Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Bez granic - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
3 grudnia 2025
2804 pkt
punktów Virtualo

Bez granic - ebook

W sztuce i w życiu granice są tylko złudzeniem.

Martha i Klara wyruszają do Ameryki, by chłonąć sztukę i poszerzać zawodowe horyzonty. Podróż pełna inspiracji szybko staje się jednak wyprawą w głąb własnych wnętrz, niespełnionych pragnień i niezabliźnionych ran.

Mężczyźni, których spotykają na swojej drodze, wciągają je w wir zmagań z przeszłością, traumami, ale też namiętnościami, jakie nie znają granic. W ciągu zaledwie jednego roku życie wszystkich bohaterów zmienia się nieodwracalnie... pytanie tylko, czy na lepsze.

„Bez granic” to poruszająca opowieść o poszukiwaniu siebie, miłosnych uniesieniach oraz sztuce, która dotyka najczulszych strun duszy.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8423-128-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Pamiętam, że dość długo zastanawiałam się, czy mogę napisać romans, w którym sama siebie uczynię jego bohaterką. Było to jakiś czas po wypadku bliskiej mi osoby, w zasadzie jedynej, którą tak kochałam. Długo szukałam po tym zdarzeniu sensu. A może siebie bez niego? Nie wiedziałam, jak mam bez niego żyć… Tak, mężczyzna, którego kochałam, miał wypadek. Coraz częściej nachodziła mnie myśl, że muszę zatrzymać naszą historię, utrwalić ją. W zasadzie tylko tyle mogłam. Od tego czasu dopadły mnie też jednak kolejne wątpliwości. Iluż to ludzi każdego dnia traci w wypadku żony, mężów, dzieci, ileż żon i mężów czuwa przy łożu osoby w śpiączce, wierząc, że kiedyś ta się obudzi, że przemówi… Nie wierzyłam. W pewnym momencie w nic już nie wierzyłam… Kiedy przyszedł ten czas, w którym straciłam resztki wiary, przypomniała mi się historia, którą wyczytałam w jakimś podręczniku z czasów studiów. Jej bohater miał na imię Dashrad Manhi. Po śmierci swojej żony, do której pomoc nie dotarła na czas, Manhi, wydrążył w górze pas przejazdu, który skrócił dystans do jego posesji. Jego tunel skrócił ten dystans z siedemdziesięciu do jednego kilometra! Nie, nie chodziło mi o to, by robić z siebie bohaterkę na miarę Manhiego lub warszawskiej syrenki… Bo tak, jestem Polką. Co więcej, żyję z pisania. Piszę felietony. No więc, kiedy zastanawiałam się, czy mogłabym napisać romans, którego byłabym bohaterką – wiedziałam, że mogłabym. Oczywiście, że mogłabym (!), problem w tym, że nikt mnie o to nie prosił, a i nawet nie konsultowałam niczego z ani jednym wydawcą. Cóż za arogancja: pisać książkę o sobie, kiedy nikt o to nie prosi. Co za arogancja: pisać romans, kiedy ludzie chcą czytać komedie i mrożące krew w żyłach kryminały. No i co może być warta jedna historia miłosna?

O Manhim jeszcze usłyszycie w tej książce. W końcu to jego historia była inspiracją do napisania o mojej walce w zmaganiu z tym, czy mogę i czy powinnam napisać romans, którego będę główną bohaterką. Piszę przecież felietony, a nie książki autobiograficzne i romanse. Zanim zakończę moje wprowadzenie do niniejszej książki, powiem tylko, że opisana w niej historia w zasadzie będzie splotem wielu takich walk. Tą książką chciałam zdystansować się od mojej historii miłosnej, którą przeżywałam tak długo, a jednocześnie pragnęłam ocalić ją od zapomnienia! Czy mi się to uda?

Moja książka zatem to taka krótka historia, historia splotów zdarzeń, przypadków. Tak się przydarzyło, że poznałam jej bohaterów, których wszystkich, choć są rozsiani po całym świecie, połączyły wspomniane sploty zdarzeń, tworząc jedną historię.

