoletnim samochodem, a zamiast papierosów kupował tytoń, malutkie filtry i krótkie bibułki. Łapałem za kierownicę, a on zgrabnym ruchem w kilka sekund formował idealny rulon. Dobrze pamiętał czasy, gdy w Norwegii nie przelewało się tak, jak dziś. Po jakimś czasie w końcu przemogłem się, by zapytać:
- Słuchaj, Lars, bo bardzo mnie to zastanawia. Zarabiasz dobre pieniądze nawet jak na norweskie warunki, a oszczędzasz nawet na papierosach?
- Po prostu przyzwyczaiłem się do skromnego życia. Zaraz miniemy miasteczko, z którego pochodzę - mieszka tu mniej, niż 500 osób. Miałem sporo rodzeństwa, ojciec był rybakiem, co nie było zbyt dochodowym zajęciem, a Norwegia nie zawsze była bogata tak, jak dziś. Na morzu też zwykle nie ma luksusów. Odpowiada mi takie życie.
Tak właśnie zapamiętałem Norwegów. Mimo, że na tamtejszych drogach masz dużo większą szansę na spotkanie Tesli, niż w Polsce, to jednak Norwegowie nie obnoszą się ze swoim majątkiem, bo tam bogaty, jak na nasze warunki, jest prawie każdy. Norweski fundusz emerytalny przez lata zgromadził rekordową kwotę ponad 5 bilionów koron, co oznacza, że każdemu przypada średnio milion koron na głowę, a w większości rankingów Norwegia zajmuje pierwsze miejsce pod względem bogactwa przypadającego na jednego obywatela. Dużo mniejsze są też nierówności społeczne, co tłumaczył mi podwożący mnie kawałek dyrektor banku. W Polsce dyrektor banku zarobi wiele razy więcej pieniędzy od sprzątaczki w tym banku, niż w Norwegii, gdzie różnica między wynagrodzeniami na tych dwóch, jakże odmiennych stanowiskach, będzie dużo mniejsza, a rzadko kiedy na wykonujących najprostsze zawody patrzy się z wyższością, co u nas niestety, wciąż bywa problemem. W końcu się pożegnaliśmy. Lars zjeżdżał z głównej drogi by dojechać do miasteczka, w którym dwa dni później miał grać koncert, a ja zostałem przy drodze, wyciągając kciuk.
Ostatecznie razem ze znajomymi doturlaliśmy się do Tromsø, co chwilę zatrzymując się w co ładniejszych miejscach, biwakując, kąpiąc się w strumieniach i korzystając z uroków najlepszego od dziesięcioleci lata w Norwegii. Pamiętam dobrze moment, gdy na termometrach w cieniu widniało 27 stopni, a całe miasto żyło tym, że jest tu teraz cieplej, niż w Barcelonie - przypominam, że jesteśmy setki kilometrów na północ od koła podbiegunowego! Tak mijała ta podróż, na kolejnych przygodach i braku pracy, którą udało nam się ogarnąć dokładnie na jeden dzień - osiem godzin ciężkiej harówki w ogrodzie jednego Norwega, za którą dostałem tyle pieniędzy... że zwrócił mi się cały, miesięczny wyjazd. Takie to były czasy, spania w namiocie, oszczędzania na wszystkim, a dniówka w postaci równowartości ponad ośmiuset złotych była absurdem i wielkim szczęściem.
Z tego wyjazdu najbardziej zapadła mi w pamięć jeszcze jedna historia, którą chcę się z Tobą podzielić - to było zaraz po przyjeździe do Tromsø, gdy szukaliśmy miejsca, w którym moglibyśmy spokojnie rozbić namiot i nikomu nie przeszkadzać, jednocześnie pogoda zaczęła się powoli psuć i padał lekki deszcz. Trafiliśmy do sporego miejskiego parku, który bardziej wyglądał jak las, a po obejściu go wkoło dwukrotnie stanęło na tym, że pod namiot nadaje się aktualnie tylko jedno miejsce, był z nim jednak mały problem - stał tam już rozbity namiot. Trudno, będzie sąsiad. Następnego dnia poznaliśmy się. Okazał się, a jakże, Polakiem. Pogadaliśmy chwilę kurtuazyjnie, po czym wyciągnąłem tablet, by sprawdzić drogę do biblioteki - miałem się tam przejść, by skorzystać z Internetu i przejrzeć ogłoszenia o pracę (to nie było tak dawno, ale jeszcze przed dobrymi cenami roamingu w Europie - każdy megabajt danych kosztował zabójczą kwotę, zwłaszcza, gdy od dawna było się bezrobotnym).
- O, a co to? - z wyraźnym zaciekawieniem spytał Paweł, patrząc na tablet. Trochę zbił mnie z tropu. _Gdzie Ty byłeś przez ostatnich kilka lat, chłopie?_ pomyślałem, bo przecież dotykowe tablety i smartfony były już od jakiegoś czasu codziennością. I wtedy wyszło szydło z worka - mój nowopoznany kolega był przykładem naprawdę niecodziennego podróżnika. Dwa lata wcześniej wpadł na pomysł, że pojedzie pracować na Svalbard. Jeśli głowisz się teraz, co to za miejsce i otwierasz mapę, to podpowiadam - patrz na północ. To zarządzany przez Norwegię archipelag wysp, którego stolicą jest miejscowość Longyearbyen, jedno z najdalej wysuniętych na północ miasteczek na świecie. Położony jest 1100 kilometrów od bieguna północnego, latem średnia temperatura tam nie przekracza pięciu stopni, a na miejscu żyje około dwa razy więcej niedźwiedzi polarnych niż ludzi, przez co zabronione jest oddalanie się od zabudowań bez broni. I teraz najciekawsze - po pierwsze, Paweł znalazł tam pracę wysyłając CV przez Internet, co samo w sobie jest niemałym osiągnięciem. Następnie postanowił dotrzeć tam... autostopem. I udało mu się, choć łódkę, która zabrała go na daleką północ, również znalazł online. Pracował tam ponad rok, trochę w hotelu, a trochę oprowadzając turystów jako przewodnik, gdy już uzyskał pozwolenie na broń. Ukazał się o nim nawet artykuł w lokalnej gazecie, gdy postanowił posprzątać plażę ze śmieci. Nosił dwie strony gazety z artykułem w kieszeni i z dumą pokazywał wszystkim zainteresowanym.
- Idę na pizzę. Jeśli chcecie, przy śmietniku za pizzerią są też codziennie dobre kanapki.
Kolejny szok. Paweł był freeganinem. To pojęcie, które wcześniej obiło mi się o uszy, ale na żywo zetknąłem się z nim po raz pierwszy. W skrócie freeganizm to ideologia mająca polegać na antykonsumpcyjnym stylu życia, ale jeśli miałbym opisać ją jednym zdaniem na podstawie spotkanych przez mnie freegan, brzmiało by ono tak: Jedzenie ze śmietnika. Same założenia są oczywiście w porządku - w końcu około jednej trzeciej żywności w Europie jest marnowane i ląduje w koszu, co jest naprawdę okropne. Ale grzebanie w śmietniku jest dla mnie granicą, której raczej nie przekroczę, jeśli życie mnie do tego nie zmusi. Paweł był natomiast prawdziwym idealistą i freeganinem z prawdziwego zdarzenia - po roku pracy na Svalbardzie mógłby codziennie jadać w norweskich restauracjach, mimo to codziennie wybierał polowanie na śmietnikach pod mostem koło pizzerii. No i trzeba przyznać, że jadał lepiej ode mnie.
***
Jeśli miałbym odpowiedzieć na pytanie, jak trafić na najlepsze przygody w podróży, pierwsze, co przychodzi mi na myśl - jedź autostopem. To forma, która zmusza Cię do kontaktu z innymi ludźmi, lokalnymi i tutaj nawet bariera językowa przestaje mieć znaczenie. Nierzadko kilka czy kilkanaście godzin wspólnej podróży zachęca do komunikacji i gdy zdolności językowe obu stron zawodzą, w ruch idą przedziwne łamańce, gestykulacja, śmiech i kalambury. Kierowcy są przeróżni i mają naprawdę przedziwne motywacje, dla których zatrzymują się, by Cię podrzucić. Najczęściej są to byli autostopowicze, którzy chętnie przypominają sobie czasy młodości, ale nieraz trafiałem na naprawdę dziwnych ludzi. Jednym z nich był pan w średnim wieku, który zabrał mnie w krótką podróż gdzieś na Dolnym Śląsku, przez całą drogę rozmawiający przez tryb głośnomówiący ze swoją kochanką, planujący z nią kolejne spotkanie i bardzo mocno obgadujący swą żonę (włącznie z wyzywaniem jej od idiotek) - nie odezwał się do mnie ani słowem do momentu, gdy na miejscu opuściłem samochód. Drugi przez całą drogę pytał mnie albo, skąd ma wiedzieć, że zaraz nie wyjmę noża i go nie zabiję, albo skąd ja mogę wiedzieć, że on nie ma broni pod siedzeniem i zaraz pozbawi mnie życia i zakopie w lesie - takie pytania się zdarzają i to normalne, ale rozmawianie tylko o tym przez półtorej godziny z dziwnym uśmieszkiem na twarzy normalnie już nie jest... Inny pan, w Bośni, spędzał całą trasę w milczeniu, aż kazał mi otworzyć schowek - a tam pistolet. Potem kazał mi go zamknąć i również w milczeniu dojechaliśmy do celu. Zdarzają się chęci zarobku ze strony kierowcy, propozycje seksualne, ale często ludzie potrzebują po prostu pogadać z kimś, kogo więcej nie zobaczą na oczy, wyżalić się, zwierzyć z sekretu, którego nie mogą wyjawić żadnemu ze znajomych. A często po prostu chcą pomóc - nadrobią kilometrów, by Cię gdzieś podrzucić, zaproponują nocleg albo kawałek trawnika na rozbicie namiotu i gorący prysznic, zaoferują kanapkę, kawę, albo będą chcieli postawić Ci obiad. Często odmawiałem takich uprzejmości, bo sam fakt darmowej podwózki jest dla mnie sporym wykorzystaniem gościnności kierowcy, często starałem się odwdzięczyć drobnym upominkiem, na przykład monetą z Polski albo pocztówką, a zawsze szerokim uśmiechem, ale nie będę ukrywał, że zdarzyło mi się znajdować nieraz w podbramkowej sytuacji, gdzie ciepły posiłek był wybawieniem, miejsce w samochodzie spełnieniem marzeń, a możliwość przekimania się na łóżku w ciężarówce komfortem, którego po wielu dniach trudów podróży nie mogłem odmówić.
To właśnie autostop dawał mi możliwość dużej interakcji z lokalnymi mieszkańcami - w Ameryce Południowej podróżowałem nie znając języka hiszpańskiego, a że mało kto mówił po angielsku, bywało ciężko, ale dzięki autostopowi przejechałem calutką Argentynę, spędziłem fantastyczne chwile z brazylijskim starszym kierowcą, a podwózkę nawet łapali mi policjanci gdzieś w połowie drogi, którzy nie pozwolili odejść i dawali do zrozumienia, że oni się teraz zaopiekują kolejnym autem. W Norwegii dowiedziałem się masy rzeczy o tym kraju i tym jak żyje, ale też jak żyło się lata temu ludziom w Skandynawii, gdy nie była tak bogata jak dziś, a na południu Europy przeżyłem masę zabawnych historii, jak pewnego razu w Bośni...
Gdy wraz z koleżanką bardzo niespiesznie jechaliśmy do Dubrownika, by spotkać tam znajomych. Po godzinach wyczekiwania w palącym słońcu zauważyliśmy zatrzymujące się tuż przed nami pokiereszowane, wiekowe auto marki Volkswagen, bez jednej szyby, a na przednich siedzeniach dwóch groźnie łypających typków ze skórą całkiem pokrytą w tatuażach, z którymi nie potrafiliśmy się porozumieć. "Trudno, jedziemy, za długo tu gnijemy" - uzgodniliśmy i wsiedliśmy do auta, a przez pierwszą godzinę nie odezwaliśmy się ani słowem. Szybko jednak okazało się, że nie ma się czego bać - po pierwszym postoju w barze przy drodze i czterech piwach na głowę atmosfera znacząco się rozluźniła, a po drugim i kolejnych czterech piwach i dodatkowo połówce polskiej żubrówki prowadziliśmy żywiołową konwersację (choć nie mam pojęcia w jakim języku), na dodatek okazało się, że kierowca jest nauczycielem, ostatecznie obaj usnęli na ławce przed restauracją, a nas czekało dość trudne, w tamtym stanie, rozbijanie namiotu.
Po latach coraz rzadziej korzystam z tej formy transportu - stałem się po prostu wygodny, czasem dużo bardziej zależy mi na czasie podróży, a nie da się ukryć, że główną motywacją do autostopowania, oprócz chęci przygody, była chęć zaoszczędzenia na transporcie, który bywa naprawdę drogi, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Zdarza mi się jeszcze czasem stanąć z kciukiem przy drodze, zwłaszcza na Islandii, gdzie ciężko o transport publiczny, ale zwykle wygodnie wsiadam w autobus, pociąg czy samolot i zmierzam do celu. Ostatnia moja większa podróż autostopowa miała miejsce lata temu - była to jednocześnie moja pierwsza, poważna i samodzielna podróż na inny kontynent.Poprzednia strona: widok z kabiny ciężarówki podczas jazdy po grzbiecie Andów w Argentynie, na wysokości około 4000 metrów nad poziomem morza
OD BRAZYLII PO CHILE
Ledwo drżącą ręką wklepywałem w maju na stronie internetowej dane karty, by po raz pierwszy kupić bilety za ocean, a tu ani się obejrzałem, a już był koniec października i stewardessa serwowała mi całkiem niezły obiad na pokładzie samolotu z Lizbony do São Paulo. Cóż za odmiana po ciągłych lotach tanimi liniami po Europie! Darmowe posiłki, darmowe napoje, wygodny fotel, telewizor przy każdym siedzeniu... Sielanka skończyła się jednak szybko, i w końcu nadszedł moment, który jednocześnie bardzo mnie ekscytował, ale również przerażał: Postawiłem stopę w Brazylii.
Podróż taksówką do miejsca noclegu (bo nie odważyłem się na autobus po zmroku) powoli sprawiała, że drugie uczucie zaczęło przeważać. Brazylia niestety wyglądała tak, jak sobie wyobrażałem, i jak wyczytałem na wszelkiej maści forach - wszystkie ściany pomazane graffiti, każde okno uzbrojone w solidne kraty, każdy płot czy mur zakończony drutem kolczastym, nierzadko pod napięciem. Przedmieścia São Paulo wyglądały jak jedno wielkie więzienie. Dotarliśmy² do hotelu. Dzwonek, otwiera właściciel. Jeden zamek, drugi, drzwi, stalowe kraty, w końcu wchodzimy do środka. Rzuciłem walizki do pokoju, a że jeszcze wtedy paliłem, pomyślałem, że wyjdę na dwór ukoić lekko nerwy. Spotykam właściciela, który patrzy na mnie z powątpiewaniem i wypala:
- Lepiej nie wychodź o tej porze na zewnątrz. Otworzę ci mały pokoik na tyłach.
To będzie ciekawy wyjazd.
***
W blasku słońca wszystko wyglądało jednak już dużo lepiej. Strach ma wielkie oczy, które na szczęście maleją w ciągu dnia, założyliśmy więc plecaki i po przetrawieniu początkowego szoku doszedłem do wniosku, że należy robić wszystko z głową, ale nie chować głowy w piasek - ludzie przecież jakoś tu żyją normalnie, a nie tylko codziennie o to życie walczą. Ruszyliśmy na dworzec autobusowy.
Latynosi są głośni. Krzyczą, śpiewają, są emocjonalni. Dość szybko przekonałem się o tym, gdy po początkowych perypetiach związanych z kupnem biletu czekaliśmy na autobus, który miał zawieźć nas na granicę z Argentyną. Cały dworzec wypełniał gwar, który był głównie wesoły, choć wielkie awantury o nic wybuchały tak szybko, jak się kończyły, po krzykach i oburzonych wyrazach twarzy nie zostawał ślad, a miejscowe panie z powrotem poklepywały się po plecach, gdy minutę wcześniej darły się na siebie wniebogłosy z oburzonymi wyrazami twarzy. W Polsce okrzyki facetów przez cały dworzec w kierunku nieznanych im niewiast byłyby co najmniej nie na miejscu, tutaj dziewczyny nie pozostawały dłużne uśmiechniętym podrywaczom. Po kilkudziesięciu minutach powolnego przyzwyczajania się do lokalnej kultury i atmosfery podjechał autobus, i tu przeżyłem kolejny szok...
Jak wyobrażasz sobie autobus w Ameryce Południowej? Ja spodziewałem się czegoś, co zwykle nazywa się _chickenbusem_ - kolorowego, wielkiego i głośnego autobusu, w którym jedyną klimatyzacją są otwarte okna, w środku każdy na głowie ma słomiany kapelusz, a na górnych półkach obok walizek wesoło przesiadują kury, jadące w trasę razem z właścicielem. Taki przynajmniej w głowie obraz został mi po lekturze wielu książek, których akcja działa się w Ameryce Łacińskiej, ale to był błąd mniej więcej taki, jak gdyby po wizycie w Polsce ktoś z Brazylii opowiadał, że w całej Europie w niedzielę na obiad je się rosół, a później schabowego - _chickenbusy_ jeżdżą w Ameryce Środkowej - Meksyku, Gwatemali czy Salwadorze. Podjechało więc coś absolutnie przeciwnego do moich wyobrażeń - nowoczesny, wielki autobus, ze skórzanymi siedzeniami w środku przypominającymi fotele do masażu, które można było rozłożyć na płasko i spać jak w łóżku. Gdyby nie... klimatyzacja. Ustawiona była chyba na szesnaście stopni, w środku było lodowato, a historia ta powtarzała się w każdym autobusie, do którego wsiadłem w Ameryce Południowej niezależnie od kraju, pamiętaj więc, jeśli tu trafisz, by zawsze zabrać ze sobą z bagażu koc, albo chociaż ciepłą bluzę.
Plan był prosty - dotrzeć do granicy z Argentyną, tam zatrzymać się na kilka dni i pozachwycać lokalnymi wodospadami, a później ruszyć na zachód autostopem - by oszczędzić na autobusach, poobcować trochę z miejscowymi i dotrzeć do Pustyni Atacama w Chile. Trzy tysiące kilometrów przed nami.
***
Rzeka Iguaçu swój początek ma w rejonach São Paulo, w którym zaczynałem swą podróż, wije się przez ląd zakolami, łapiąc coraz więcej dopływów i zwiększając swą wielkość przez kolejnych 1300 kilometrów. Po takiej podróży rozlewa się już na szerokość około 4 kilometrów, docierając do granicy Brazylii z Argentyną, gdzie woda nagle i z impetem opada kilkadziesiąt metrów w dół - w najwyższym miejscu wodospad ma 82 metry!
_Biedna Niagara..._ – te słowa miała wypowiedzieć Eleanor Roosevelt po ujrzeniu wodospadów i wcale jej się nie dziwię, bo choć Niagary nie widziałem na żywo, to potęga Wodospadów Iguaçu znacznie przerosła wszystkie moje wyobrażenia o tym miejscu, choć sporo o nim czytałem, oglądałem zdjęcia oraz filmy. Dopiero gdy staniesz na pomoście w _Garganta del Diablo_, oberwiesz wodą, usłyszysz huk, którego nie da się przekrzyczeć i zobaczysz tony wody co sekundę przelewające się przez progi skalne docenisz, jak potężna i piękna potrafi być tu natura.
Samo miasteczko jest już dużo bardziej przyjazne, niż São Paulo. Na próżno szukać tu drutów kolczastych, ulice normalne i bezpieczne, w hostelu basen i hamak. Tutaj jednak byłem o włos od padnięcia ofiarą kradzieży - po raz pierwszy i, na szczęście, ostatni w tej podróży. A ta była bardzo wyszukaną, zastawioną już dawno pułapką na nieświadomych turystów. Otóż w kasach argentyńskiej części Parku Narodowego Iguaçu można płacić jedynie gotówką - i to na dodatek tylko w argentyńskich peso. Ja przyjechałem z Brazylii, miałem więc ze sobą tamtejsze reale, amerykańskie dolary i kartę płatniczą, ale to nie wystarczało. Na szczęście obok jest bankomat, prawda? Niestety, po kilku nieudanych próbach wyjęcia z niego pieniędzy poddałem się i znalazłem na parkingu człowieka, który po całkiem niezłym kursie wymienił mi dolary na peso i w końcu mogłem kupić upragnione bilety. Na czym polegał więc problem? Jeszcze tego samego dnia ktoś próbował za pomocą mojej karty wypłacić pieniądze w bankomacie... w Chicago. Na szczęście bank zablokował tę próbę i karta nadawała się już tylko do śmietnika. Wciąż została mi zapasowa, ale też ostatnia, którą miałem ze sobą. Dowiedziałem się później, że feralny bankomat pod kasami często wyposażony jest w nakładkę skanującą kartę przez złodziei, a już nieraz w przeszłości przynajmniej część obsługi parku była w zmowie ze złodziejami. Czy tak było tym razem? Pozostaje mi się tylko domyślać, ale możliwych wyjaśnień nie pozostaje zbyt wiele...
***
- Przykro mi gringo, ale karta nie działa.
- Jest pan pewny? Proszę, spróbujmy jeszcze raz. Trzy godziny temu jeszcze wszystko grało!
Z napięciem patrzę, jak sprzedawca po raz kolejny wstukuje kwotę na terminalu płatniczym, wklepuję PIN, który wpisywałem już kilka razy tego dnia, ale karta znów odmawia posłuszeństwa.
- Niestety. Musisz wymienić dolary, albo nici z noclegu. Przykro mi.
Fatalna pogoda, niska temperatura i potężny wiatr wyleczyły mnie z pomysłu rozbijania namiotu. Przejście graniczne zamknięte do rana, nie mamy gdzie spać, nie mam już argentyńskiej gotówki i Chile, choć jest bardzo blisko, to jednocześnie bardzo daleko - nie mam pojęcia, czy w ogóle przepuszczą nas przez granicę. Do tego jedyną opcją na wymianę pieniędzy jest, według ludzi przebywających na stacji benzynowej, kolejna wizyta w jakimś podejrzanym budynku, wśród podejrzanego skupiska ludzi. I jakim cudem jest tak zimno, skoro trwa właśnie lato w Argentynie? Cofnijmy się o kilka dni.
Podróż przez Argentynę to była czysta przyjemność. Autostop szedł leniwie, ale całkiem bezpiecznie i przyjemnie. Dumnie brzmiąca Ruta Nacional 16 jest biegnącą przez cały kraj wszerz jednopasmówką, jak od linijki poprowadzoną wśród argentyńskich stepów, a leżą przy niej urocze, małe miasteczka, gdzie czas płynie bardzo leniwie, słońce latem pali wszystko na wiór i nieczęsto spotyka się dwie białe twarze z wielkimi plecakami i wyciągniętymi kciukami. Spaliśmy w namiocie na polu razem z bykiem, to właśnie w tej trasie podwózkę łapała nam policja na posterunku, spędziliśmy również dwa dni w ciężarówce z najsympatyczniejszym Brazylijczykiem, jakiego spotkałem w życiu. Człowiek, który mówił jedynie po portugalsku i co nie co po hiszpańsku, co rusz rozbawiał nas do łez mimo, że mówiliśmy tylko po angielsku. Te dwa dni to najwspanialszy przykład tego, co miałem na myśli kilkanaście stron wcześniej pisząc, że podczas autostopowania bariera językowa rzadko jest problemem. Zaczynaliśmy od nieśmiałych prób rozmowy z translatorem, ale szybko przeszliśmy na gestykulacyjne kalambury i dużo śmiechu. Starszy facet koło sześćdziesiątki, bez koszulki, z widocznym brzuszkiem i siwiejącymi dredami, do tego z uśmiechem, w którym brakowało kilku zębów, co dodawało mu tylko uroku, bez przerwy się uśmiechał, genialnie próbował powtarzać polskie wyrazy, co chwilę zaskakiwał świetną muzyką i koniecznie chciał rozmawiać. Jakkolwiek, na jakiekolwiek tematy. Drugiego dnia tak się rozkręciliśmy, że zdołał opowiedzieć całą historię swojego życia i choć pewnie niejednokrotnie nie do końca się zrozumieliśmy, to emocje mówiły dużo celniej i szerzej, niż słowa, a tego kierowcę wciąż pamiętam jako jedną z najbarwniejszych postaci w historii wszystkich moich podróży.
By dostać się na stację, o której mowa na początku rozdziału, musimy zjechać z Ruty 16, minąć jeszcze kilka argentyńskich miasteczek, w których jedyne zagrożenie, jakie mnie spotkało, to psy. Niestety, półdzikie psy to temat, który poznałem właśnie podczas tej podróży, ale wraca prawie za każdym razem podczas wypadu w tropiki. Wprawdzie gdy na kilka dni pojechałem do Gruzji w 2015 roku, tam również wszędzie spotykałem bezpańskie psiaki, ale te były ospałe, leniwe, i podchodziły jedynie by sprawdzić, czy masz coś do zaoferowania, a jeśli nie, padały plackiem, jakby chcąc oszczędzić każdą kilokalorię. Te w tropikach zaś - Tajlandii, Kostaryce czy właśnie Argentynie, bywały naprawdę agresywne. Niejednokrotnie musiałem zmieniać trasę marszu, bo blokowały całą szerokość ulicy i wściekle ujadały, raz całkowicie mnie otoczyły i nie wiem, jakim cudem zachowałem zimną krew i trzymając jakiś kijek spokojnym, ale bardzo powolnym krokiem szedłem dalej i skończyło się na strachu... W końcu w Salcie, błędnie wyprowadzony przez mapę zamiast do hotelu, to do jakiejś opuszczonej rudery, uciekałem przed czterema psami, które tej rudery strzegły. Nie chcę wiedzieć, co działo się w środku... W każdym razie po minięciu Salty na horyzoncie pojawiają się Andy, mijamy Purmamarcę, piękne miasteczko z cudownymi, kolorowymi górami wokół i zaczynają się prawdziwe góry, serpentyny i naprawdę wolna jazda. Zatrzymajmy się tu na chwilę, bo Purmamarca to prawdziwa perełka, samo miasteczko jest małą, bardzo turystyczną osadą, ale najciekawsze jest to, co wokół niego. Legenda głosi, że gdy założono malutkie miasteczko pod samymi wzgórzami, były one normalnymi górami, jak wszystkie, żółtawo-pomarańczowe skały wokół. Dla dorosłych było to całkiem normalne, ale dla dzieci czymś nie do zaakceptowania, co bardzo chciały zmienić i choć dorośli ostrzegali je, by nie robiły niczego głupiego, te zaczęły realizować swój plan. Przez siedem kolejnych nocy dzieci znikały na noc ze swoich łóżek, a co rano na dorosłych czekała niespodzianka: na wzgórzach pojawiał się nowy kolor. Siódmej nocy dorośli obudzili się wcześniej niż zwykle, każdy zauważył, że brakuje dziecka w łóżku, w panice zaczęli więc szukać ich po całym miasteczku, gdy nagle zauważyli dzieci, które zbiegały z gór śmiejąc się i bawiąc. Dzieło było ukończone, a góry wokół miasta przyozdobione siedmioma pięknymi kolorami, przypominając kolorowy tort. Naukowe wyjaśnienie fenomenu kolorowych gór wokół Purmaraci jest oczywiście dużo bardziej nudne niż lokalna legenda, wspomina coś o różnych rodzajach skał gromadzących się warstwami na przestrzeni milionów lat, więc nie będziemy sobie nim zaprzątać głowy - na zakończenie dodam, że dzieło dzieci założycieli miasteczka robi naprawdę świetne wrażenie i kolorowe góry wyglądają obłędnie!
Po kilku godzinach leniwego oczekiwania przy drodze z wyciągniętym kciukiem w końcu zatrzymuje się ciężarówka. Przed nami kilkadziesiąt kilometrów, które wiedziałem, że pójdą wolniej, ale nie spodziewałem się, jak bardzo...
Na długości kolejnych 45 kilometrów droga wznosi się z wysokości około 2500 metrów nad poziomem morza na ponad 4000 metrów! Do tego spora część tej drogi biegnie po płaskim terenie, więc serpentyny, gdy już są, to są strome i baaaardzo zakręcone. Jazda tym odcinkiem to spore wyzwanie dla osobówki, wyobraź więc sobie, jak przebiegała trasa w dużej ciężarówce, która na każdym zakręcie musiała hamować praktycznie do zera, by następnie znów powolutku rozpędzać swoich kilkadziesiąt ton na sporym nachyleniu drogi. Cztery godziny. Średnia prędkość - 10 kilometrów na godzinę... Kierowca jednak zdawał się nic sobie z tego nie robić, był kompletnym przeciwieństwem Brazylijczyka, o którym wspominałem wcześniej. Dowiedziałem się jedynie, że jest Chilijczykiem, ale nie był absolutnie rozmowny, oddałem się więc drzemce na siedzeniu, co chwilę budząc się spoglądając, jak wsuwa między zęby a policzek kolejną porcję liści koki.
I tutaj kolejna dygresja - koka. W Polsce to potoczna nazwa dla jednego z twardych narkotyków w postaci białego proszku, w Ameryce Południowej - zwykła używka, jak herbata, stara jak historia ludzkości na tych terenach tradycja, roślina hodowana od tysięcy lat. Na kontynencie południowoamerykańskim liście koki legalne są prawie wszędzie, poza Paragwajem i Brazylią, możesz kupić je na straganie w postaci liści, bądź w torebkach gotowych do zaparzenia jak zwykłą herbatę - mate de coca. W formie najbardziej tradycyjnej spożycie polega na wsunięciu kilku liści pomiędzy zęby a policzek i powolnym żuciu. Skąd pomysł na hodowlę? Krasnodrzew pospolity, a konkretnie jego liście, bogate są w witaminy i aminokwasy, co pomagało Indianom uzupełnić braki w diecie, która w wysokich Andach nie zawsze była na najwyższym poziomie. Poza tym mają właściwości pobudzające - powiedziałbym, że na poziomie naszej kawy. Wszystko ze względu na fakt, że liście zawierają w sobie również kokainę³, która pierwszy raz wyizolowana została w drugiej połowie XIX wieku. Z biegiem czasu nabrała wielkiego znaczenia w medycynie i kulturze, ze względu na swoje właściwości znieczulające i stymulujące, ale przez jej działanie uzależniające po drugiej wojnie światowej została zakazana praktycznie na całym świecie, co zaczęło powodować problemy z uprawą samych krasnodrzewów w Ameryce Południowej. W pewnym momencie uprawy były nielegalne prawie na całym kontynencie, co powodowało wiele napięć na linii władze - Indianie, ale dziś widać powrót do tradycji i mate de coca można wypić w co drugiej kawiarni zwłaszcza w Andach, a na straganie bez strachu kupić dowolną ilość liści. Warto wspomnieć o jeszcze jednej właściwości rośliny - bez problemu radzi sobie z życiem na dużych wysokościach, tam, gdzie mało co chce rosnąć, a konsumpcja liści pomaga również w zwalczaniu objawów choroby wysokościowej. Działanie koki wpływa na pracę serca i płuc, przyspieszając ich działanie, co powoduje szybszy obieg tlenu we krwi w pewnym sensie niwelując braki wynikające z rzadszego powietrza, które występuje na dużych wysokościach. Zwykle organizm można powoli aklimatyzować do rosnącej wysokości i powinien spokojnie dać sobie radę, ale w Andach wjechać samochodem z wysokości morza na pięć tysięcy metrów można w kilka godzin, a taka różnica dla niektórych ludzi może być nawet zabójcza! A na pewno spowoduje dyskomfort u prawie wszystkich - w takim wypadku warto sięgnąć po liście, których żucie na pewno poprawi samopoczucie. Zresztą, zaraz się okaże, dlaczego warto o tym pamiętać.
W pewnym momencie serpentyny się kończą, i następuje szok - cały krajobraz robi się płaski jak stół. Ledwo pięliśmy się do góry po stromych zboczach, a nagle lecimy prostą drogą z prędkością 80 km/h podziwiając krajobrazy, laguny, wystające tu i ówdzie czubki wulkanów i kopalnie soli. To miejsce to Puna de Atacama - wyżyna, na której obecny jest najwyższy czynny wulkan na Ziemi⁴, ale również liczne solniska - dokładnie takie, jak Salar de Uyuni w Boliwii, lecz mniejsze i mniej popularne. W pełnym słońcu pracują tu liczni ludzie, chroniący się przed promieniami jak tylko się da, poubierani od stóp do głów, rąbiący w górnej warstwie soli ogromne, prostokątne przeręble. Rąbiąc sól docierają do słonej wody, która pod wpływem słońca gromadzi na górze warstwę soli, która następnie jest zbierana - to właśnie czysta sól kuchenna. Niesamowity widok, pośrodku niczego, piaskowo-solnej pustyni nagle wyrastają liczni pracownicy, ogromne, identyczne przeręble, worki z zebraną solą i ciężarówki, na które ładowany jest wydobyty towar. Po minięciu tej niecodziennej dla mnie kopalni i maszerującego nieopodal stada lam dojeżdżamy do ostatniego przystanku przed granicą z Chile - małej wioski Susqes. Susqes, położone wśród niskich skał chroniących przed wiatrem, wygląda jak żywcem wyjęte z piętnastego wieku. Mieszkający tu ludzie w większości mają inkaskie rysy twarzy, porozumiewają się w keczua lub po hiszpańsku, ale w jedynym w miasteczku comedorze⁵ spotykamy nastoletnią córkę właściciela, która mówi po angielsku i jest bardzo podekscytowana możliwością użycia tego języka.
- Uczę się sama. Z YouTube! - powiedziała Vera, wyciągając telefon i próbując pokazać jedną z lekcji, ale ta buforuje się w nieskończoność.
- Czemu akurat angielski?
- Pomagam trochę tacie - czasem trafiają tu turyści, którzy mówią tylko po angielsku, jak wy. Poza tym... - trochę się zawstydziła, i nie dokończyła.
- Teraz to umieram z ciekawości. Opowiadaj! - zachęciłem nowopoznaną koleżankę uśmiechając się szeroko i czekaliśmy, co powie dalej.
- Chciałabym pojechać do Europy... a także zostać piosenkarką! - w tym czasie jej tato przyniósł pysznie wyglądające grillowane kanapki, uśmiechnął się i z czułością poczochrał córkę po głowie, życząc nam smacznego. Marzenia śmiałe, ale nie takie historie widział świat, a z takim samozaparciem, pozytywnym nastawieniem do życia i szczerym uśmiechem przyklejonym do twarzy nie wróżę jej źle. Następnie przyniosła obrazy, które namalował jej wujek i rozmawialiśmy chwilę gaworząc o tym, jak czasem różne i jednocześnie podobne jest życie na dwóch końcach świata - w jednym z największych miast Polski i maleńkim miasteczku na wysokości 4000 metrów w argentyńskich Andach.
- Życie w Susqes jest powolne. To na przykład moja babcia - wskazała na starszą, bardzo niziutką panią w różowej koszuli i szerokim kapeluszu, wchodzącą do _comedora_ - ma swoje własne lamy. Część mieszkańców prowadzi małe biznesy turystyczne, ale nie da się wyżyć z jednego - Veronico na przykład ma malutki hotel, kawiarenkę, sprzedaje pamiątki, ale także naprawia samochody we wsi. Niektórzy pracują przy wydobyciu soli, ale to ciężka praca, a słońce daje im naprawdę popalić przez lata codziennej pracy.
I to jest fakt, bo nie dość, że świeci tam praktycznie non stop, a chmury pojawiają się rzadko (głównie zimą), to na tej wysokości promienie są o wiele bardziej szkodliwe, niż na nizinach. Doskonale można to odczuć chodząc po górach, zwłaszcza zimą, gdy śnieg odbija promienie. Susqes przez to, że leży wysoko, jest dość zimnym miejscem - średnia temperatura w najcieplejszym miesiącu, styczniu, ledwo sięga 11 stopni! Za to słońce zwykle praży tak mocno, że w jego promieniach jest naprawdę ciepło, a chłód czuć dopiero po przejściu do cienia.
- Codziennie uczę się angielskiego, bo chcę podróżować i zobaczyć wiele krajów, w tym USA, ale na studia chciałabym wyjechać do Hiszpanii. Marzę o zamieszkaniu na jakiś czas w Europie, ale nie wiem, czy będziemy mogli sobie na to pozwolić. Tata robi co może, pomagam mu jak tylko się da, ale w takim miejscu jak Susqes nie ma aż tylu możliwości zarobku, a wszędzie jest daleko - i nie da się ukryć, że ma rację. Widać, że Vera kocha swoją rodzinę, uwielbia miejsce, w którym mieszka od urodzenia i jest z niego bardzo dumna, ale nie ma tu wielkich możliwości rozwoju, a wielki świat, który zna z Internetu, bardzo ją kusi. Nie wiem, jaką decyzję podejmie w dalszym życiu, czy postanowi wyjechać i zacząć żyć nowym życiem, czy zostanie i będzie kontynuowała rodzinne tradycje, ale wiem jedno - rodzina będzie ją wspierać, a ona zrobi wszystko ze szczerym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Żegnamy się po zawiązaniu tej krótkiej, ale fantastycznej i niespodziewanej znajomości, wymieniamy kontaktami i ruszamy dalej przez równinę - do granicy z Chile. Kilka godzin później kasjer wypowiada słowa z początku tego rozdziału...
***
- Przykro mi, gringo, ale twoja karta nie działa. - resztę dialogu już znasz. Jest północ, karta nie chce przejść z niewiadomego mi powodu, nie mam Internetu, żeby sprawdzić co się dzieje, na dworze hula niesamowity wiatr - gdybym wtedy już znał Islandię, powiedziałbym, że na dworze jest bardzo islandzko. Nawet temperatura się dostosowała - było siedem stopni, a wprawdzie do plecaka miałem przytroczony namiot, ale w zestawie ze śpiworem z komfortem na 20 stopni. Byliśmy na stacji benzynowej, w budynku której mieścił się również mały hotel z dość tanimi pokojami. Zuza zrezygnowana zaległa na krześle w rogu przy stoliku. Przejście graniczne jest tuż obok, ale, po pierwsze, jest zamknięte aż do 9 rano następnego dnia, a po drugie, można przekroczyć je jedynie samochodem. Pięknie.
- _Disculpe,_ czy nie mógłby mi pan wymienić trochę dolarów na peso? - pytam jednego z klientów stacji w desperacji, bo sprzedawca mimo, że jest miły, twardo nie chce przyjąć ode mnie amerykańskiej waluty.
- Niestety, _señor,_ nie mam tyle gotówki. Ale jeśli wyjdziesz ze stacji, i zapukasz do trzeciego budynku po lewej, powinni ci pomóc.
Ta instrukcja brzmi dość absurdalnie, ale jestem zrezygnowany i za bardzo nie mam wyjścia. Wychodzę ze stacji i w ciemnościach ruszam przed siebie. Rzeczywiście, tuż za rogiem zauważam kilka budynków, których wcześniej w ogóle nie zanotowałem. Zgodnie z poleceniem idę przed siebie: pierwszy, drugi, _trzeci..._ Puk, puk. Stukam spokojnie w wielkie, metalowe drzwi. Cisza. Ponawiam: puk, PUK. Tym razem drzwi ledwo się uchylają, a przez szparę widzę tylko jedno oko.
- _¿Qué?_