Klara Rozwadowska(NIE) MÓJ KSIĄŻĘ, (NIE) MOJA BAJKA

Było jej teraz dość śpieszno. Jeśli spóźni się na ostatni pociąg do domu, to będzie musiała wydać pieniądze na taksówkę, czego nie chciała przecież robić. O tej porze na stacji metra jest pełno szczurów. Nie spodziewała się, że teraz, pięć po pierwszej w nocy, dziesięciu najwyżej trzynastoletnich chłopców będzie zabawiać się piłką bejsbolową, raz po raz podając ją sobie, jakby rozgrywali mecz. Nie reagując na ich poczynania, przystanęła w bezpiecznej od nich odległości. Pociąg miał być za kwadrans. Jej wzrok przykuł stojak z bezpłatną prasą. Sięgnęła po gazetkę. Jej uwagę zwróciła jakaś recenzja filmu z Polski, skąd sama pochodziła. „Poznajemy ich wszystkich z odległych epokowo, bo nie sercu, Lipiec, pewnego lata. Kim oni są? Ot, ludzie” – czytała.

Główny bohater, Antek, sprawia wrażenie człowieka, który wie, co robi, i nigdy nie zadawala się byle czym. Nie musi – jest prawowitym dziedzicem wielkiego majątku. Poznajemy miłość jego życia – Jagnę. Choć dziewczyna nie odziedziczy po matce majątku, to ma po niej urodę. Podobnie jak Antek, nie chce od życia byle czego. Pod koniec kolejnego lata Jagna będzie bogata! I o krok bliżej własnej, przyszłej niedoli, którą zgotują jej Lipczanie. Cena za jej urodę musi być wysoka. Może ją uiścić tylko najbogatszy człowiek z Lipiec – ojciec Antka. Jagna nie oprze się takim pieniądzom. Jak więc śmie być teraz nieszczęśliwa, skoro inne dziewczyny są w milion razy gorszej sytuacji – nie mają pieniędzy męża, talentu, urody, a mimo to mają siłę tańczyć tego wieczoru! Jagna też zdecyduje się w końcu na taniec. Nie z mężem, a z Antkiem. W ramionach Antka czuje się przecież spełniona. Nic dziwnego, jej wybranek jest równie urodziwym, a w dodatku dumnym człowiekiem, gardzącym wolą ojca, który przehandlował majątek za Jagnę. Tej nocy Antek jest jeszcze bardziej dumny. Ma w ręku skarb, którego wszyscy pragną, a na którego nikogo, prócz jego ojca, nie stać. Ma Jagnę! Problem w tym, że Antek ma też żonę.

Tej nocy, w czasie jednego tańca z Antkiem, piękno Jagny razi jeszcze mocniej. Pozostałe Lipczanki widzą, jakie są nijakie. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, odpłacą Jagnie za to, że uczyniła je tak nieszczęśliwymi. A wtedy umrze mąż Jagny. Nic dziwnego, jest już starym człowiekiem. Na domiar złego, Antek pójdzie po rozum do głowy – wkrótce młody człowiek zakocha się w swojej żonie. Niestety, w tym przypadku jest już za późno. Zemsta nadchodzi!

W tym momencie Matylda poczuła silne uderzenie w czoło. Kilkanaście sekund po tym przypadkowym spotkaniu z małolatami, a potem ich piłką – straciła przytomność. Tuż po godzinie dziewiątej tego samego dnia dźwięk telefonu przywrócił ją do świata żywych.

– Wszystko w porządku? Nie mówiłaś, że się spóźnisz.

Po opowiedzeniu żałosnej historii zderzenia jej głowy z piłką należącą do grającej na stacji metra grupki podmiejskich młodocianych chuliganów, jak ich określiła, otrzymała wiele życzeń szybkiego powrotu do zdrowia. Ludzie z galerii nieopodal Piątej Alei w Nowym Jorku, w której pracuje Matylda, to bardzo empatyczne istoty, choć czasami ma wrażenie, że patrzą na nią jakby z politowaniem. Faktycznie jednak, w porównaniu z kolegami z pracy, Matylda wiedzie dość liche i monotonne życie. Wszystko sprowadza się w jej przypadku do liczenia pieniędzy. A jest w tym dobra. Już jej babka liczyła pieniądze. Jej matka robiła to samo i jej córka też będzie przedsiębiorcza.

W każdym razie, bez względu na to, co myślą ludzie z galerii, pieniądze, które płacą, są całkiem niezłe.

Są ludzie, którzy dla osiągnięcia wyznaczonych celów potrafią stanąć na rzęsach. Takich ludzi cechuje strategiczna przebiegłość i oporność na wszelkie wpływy, zadaniowość, pragmatyzm i cynizm. Sporo o tym pisał już Machiavelli w swoim Księciu. Książę to nieśmiertelne refleksje, które do dziś kształtują myślenie przodowników na całym świecie. Mądrość tej książki dalece wykracza poza tak zwany makiawelizm. Machiavelli był znakomitym psychologiem, rozpracowującym przeciwników i przewidującym ich kolejne ruchy. Dostrzegał złożoność podejmowania strategicznych decyzji. Cechy machiaweliczne nosi z pewnością niejaki Manhi.

Są tacy, którzy widząc, jak wkładam mu teraz na głowię koronę, krzykną do mnie, że nie jest on żadnym Księciem. No pewnie! Jakże łatwo można mu zarzucać, że nie cechował się sprytem i odwagą, czyli atrybutami Księcia Machiavellego, a jedynie moralnością. Jednak gdyby tak było, Drogie Me(czące) Owieczki, nie przechytrzyłby on władz, nawet ich o pozwolenie na swoją budowlę nie prosząc. Jest jasne, że władze wiedziały o jego żmudnej pracy. Nikt jednak jej nie wstrzymał, bo nikt nie wierzył w jej rezultat. Dla tych mało ambitnych urzędników taka praca była niewykonalna.

Niektórzy też w ciężkiej pracy Manhiego mogą doszukiwać się fanatyzmu, bo przecież tylko fanatyk może podjąć się tak absurdalnej rzeczy, jak rąbanie góry w każdy dzień. Zapytacie: czy nie szybszy rezultat przyniosłoby zabieganie u władz o wybudowanie tunelu? Być może tak, ale też nie możemy być pewni, czy biurokracja nie zajęłaby jeszcze więcej czasu niż lata – fakt faktem – mrówczej pracy Manhiego… Powiem inaczej, dosadniej: jaką miałby porękę, że takie zabiegi, mówię tu o płaszczeniu się przed decydentami, przyniosą efekt, a decyzja dotycząca budowy drogi w tym miejscu będzie w ogóle kiedykolwiek powzięta?!? Politykowi wszak nie wolno być niewolnikiem własnych słów. Manhi musiał to wiedzieć i pewnie dlatego nie zabiegał o przychylność dla swego projektu. Wiedział też, że są dwa sposoby walczenia: trzeba być lisem i lwem. A że może i nie był lwem, wiedział, co jest wykonalne, a co nie.

_Chylę czoła, wszyscy powinni_. _A zatem, jest on Księciem! _– to było ostatnie zdanie, które Klara napisała tego wieczoru. Odsunęła rękę od klawiatury, a potem odsunęła się cała od nagrzanego urządzenia, przy którym pracowała. W tym właśnie momencie światło monitora trochę ją oślepiło. Jej wzrok, do tej pory utkwiony w ekranie laptopa, przeniósł się ponad niego. Zdała sobie sprawę, że ślęczy nad tekstem przy zgaszonym świetle. Zresztą, ciemno wokół zrobiło się jakby nagle. Tak jej się przynajmniej przez chwilę wydawało, bo jak zwykle pisała w pewnym oderwaniu się od świata wokół. W trakcie pisania rzadko też robiła przerwy. Po prostu pisała, aż do totalnego zmęczenia lub zdrętwienia kończyn.

Spojrzała na zegarek – minęło parę dobrych godzin, od kiedy usiadła za komputerem. Jej _Książę_ był w tym czasie gotowy do wysyłki. Tym razem w tekście wcieliła się w rolę kronikarza z dawnej Florencji, donoszącego o wyczynach dotąd nieznanych nikomu ludzi, dokonanych przy nieprzychylności fortuny. Swój tekst, podobnie jak inne, przesłała do redakcji jednego z magazynów, do których często pisała. Ta miała swoją siedzibę na jednej z londyńskich ulic, bardziej rozpoznawanej przez miejscowych niż nazwa samego pisma. Po publikacji otrzymała list od czytelnika:

Podziwiam człowieka! Dlatego twierdzę, że Manhi nie był realistą! Moje uzasadnienie jest więc oczywiste. Człowiek ten nie mógł mieć przecież nawet pewności, czy zmierzenia się z takim nie lada – co podkreślę – zadaniem, nie przerwie jego własna śmierć! Książę powinien mieć zdolność przewidywania, by nie wystawiać się na ludzką drwinę. Powiem dosadnie – tylko fanatyk może dokonywać tak absurdalnej rzeczy, jak rąbanie prostymi narzędziami kolosalnej góry w każdy dzień, nie mając pewności celu. Człowiek ten absolutnie nie cechował się ani sprytem, ani odwagą, czyli atrybutami Księcia. W jego działaniu nie dostrzegam tych cech. To żmudna praca, nic więcej. Nie był odważny, bo zadanie tego wcale nie wymagało. Nie można jednak nie podziwiać jego morderczej pracy. Podziwiam! Tym samym chcę powiedzieć, że Manhi nie posiada cech Księcia.

Tu urwała lekturę. Nie wiedziała, kto stoi za tymi tekstami. Redakcja także nie znała tożsamości grymaśnika, ale publikowała wszystkie nadesłane teksty polemiczne, ponoć jednego z czytelników pisma. Pozostali (czytelnicy, rzecz jasna) polubili ich dywagacje. Znali jednak tylko nazwisko Klary Rozwadowskiej, Polki z pochodzenia, która znaczną część swojego życia spędziła na Wyspach, gdzie pracowała nad swoim lichym wówczas angielskim i doktoratem. Po jego obronie, choć pracowała już z Polski, z Krakowa, z powodów prozaicznych – kosztów utrzymana – pisała już z przyzwyczajenia po angielsku, zatem też częściej publikowana była za granicą niż w swoim kraju. Z czasem publikowała już prawdopodobnie we wszystkich krajach anglojęzycznych, co z pewnością wprawiłoby w niemałą konsternację jej byłą nauczycielkę od angielskiego, która nie wróżyła jej jakiejkolwiek kariery związanej z używaniem tego języka.

*

Słońce o tej porze ma kształt półkola. Jest ognisto czerwone. Już mocno nagrzało piasek, który zapewne piecze stopy zmierzających zaczerpnąć nieco ochłody w wodzie. Martha nie zamierza jednak się taplać. Przyszła tutaj tylko popatrzeć. Mężczyzna, który znalazł się w jej zasięgu wzroku, przegląda jakieś papiery. Obok niego leży kobieta, która patrzy nieco tępo przed siebie, prawdopodobnie na dzieci. Ich ruch jest falisty – zauważa Martha. Sama siedzi oparta o betonowy murek, przynależny do przejścia podziemnego, prowadzącego z plaży przy Oak Street do przystanku autobusowego po drugiej stronie ulicy. Stąd w mgnieniu oka dostanie się do gmachu MCA przy Chicago Avenue, gdzie o dwudziestej ma się odbyć wernisaż prac jakiejś młodej rzeźbiarki, której biografia, znaleziona przez Marthę w jednym z informatorów miejskich, zaciekawiła ją na tyle, że postanowiła dla tej wielkiej niewiadomej zrezygnować z plażowania – jakby to najlepiej ujęła – pełną gębą. Nie chce przecież wieczorem, podczas eventu, wyglądać na zmiętą.

Kiedy więc stopy Marthy nurzały się w gorącym piasku, reszta jej ciała pozostawała jakby nieobecna tu i teraz, chowała się w dość cienistym, jak na część przyległą w końcu do plaży, miejscu. Nogi Marthy były ugięte. Nie dla wygody, ale z bardziej prozaicznych powodów – służyły jako oparcie pod notatnik, z pomocą którego dziewczyna próbowała od pewnego czasu ocalić od zapomnienia większość tego, co widziała. Jej plecy tworzyły teraz linię równoległą z twardym podłożem, które jakby stawiało opór. Martha tkwiła w tej samej pozycji już jakiś czas. Nie liczyła go, a jej telefon komórkowy stracił zasięg. Mimo to wybrane miejsce miało wiele zalet. Było dość ustronne, a wysokościowce naprzeciw ulicy dawały sporo cienia. Z czasem i jej plecy przestały dawać o sobie znać, przyzwyczajając się do betonowego oparcia. W ręku trzymała długopis, którym notowała to, co jej wzrok zdołał uchwycić i przepuścić przez kłębiące się w głowie myśli.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij