Bez kontroli - ebook
Mumin jest dzieckiem z patologicznego blokowiska. Takiego slumsu, tylko sześciopiętrowego. Czasem chodzi głodny, czasem pijany. Często poszukuje matki w miejscowych melinach. Zarabia, nagrywając dzieciakom filmy i gry z internetu. Jest marzycielem, wrażliwcem, wnikliwym obserwatorem. Niemal wszystkie grzechy tego miejsca przerabia na własnej skórze. Życie w Królestwie – tak nazywa się owo wielkomiejskie getto – nie rozpieszcza, jest brutalne, wielu łamie, pozostawia w beznadziei i rezygnacji. Pozostawia w chorobie kompletnej izolacji i społecznego lekceważenia. Niewidzialności. W Królestwie pomimo szarości bytowania nie można się nudzić, dzieją się tu historie kryminalne, horrory psychologiczne, psychiatryczne, historie noir i z suspensem, i miłość, i zły seks. Dzieją się i wychylają na zewnątrz, tam snując swoje pokrętne kontynuacje.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397610712 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Byku… nie będę ci tu pierdolił za uszami. Tu nie będzie żadnych przykazań. Tu nie będzie żadnej rewolucji. Popatrz sobie, poczytaj. Historię ci opowiem. Taką niefajną. Bo wszystkie fajne historie już się skończyły. Nie ma już bajek. Szczamy na nie w brudnych bramach, ujebani wódą pomieszaną z trochę zbyt tanim mefedronem. Jeśli tu szukasz rozgrzeszenia, to też nie znajdziesz. Będę wymieniał grzechy, wszystkie, wszyściusieńkie. A ty możesz tylko się w nich przeglądać. Kiedy już dobrniesz do końca, jeśli dobrniesz oczywiście, to może przełkniesz głośno ślinę. Może coś se tam w bani pomyślisz. A może będziesz miał to wszystko w chuju i jebniesz drina. Namaluję ci mordko obraz społeczeństwa. Taki jaki znam. Taki jaki widziałem. Taki jakiego doświadczyłem. Zapamiętałem te razy, które wylądowały na mojej dupie. Bo wiesz… jak ktoś ma miękkie serce, to musi mieć twardą dupę. Czy mam miękkie serce? Kurwa, byku, powiem ci, że nie wiem w sumie. Pewnie znalazłoby się spore grono osób, które stwierdziłyby, że ja to w ogóle serca nie mam. Inni by przytakiwali, wspominając wszystkie te dobre rzeczy, których jakoś tam w życiu dokonałem. Chuj to wie, tak se myślę. Nie jesteśmy zero-jedynkowi. Nie jesteśmy tak o, czarno-biali. Biało-czarni. Jesteśmy przecież takim przekrojem doświadczeń, emocji, przeżyć… Jak to ogarnąć? Jak sobie z tym radzić? Mnie, kurwa, mordo nie pytaj. Chyba dopiero się tego uczę._
_Jak się nazywam? To nie ma znaczenia. Możesz mi mówić, jak chcesz. Nie ma też znaczenia, skąd jestem. Bo takich jak ja znajdziesz w każdym mieście. Na każdym osiedlu. W każdej starej kamienicy czy w tych fancy apartamentowcach, co rosną jak grzyby po deszczu. Zielona Dolina. Kolorowy Zakątek. Urocze Wybrzeże. Popatrz dokładniej, byku. Przypatrz się. Zobacz, jak w tych pięknych mieszkaniach, ukryci za drogimi meblami, chowają się ludzkie zombie. Skorupy. Udają sobie życia. Piękne takie jak z reklamy. Teatrzyk sobie robią. Się uśmiechają na zawołanie, popijając w ukryciu drogą wódę. Bo droga wóda daje im poczucie bycia lepszymi. Kiedy za flaszkę płacisz pięć stów, to masz fałszywe poczucie bycia kimś więcej. Se tak myślą w tych głowach pojebanych, że ich wartość jest wprost proporcjonalna do wartości tego chlania, co je właśnie zgarnęli w sklepie. Albo tego tematu, co go właśnie z samary wyjebali na brudny stolik, czy tam tackę jakąś. I się im widzi, że są lepsi od tego śmierdzącego menela, którego mijasz codziennie rano pod sklepem. Proszę, oto twoja Wódeczkowa Ostoja. Przepity Zakątek. A tam, obok? Za skrzyżowaniem? Widzisz? Pani prawniczka właśnie zbiegła na parking pod domem, bo w tym rozsypującym się golfie młody chłopak podjechał do niej. A może to tylko kurier jakiś? Tak kurwa… kurier, mordo. Jasne. Kurier jak skurwysyn. Z piątką koksu typek podjechał. Jest u niej raz w tygodniu. Dobra klientka. Bierze regularnie, płaci czasem z górką. Ona na początku się cykała, że pod dom… coś tam, coś tam – wiesz, o co chodzi, takie pierdolenie. „Ojej, ja się obawiam, czy ktoś nie zobaczy”. No kurwa, jak się obawiasz, to nie wpierdalaj koksu. Ale teraz już ma to w dupie. Już jej przeszło. Ma to już wszystko wyćwiczone. Zapłaci mu szybko, tak świetnie wyuczonym ruchem. Wróci na górę, wysypie porcję z samary prosto na blat. Szybko. Kurwa. Pospiesz się. Zanim córka wróci ze szkoły. Chwyci szklankę, bo nie ma karty pod ręką. Rozdrobni towar, palcem ułoży w coś na kształt kreski, zwinie stuzłotowy banknot. Coś jej tam w głowie migało jeszcze z trzy miesiące temu, że może sobie kupi rurkę taką profesjonalną. Że higiena. Że coś tam. Smutny, kurwa, żart. Wciąga całą porcję kiepsko rozdrobnionego proszku. Podstawia dłoń pod nos, bo większe grudki wypadają. Wrzuca je do szklanki, palcem zbiera pył z blatu i wciera w dziąsło. Dzień dobry, słońce. Jak się masz? Jak toczy się życie na tym pięknym osiedlu? Ona tego nie wie, ale chłopak w zużytym golfie ma jeszcze pięć postojów na tej deweloperskiej ośce. Nasz piękny Kokainowy Ogród. Nazwy są tylko umowne. A jemu to te twarze wszystkie zlewają się w jedną papkę. Ograniczają się do ksyw zapisanych w trap fonie: Blond Rysia, Kurwi Śmierdziel, Adolf…_
_Ale my nie lecimy w takie piękne miejsca. To jest temat na inną historię. My zaczniemy gdzie indziej. Zaczniemy tam, gdzie takie opowieści nabierają krwistej prawdziwości. Kawałek dalej. Jakbyś stąd pojechał autem w górę ulicy, to po dwóch kilometrach najpierw poczułbyś smród niedalekiego wysypiska. A później ujrzał wyrastające z nicości szare mury osiedla. Niby stara, zapomniana twierdza. Wielki kloc pośrodku nicości, wysrany przez jakiegoś perfidnego boga. Są takie miejsca, gdzie wchodzi się na własną odpowiedzialność. Ja ostrzegałem. A teraz zapraszam. Wbijaj ziomuś. To jedna z miliarda brudnych osiek w tym kraju. Nieważne, która to. Dzieciaki mówią, że to Królestwo. _
_Co ci o Królestwie mogę na wstępie nawinąć? Bo ja wiem, byku? Może tak zacznę. _
_Jeśli istniał kiedyś jakiś zapity bóg, który zabrał się za to wszystko, to na początku, mordko, był chaos. Jebany chaos. Z tego chaosu musiały zacząć rosnąć bloki, no bo innej opcji nie ma. Świat się z betonu składał i poza betonem to tam u zarania dziejów nic nie było. No, może jeszcze monopolowy. Kurwa, daję słowo, musiało to tak wyglądać. Bloki jak szare klocki z plasteliny, upchane jeden obok drugiego. I każdy wyglądał tak samo – poskładane na szybko, od linijki, bez duszy. No bo dusza się pojawiła dopiero, jak MTV wymyślili. Dlatego Królestwo jest jak relikt przeszłości. Mityczny artefakt. Zobacz na nas. Tylko kurwa popatrz. Jesteśmy jak arka przymierza albo inne gówno. Jak powiedział kiedyś ktoś ważny: „My to se tu tak żyjemy”. Ale do tego to jeszcze wrócimy później. Tu każdy blok ma swoją historię, każda klatka żyje swoim życiem, pulsuje jak chore, zepsute serce. Ale powiedz mi tak szczerze, ziomuś, kogo to obchodzi? _
_Pory roku nam zapierdalają za oknem jak na filmie, co mu tam wciśniesz szybkie przewijanie. Wiosna zaczyna się wtedy, jak spod śniegu przebijają psie gówna i niedopałki kiepów. Lato dusznym skwarem wbija się przez balkony do mieszkań, a pod balkonami gówniaki drą japy, kopiąc piłę. Się nie czepiam, niech dzieciaki mają odrobinę radości. Chwilę wytchnienia od starych, co najebani się po nich wożą dzień i noc. Jesień to jest spierdolina kompletna, bo szarość bloków miesza się z szarością nieba i szarością tego, co w lecie umownie można było nazwać trawnikami. Szarość, kurwa jego mać, totalna. Temu my ściany tagujemy. To jak te oznaczenia dla ptaków. Żeby w tej szarości mordą o ścianę nie wyjebać. Tagi. _
_Wszędzie czarne tagi._PRZED
_W nocy nie śpię, nie śnię, nie śmiem_
_Nieś mnie, nocy bezsenna, wznieś mnie_
_Ponad kominy, ponad dym siny weź mnie_
_Do swojej krainy_
Bractwo Cieni „Tylko Spokojnie”
Unoszę się nad miastem razem z tysiącem małych jasnych gwiazdek. Lecę sobie z nimi. Nad dachami suniemy, jakbyśmy cisnęli po gigantycznej autostradzie. Jest noc. W dole pulsują światła. Widzę drogi, skrzyżowania, ciemne placki domów i osiedli. O tej porze to już światła pogaszone. Ludziom tam się pewnie śnią pobożne życzenia albo jakieś gorsze koszmary. Mi się już nic nie śni. Bo mało sypiam. Prawie wcale. Ja teraz to lubię sobie latać wysoko, razem ze światełkami. Lubię otaczać się ich jasnością i ciepłem. Zatrzymujemy się na moment. Wiszę sobie nad centrum. Kocham to miasto. Nienawidzę tego miasta. Ono mnie kiedyś zabije. Albo ja zabiję je. Widzę to. Widzę wielki pożar, który trawi teatr pode mną. Pocztę. Zamkowe mury obracają się w pył. Płyta rynku pęka i wylewa się tam lawa. Pochłania powolutku wszystkie knajpy, z których tyle razy wytaczałem się pijany. Znikają jedna po drugiej pochłonięte przez gorejący strumień. Z nieba spadają płonące kule, uderzają w ratusz, spadają na centra handlowe i te wszystkie zakamarki, w których toczyłem swoje życie. Miasto żegna mnie metalicznym krzykiem swoich trzewi. „Jesteś mój” _–_ zdaje się mówić. Otwieram oczy. Nic się nie dzieje. Wiszę sobie dalej wśród światełek, ale już niżej. Bliżej ulicy. Czuję, jak oddaje ciepło letniego dnia. Wpadam pomalutku w ten system krwionośny. Ulice są jak żyły, co pompują krew tej wielkiej machiny. Jej serce składa się z tysięcy drobnych części. Uliczki, zakamarki, placyki. Zaułki, o których nie wiesz, że lepiej się w nich nie pojawiać. Ale ja wiem. Bo ja w nich byłem. Byłem w każdym miejscu tego miasta. Jeśli go nie spalę, to w nim umrę. Są nas tu miliony. A to miasto jest każdym innym miastem. Na imię nam Legion. Spójrz na nas. Patrz na nas teraz! Będę tu latał tak sobie. Spotkasz mnie, byku, jak wypadniesz napierdolony z knajpy na rynku. Pójdziesz w prawo, bo tam, dosłownie kawałeczek dalej jest kolejny bar. Ale zanim do niego dotrzesz, to coś cię pociągnie w małe przejście z prawej. Tam, idąc w dół kamienistą drogą, dojdziesz do małego skwerku. Kilka drewnianych ławek i schodki prowadzące na niewielki taras na murach, niegdyś okalających tę część starego miasta. Zobaczysz, że tam siedzi se typ. To ja będę. Pamiętaj. To ja.CZĘŚĆ 1
CZARNE TAGI
Rozdział 1
Bibuł był spoko ziomkiem. Zawsze go lubiłem. Od momentu jak się wprowadziłem do tej jebanej dziury. Pamiętam, że jak pierwszy raz tu przychodziłem, to stał pod blokiem w swoim ortalionowym dresie, ćmił kiepa. Wyciągnął go z ust, splunął i zapytał: – A ty, kurwa, brudasie gdzie?
Z miejsca mi przypadł do gustu. Był niepozorny, zresztą kto tu, kurwa, był pozorny? Bibuł miał szare włosy, nie wiem, jak to się fachowo nazywa. Słomiane czy coś. Był niski i chudy, nadrabiał zadziornością. Pełno go wszędzie było. Znał wszystkich i wszyscy znali jego. Mieszkał w tym samym bloku co ja, na tej samej klatówie. Często się przecinaliśmy. Czemu zacząłem od Bibuła? Nie wiem. Może dlatego, że nie dotrwa do końca tej historii i w sumie to mi go w chuj żal? Bo cała ta chryja zaczęła się dużo wcześniej, ale co ja cię tu, byku, będę nudził jakąś jebaną prehistorią. Coś tam może napomknę. Ale do brzegu.
Ja to często słyszałem od nauczycieli, że jest we mnie potencjał, tylko leniwy jestem. Kto tak zresztą nie słyszał? Chyba że tam patrzysz na tych prymusików. Nie śmieję się, szanuję w chuj, jak ktoś ma zajawę na naukę i w to ciśnie. To jest ważna rzecz. Ja nie miałem. Uczyłem się na tyle, na ile trzeba było, żeby ogarnąć jakieś stopnie. Raz lepiej, raz gorzej. Tak se żyłem za dzieciaka na luzie. Mieszkałem z matką. Przeprowadziliśmy się na ośkę parę lat wstecz, bo miało być lepiej. Mieszkanie w bloku. Ogrzewanie miejskie. W piecu nie trzeba palić. Sracz w mieszkaniu, nie na korytarzu. No luksus, mordo. Kto mieszkał w starej kamienicy w latach dziewięćdziesiątych, ten się w cyrku nie śmieje. Była okazja, to matka postawiła na blok. Z wszystkimi jego udogodnieniami. Miało być pięknie, wyszło jak zawsze. Chodziłem se na luzie do liceum, coś się kręciłem po ośce, na początku nie jakoś bardzo, bo to nie moje klimaty były. Ja raczej punk, oni raczej hip-hop. Wtedy nie czułem jeszcze punktów wspólnych tych gatunków. To przyszło później. Że ogarniałem kompy, to czasami coś Bibułowi pomogłem. Ściągnąłem coś z neta, nagrałem. No normalka w tamtych czasach. A że Bibuł był papla, to wieść poszła po ośce i typki zaczęły podbijać, żeby im gierkę jakąś ogarnąć albo film nowy ściągnąć i nagrać. To jak już poszło, to mówię: chuj, lecimy w to, mordo. Tu macie cennik. Tyle a tyle trzeba rzucić i możemy działać. No i się jakoś kręciło.
A zapytasz, jeden z drugim, co na chacie. Na chacie słabo łamane przez chujowo. Przeprowadzka to miała być też szansa dla mojej matki. Szansa na wyrwanie się z przeszłości. Z tego, co ją niszczyło. Zżerało pomału, jak rak. Ona nie miała lekko. I ja to szanowałem. Szanowałem ją. Zresztą, to była mega dobra osoba. Kiedyś, byczku. Dawniej. Kiedy nie piła. Pokazała mi wszystkie dobre rzeczy. Ja tu nawijam tak, że niby, wiesz, taki cham. Może i prawda, ale co by nie gadać, matka mi poezję pokazała, muzykę, otwartość na ludzi. Takie cechy, co to, jak na moje, się w życiu przydają. No tylko, że ją życie przemieliło. Ja ci tu truł nie będę. Każdy swoje problemy ma. Każdy se te ciężary nosić musi. W jej miejsce możesz sobie wstawić własne, albo kogoś, kto wiesz, że nie dźwiga tego wszystkiego – i też będzie dobrze. Znaczy nie będzie dobrze, ale czaisz, o co mi chodzi.
Tak że w końcu zaczęła pić, w sumie chyba piła już znacznie wcześniej, tylko ja do pewnego momentu nie zwracałem na to uwagi. Alkohol był, odkąd sięgam pamięcią. Bez awantur. Bez burd. Bez dramatów. Se był po prostu. Matka siedzi w fotelu, pali, z kaseciaka leci Bajm czy tam Urszula _–_ takie klimaty, co to się ich wtedy w opór słuchało _–_ i coś sobie pije. Jest obecna. Jest opiekuńcza. Po prostu jest. Ale pije. Później się dzieją rzeczy. Umiera babcia. Umiera dziadek. Dziadek był spoko gościem. Robi się w chuj smutno. Te dwa kamyki dorzucone do wielkiego, kurewsko ciężkiego stosu, który ciąży na mojej matce, chyba przechylają czarę goryczy. Pada decyzja, że się wyprowadzamy. Na początku jest spoko. Jakoś się nam kręci. Szlag trafia cały misterny plan, kiedy matka traci pracę. Wiesz mordko, cięcia jakieś czy tam prywatyzacja i mleczarnia, w której pracowała, idzie w pizdu. Takie czasy. Co zrobisz. Dziękujemy. Nara. Spierdalaj. No nic, dość tej historii, wracajmy.
Życie kręciło się tak, że odwalałem szkołę, wracałem na chatę, ściągałem ziomeczkom jakieś gierki, filmy, podrzucałem, kasowałem, leciałem na zakupy i ogarniałem matkę. Z tym ogarnianiem to też nie było jakiejś tragedii. Do czasu przynajmniej. Ot, wracałem, a ona spała. Robiłem jej coś do żarcia. Takie tam pierdoły. Chujowe rzeczy zaczęły się, jak wpadła w towarzystwo. Ale o tym jeszcze będzie. A teraz od początku.
Pierwszy raz napiłem się alko dość późno, bo miałem jakieś szesnaście lat. Generalnie kminiłem już, że to kiepski temat, ale jednak ciągnęło mnie, żeby sprawdzić. Poszliśmy z ziomeczkiem na koncert do knajpy. Grał jakiś lokalny punkowy band. Chłopaki napierdalają ostro, pod sceną młyn. Ogólnie dzieje się. Podbija do nas starszy kolo, kojarzę go, taki metal trochę poszarpany przez życie, widać po mordzie przeoranej.
– Te, chłopaki, akcja jest taka, że zbieram na browara, weźcie się dorzućcie.
Ziomal obczaja pacjenta i już, kurwa, widzę, że mu coś po bani lata.
– Dorzucimy, ale nam też kup po małym.
Tamten patrzy zadowolony.
– No kurwa wiadoma sprawa, tylko jak się ktoś przypierdoli, to ja nic nie wiem.
– Wiadomka.
Kumpel daje mu hajs i czekamy. Tamten coś się kręci chwilę i staje w kolejce takiej, że klękajcie narody. Ale w końcu wraca. Wręcza nam po małym browarze i idzie w swoją stronę, rzucając jeszcze „dzięki” na do widzenia. No i tak wypiłem moje pierwsze piwo. Wiem, mało spektakularna akcja, ale zawsze to jakiś kamień węgielny tego wszystkiego. W sumie nie zaszumiało nawet. Ale wracajmy na ośkę. Skaczemy dwa lata do przodu. Pasy zapnij, byku.
* * *
Siedzę z Bibułem na klatówie. Bibuł liczy hajs, ma się już za ważniaka. Chłopaki se pochwytali temat. Znaczy, robotę niby przy temacie. Gonią jakiegoś chrzczonego polaka, ogarnia to Białas. Białas mieszka w bloku naprzeciwko. Jego stary jest psem. Białas generalnie miał całe życie przejebane. Ja to se myślę, że matka mnie wkurwia, załamuje i takie tam. Ale Białasa ojciec napierdalał regularnie od dzieciaka. Lał go normalnie policyjnym pasem. Nikt z tym nic nie robił, no bo byku umówmy się. Typ jest policjantem. A to jest osiedle i to z tych gorszych. Jemu to się wszyscy w pas kłaniali. „Panie Białoszewski, a czy dałoby radę tam patrol jakiś do nas pod szóstkę wysłać, bo te skurwysyny (to o nas) napierdalają tak, że piekła nie ma”. No i tak mu wszyscy lizali rowa. No a Białas od najmłodszych lat miał po prostu przejebane. Z przydziału. Takie się mu wylosowało na start. Prosto z dna kotła. Niektórzy się rodzą w domach z basenem, ojciec papuga, matka lekarka albo tam, kurwa, Ameryka jakaś. Elej czy inne. A niektórzy się rodzą w jebanym Królestwie. I co mi powiesz? Gdzie ta sprawiedliwość? Boska, kurwa, interwencja? Co on był winny na starcie? I komu? Zresztą te dzieciaki z bogatych domów to też mają przejebane. Ale przynajmniej nie muszą się za żarciem rozglądać, jak nie ma co na chacie do garnka wrzucić. No ale do rzeczy.
Biały se znalazł zajawkę. Stwierdził, że skoro ojciec i tak jest nietykalny, to chuj w to, on będzie kurwa robił, co może, żeby go wkurwić. Niech wpierdol jest chociaż za coś.
No i tak się zaczął wozić z typkami z miasta. To znaczy chuja tam – z miasta, fajne określenie, ale pierdolenia w nim tyle, że się zesrać można. Niedaleko ośki był bałagan. Normalny, kurwa, legitny burdel. To znaczy nielegitny. Ale był. No i Białas się tam wkręcił jakoś, pucował kible, za barem stał, poznał paru przydupasów. Wpadali różni goście no i wyhaczył kontakt do Arnolda. Arnold co prawda chuja był nie gangus, ale coś tam z towarem gonił po mieście, a że był głupi, to chciał gonić więcej, więc chrzcił to, co miał i odpalał Białasowi w kredo. No i tak Białas ogarnął dla Królestwa amfę. Bardziej to był tynk ze ściany, ale kto by się tym wtedy przejmował. Nie, że wcześniej na ośce nie było dragów. Jasne, że były, ale teraz były tańsze, były niby „sprawdzone” i przede wszystkim były „własne”. Białas tego gonił całkiem sporo, ale no wiadomo, ośka mała nie była.
Poza naszym blokiem, „patologicznym”, czy jakby to dzisiaj nazwali – blokiem rodzin dysfunkcyjnych, był blok policyjny – znaczy Białasowy, blok wojskowy, a reszta to chuj wie. Znaczy się normalne bloki, z mniej lub bardziej pojebanymi rodzinami. Taka typowa Polska. Ojciec przychodzi po robocie, jebnie se browara, zje kotleta, jebnie drugiego browara, podrze ryja na wszystkich, pierdolnie kogoś z domowników, jebnie następnego browara, zaśnie w fotelu. W niedzielę do kościoła. Powtórz. Taka była codzienność normalnych bloków. Cyrki to się działy u nas i w policyjnym. W wojskowym też, ale tam to trzymali wszystko wewnątrz. Nikt by, kurwa, pary nie puścił. Czasami tylko ziomeczki i ziomalki z tego bloku się pojawiali jacyś nie teges. Później się dowiedziałem, że wojskowi to patrzyli na to, jak i gdzie bić, żeby nie było widać. Mój ziomal ze szkoły, co tam mieszkał i miał starego trepa, wylądował raz w szpitalu. My normalnie poszliśmy go odwiedzić, to nie chciał z nami gadać. Parę lat później przyznał się, najebany, że ojciec go pobił i kazał mówić, że na rowerze miał wypadek, a jak piśnie, to on i matka dostaną gorzej. Ale co ja wam tu jeden z drugim będę pierdolił, jakbyście nie wiedzieli, jak się w Polsce żyje. No więc tak się to kręciło u nas. Białas pochwytał temat, a że zapotrzebowanie było duże, to się z paroma ziomami dogadał, że to podzielą i każdy swoją część ośki opierdoli – no i między innymi Bibuł się w to wkręcił. Ale do brzegu, bo ja wam o imprezie chciałem, a nie biznesie jakimś pojebanym.
* * *
Bibuł wpadł po dziewiętnastej, mówi, że idziemy na domówkę, czas, żebym się rozerwał, bo on już nie może patrzeć, że taki zwieszony chodzę. Mówię mu, że bez siana jestem, ale on stwierdza, że teraz to nie problem i postawi mi, co trzeba, a w ogóle to tam wszystko będzie, bo to jakiś zarobas od Białego. Idziemy.
Impreza jest w jednym z nowszych bloków, które zaczęli stawiać parę lat temu, niby to część Królestwa, ale tak po prawdzie to chuj tam. Mieszkają tu bogate rodziny, bloki to taka nowomodna deweloperka, jakieś spadziste dachy, okrągłe balkony. Ale dzieciaki stamtąd chcą się bawić jak wszyscy. Chcą pić jak wszyscy i chcą ćpać jak wszyscy. Wbijamy na najwyższe piętro, otwiera nam typek z włosami zaczesanymi na tył, w eleganckiej koszuli. Wciskamy się do środka. Apartament w niczym nie przypomina mieszkania w bloku. Skosy, drewno, ogromna kuchnia z salonem, ludzi od zajebania. Niektórych poznaję, dzieciaki z osiedla. Gość, który nas wpuścił, mówi, żebyśmy się częstowali, czym chcemy. Biorę piwo. Na środku kanapy w salonie siedzi Białas, przy nim Goja. Gośka, ale nikt jej tak nie mówi, bo się wkurwia strasznie. Ale o niej nie dzisiaj. O niej będzie później. Jak wyglądają takie domówki? Pewnie dobrze wiesz, byczku. Ty też słońce. Nie ściemniajcie mi tu. Wtedy się to nie różniło jakoś bardzo od tego, co masz teraz. Młodzież się chciała wyszumieć. A że w nasze życia od zawsze wpisany był alkohol, to szumieliśmy. Szumimy. I będziemy, kurwa, szumieć. Dlatego na chacie ziomka w eleganckiej koszuli z głośników dobiega „Freestyler” Boomfunk MC’s tak głośno, że sąsiadów powinno zaraz popierdolić. Dlatego widzę Bibuła szalejącego na parkiecie. Dlatego jakiś gość właśnie zeruje butelkę wódy. Dlatego ludzie tańczą i się bawią, jakby jutra miało nie być. Zresztą chuj to wie. Może jutra nie będzie. Wczoraj już nie istnieje. Jest tylko teraz. Jesteśmy takim małym punktem w całej tej chorej czasoprzestrzeni. Małym punktem z napisem TERAZ. Każdy te swoje ciężary nosi. Każdy chce zluzować gumę. Każdy chce o czymś zapomnieć. Uciec od czegoś. Wyobrazić sobie na jeden jebany moment, że gdzieś tam może istnieje dla mnie jakaś przyszłość. Może istnieje jakaś lepsza rzeczywistość. Cokolwiek. Byle nie tu. Byle nie tak.
Tylko pomyśl, jeden z drugim. Rodzisz się w przeciętnej polskiej rodzinie, wiadomo, na dzień dobry jest chrzest, bo to wpisane mamy w DNA. A jak chrzest, to trzeba oblać zdrowie malucha. To jest jasna sprawa. Taki gówniak świeży to o niczym innym nie marzy, jak tylko żeby wujek Mietek, z dokładnością atomowego zegara, perfekcyjnie, co sześć i pół minuty rzucał: „no to co, zdrowie maluszka, kochani?”. Jasne, wujo. Zdrowie, ty chuju. Alkohol jest wpisany w obraz naszego życia. Przewija się w sklepach, reklamach, teledyskach. Jesteśmy społeczeństwem alkoholików. Pijemy przy narodzinach, pijemy przy śmierci. Interesują nas tylko sklepowe promocje na chlanie. Kup trzy, trzy dostaniesz gratis. Tylko dzisiaj okazja dwanaście plus dwanaście. Masz tu jeszcze szklankę w gratisie, ty smutny skurwysynu. Najeb się. Napierdol do odcinki. Przynajmniej stara i dzieciaki będą miały spokój. I kurwa mieliśmy spokój. Mogliśmy się bawić. Tańczyć. I pić. Mogliśmy przez moment udawać, że to, co na zewnątrz, to nas nie boli. To nas nie dotyka.
Bibuł mógł udawać, że w ogóle ktokolwiek się nim interesuje. Goja mogła udawać, że nie została zgwałcona. Białas mógł udawać, że ojciec go nie bije. Ja mogłem udawać, że jestem, że chociaż na moment istnieję. Butelka i zwijka stały się synonimami szczęścia. A to, mordko jedna z drugą, była już, kurwa, droga na dno. Ale my tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Bo ciężko z naszej perspektywy było sobie wyobrazić jakieś gorsze dno. To chlanie to po prawdzie było wpisane w nasze istnienie od samiusieńkiego początku. A ja kurwa uwielbiałem pić. Piję więc. Nie bawią mnie już browary. W chuj mi nie smakują. Typek z włosami na tył ma na chacie coś innego. Widzi, że przyglądam się równo na stole poukładanym butelkom.
– Częstuj się, czym tylko chcesz _–_ podchodzi i wskazuje na stół. _–_ Ziomy Białego są moimi ziomami. Tu masz wódkę, tu jakieś wino mojej starej, tu whisky starego, weź spróbuj.
– To się czyste pije?_ –_ pytam.
– Mordo, możesz czyste, możesz z colą, walnij może czyściocha na początek i zobaczysz, jak wchodzi.
Nalewam sobie odrobinę do szklanki. Zapach jest okropny. Wypijam szybko. Jednych haustem. Plama gorąca rozlewa się przez gardło do żołądka. O kurwa. Okropne. Chcę jeszcze. Ja tego teraz nie wiem, ale będę chciał jeszcze przez kolejnych dwadzieścia lat.
Piekła nie ma. Piekło jest tu. Ale, jak śpiewała ekipa Coalition, dobrze, że chociaż ładne. Strachy z dzieciństwa nabrały ludzkich twarzy. Wszystkie diabły są tutaj. Bawimy się w rytmicznym tańcu. Patrzę na Goję, jak odwraca wzrok od Białasa. Widzę wystrzelone oczy Bibuła po kolejnym pasku krajówy. Ziomal z zaczesanymi włosami przewija coś jakiejś lasce. Ktoś się właśnie wyjebał na śliskiej posadzce. Ktoś inny drze mordę. Wypiłem tylko troszkę za dużo. W głowie wiruje mi wszechświat. Idę w stronę toalety. Podłoga się klei od rozlanych napojów. _Ej, byczek, żyjesz?_ Co, ja? Sam siebie pytam. Kurwa… dajcie spokój. Z tyłu głowy czuję bardzo delikatny chłód. Coś się tam czai. Ja pierdolę, po prostu za dużo wypiłem. Staję przed lustrem, myję twarz wodą. Nagle ktoś miesza wielgachną łyżką w moim żołądku, nagły skurcz i paw wylatuje. Na szczęście trafiam do umywalki. Jeszcze jeden skurcz. I kolejny. Wyrzucam z siebie kolejne fale. Uzewnętrzniam się przed własnym odbiciem. Oddycham głęboko. Spłukuję wszystko i znowu myję twarz. Siadam na kiblu. _Chciałem dobrze, mamo._ Nie wiem skąd ta myśl. Nie wiem czemu teraz. Podnoszę się z trudem. Wydawało mi się, że byłem w toalecie kilka minut. Ale szaleństwo na parkiecie się uspokoiło. Podbija do mnie Bibuł.
– Morda, zawijamy się, psy będą. Jakiś sąsiad frajer nie wytrzymał ciśnienia.
Chwyta mnie za ramię i ciągnie w stronę drzwi.
– Co ty w ogóle taki blady? Stało się coś? – pyta.
– Nie mordko, po prostu odrobinę za dużo wypiłem.
* * *
Wracam do domu bardziej zawiany, niż planowałem. Ale chuj w to, przecież każdemu się należy. Każdy ma prawo odpocząć. Wyzerować myśli. Odciąć się na moment od tego gówna, które nas otacza. Dobrze mówię? No. To się wyluzowałem. Idę przez ciemne osiedle i tak samo ciemne są dzisiaj moje myśli. Tak samo gęste od tego… tego nienazwanego czegoś. Jakiś mrok pałęta mi się pod kopułą. Wciska się tam do środka. Kurwa… chciałbym, żeby wszystko było ok. Chciałbym jakoś pomóc matce. Chciałbym pomóc sobie. Ale w tym równaniu ja nie jestem tak istotny. Ja sobie poradzę.
Na ławce pod blokiem siedzi mała Iza spod sześćdziesiąt dwa. Dziewczynka ma dziesięć, może jedenaście lat. Siedzi w cienkiej bluzce. Jest chłodno. Styki mam może trochę popalone, ale coś tam jarzę. W ręce ma smycz, a obok siedzi Pimpek, kundel, takie małe szare stworzonko z wielgachnymi ślepiami. Podbijam do Izy.
– Siemasz Izuś, a co ty tu tak po nocy siedzisz?
Dziewczynka podnosi na mnie swoje wielkie, niebieskie oczy.
– Mama mi tu kazała przyjść, bo wujek był zły i na nią krzyczał.
Kucam koło niej, muszę się przytrzymać ławki, żeby nie wypierdolić na trawę.
– A dawno to było? – pytam.
– Po dobranocce.
Przecieram twarz dłonią. Kurwa. Młoda siedzi tu dwie godziny. Odbija mi się łychą. Boże, jaki to jest paskudny smak.
– Iza, zaczekaj tu chwilkę, ok? Pójdę pogadać z twoją mamą.
Młoda kiwa głową, głaszcze Pimpka i wbija wzrok w ziemię. Znam ten wzrok. Spojrzenie pełne rezygnacji. Nie strachu. Nie niezrozumienia. Po prostu rezygnacji. Tylko jest różnica. Ja już se mogę ten shit dźwigać, ja sobie to noszę, bo jestem w stanie o siebie zadbać. Jestem w stanie zadbać o matkę. A Iza ma dziesięć lat. Zrezygnowane spojrzenie dziesięciolatki to tylko jedna z miliarda pierdolonych malutkich spraw składających się na wielki napis: TO NIE POWINNO SIĘ DZIAĆ.
Idę w stronę windy. Nie działa. Standard. Wspinam się stopień po stopniu. Na piąte. Ja pierdolę. Gdzieś w połowie drogi gaśnie światło. Nie chce mi się szukać włącznika. Znam te klatki na pamięć. Znam potagowane ściany. Poznaję sąsiadów po krzykach dochodzących zza ściany. Ten blok zbudowany jest z krzyku. Z krzyku, alkoholu i przemocy. Jak milion innych bloków w tym kraju. Ile jeszcze zrezygnowanych spojrzeń drobnych dziesięciolatek i dziesięciolatków będzie musiało wwiercić się w te brudne ściany? Ile jeszcze możemy stracić nadziei? Ile sami sobie możemy jej odebrać?
Docieram na piąte. Panuje tu dziwna cisza. Jakby w powietrzu unosiło się coś złego. Jakby niewypowiedziana groźba wisiała nad brudnym, skąpanym w ciemności korytarzem. Idę powoli, tak jakbym się obawiał, że z półpiętra ktoś na mnie wyskoczy. Podchodzę pod drzwi mieszkania. Pukam. Ze środka dobiega odgłos jakiegoś programu. Chyba Krzysiek Ibisz coś nawija. Słychać jakiś ruch. Szuranie. Zamek. Drzwi się delikatnie uchylają. Widzę oko pani Grażynki.
– Pani Grażyno, Iza siedzi na dole na ławce, może przyjść do domu? – widzę, że Grażyna ledwo stoi, jej wzrok jest gdzie indziej.
Patrzy na mnie, ale jest w innym wymiarze. W końcu zaczyna coś bełkotać.
– My tu mus… my tu musimy powyjaśniać takie sprawy dorosłych i ona tu nie może, bo to są dorosłych sprawy i proszsz za yyyb – odbija się jej – zabierz ją.
– Pani Grażyno, ja jej nie mogę zabrać, a tu nie macie jakiejś rodziny w bloku?
Grażyna z trudem utrzymuje się na nogach, znowu się jej odbija, znika na moment, przełyka. Chyba wyłapała pawia. Kaszle. Słyszę, jak ją naciąga.
Odruchowo się odsuwam. _Kurwa, jaki delikatny. Chwilę wcześniej robiłeś to samo w kiblu ziomka._ Znowu dziwna myśl. Skąd one się biorą?
Grażyna znowu pojawia się w drzwiach.
– Pod piątkę… pod piątkę… do Marysi. I powiedz… Powiedz jej, że ją ko… – drzwi się zamykają. Słyszę płacz.
Wracam do Izy. Siedzi z dokładnie takim samym spojrzeniem, z jakim ją zostawiłem. Nie dziwi się, kiedy jej mówię, że musi iść do pani Marysi. Nie pyta. Nie płacze. Nie złości się. Nie mówi nic. Ból, który kryje się za rezygnacją w jej oczach, jest fenomenalnie ukryty. On kiedyś stamtąd wyjdzie. Wróci. Upomni się o swoje. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj jest schowany bardzo głęboko, za wymuszoną przez życie dojrzałością. Chciałbym ją jakoś pocieszyć, ale nie potrafię. Bo sam wiem, że ten koszmar się nie skończy. Bo nie wszystko będzie dobrze. Nie wszystko „jakoś się ułoży”. Odprowadzam Izę do pani Marysi. To chyba jakaś przyszywana ciocia czy coś. Przynajmniej jest trzeźwa. Przynajmniej z pozoru. Iza na koniec się odwraca do mnie.
– Nie bądź taki jak ona.
Spuszczam wzrok.
– Nie będę – okłamuję ją.
A ona to wie. Widzi, że rezygnację w moich oczach zastąpiła już ciemność.
Rozdział 2
_Wszystko się rozjebało. Nie wiem dokładnie, w którym momencie. Pewnie nie na raz. Pewnie falami. Krok po kroku. Jakby wielka powódź czarnej mazi wlewała się w jej życie. Zabierała przestrzeń, siły, chęci. Wolę istnienia. Kawałek po kawałku. Pamiętam, jak miałem sześć, może siedem lat i widziałem ją, jak płacze. Pamiętam to samo, kiedy miałem lat dziesięć, dwanaście, szesnaście. Jakiś rodzaj permanentnego bólu był w nią wpisany już na stałe. Krajobraz malowany chlaniem. Ale to nie chlanie stworzyło jej piekło. Chlanie tylko przykuło ją w nim łańcuchami. Ciężko się, słońce, zawraca z drogi na dno. Kurwa… wiem coś o tym. W umyśle alkoholika zachodzą fikołki, które trudno pojąć. Wyobraź sobie, że znajdujesz magiczne lekarstwo na ból. Lekarstwo, które sprawia, że problemy nie istnieją. Po prostu ich nie ma. Zażywasz je i stajesz się lepszą wersją siebie. Superbohaterską osobą. Masz wszelkie odpowiedzi na wszelkie pytania. Masz charyzmę. Masz siłę. Albo inaczej. Jeszcze, kurwa, lepiej. Może cię nie być. Otwierasz to przejście do nigdziebądź. Drogę do Nibylandii. Nie ma cię. Znikasz sobie i wisisz w niekończącym się śnie. _
_No i właśnie etanol perfekcyjnie udaje, że potrafi robić takie cuda z nami. Bajki takie nam pisze. A my w nie wierzymy. Ale żadna z alkoholowych kołysanek nie jest prawdą. Po prostu kiedy wymęczony mózg dotknie tej nierzeczywistej materii, to szybciutko do niej przylgnie. Bo szybka droga na skróty, prowadząca od bolesnego żalu do miękkiego lotu na chmurce jest znacznie łatwiejsza niż mozolne zaleczanie ran. I żebyś mnie, byczku, dobrze zrozumiał. Ja tu ni chuchu nie mówię o twoim weekendowym melanżu, odpalonych wrotkach, kresce zajebanej w kiblu i tańcu do białego rana. Mam na myśli picie po to, żeby zagłuszyć emocjonalny ból. Nieprzerwany, nieleczony ból. Taki, który odbiera siły do życia. Mam na myśli tworzenie rzeczywistości możliwej do zniesienia w określonym środowisku. Świata wpisanego w butelkę wódki. Bo potrafi istnieć taki rodzaj cierpienia, który wykrzywia nasze człowieczeństwo. Robi z nim coś złego. Moją matkę dotknęło kilka rodzajów takiego bólu. Przemocowe doświadczenia, nieprzepracowane traumy, nieprzeżyte żałoby. I to z tych najgorszych._
_Miejsca, w których trudno wołać o pomoc, bo wszelka pomoc wydaje się nierealna. I kiedy te jej ciężary, których ja byłem mniej więcej świadomy, ale do pewnego momentu nie musiałem ich dźwigać, w końcu wylądowały na mnie, to celem nadrzędnym stała się opieka. Ratowanie. Pomoc. Jak pomóc osobie, która nie chce pomocy? No mordko, jasne, że szybko! Dając pełny komfort picia. Dając przestrzeń. Dając pieniądze. Zero wymagań. Otaczając taką osobę najcieplejszą bańką zbudowaną ze szczerej miłości. Witaj mordko w świecie Dorosłych Dzieci Alkoholików. Tak się tu legancko „bawimy”, dając rodzicom komfort chlania. Chcąc w zamian jedynie tego, żeby nasz świat nie rozjebał się na milion drobnych kawałeczków, bo nie dostrzegamy tej smutnej prawdy, że nasz świat już od dawna leży w gruzach._
* * *
Szare światło dnia wlewa się do wąskiego pokoju przez niedociągniętą pożółkłą zasłonę. Kwaśny smród alkoholu pomieszany z papierosową zawiesiną przedziera się przez harmonijkowe drzwi. Harmonijkowe drzwi to jedyna granica prywatności. Bastion strzegący dróg. Oddzielający mój mały świat od świata matki. Pomieszczenie, które zajmuję, składa się z łóżka, szafy, półki i biurka. Między tym wszystkim jest ledwie tyle miejsca, żeby stanąć przy łóżku i uchylić drzwi szafy. Na dnie szafy trzymam karton z komiksami. Zbieram je i segreguję. To taka moja pasja. Może łatwiej mi się żyje, kiedy mogę uciec w świat fantazji? A może za bardzo to rozkminiam. _Wstajemy, byku._ To nie ja mówię. To ktoś inny.
Ona śpi. Dobrze. To dobry dzień. Bywają inne, w kurwę gorsze. Kiedy siedzi z kiepem w fotelu i patrzy przez okno w przestrzeń. Jakby ją wołała jakaś pustka. Jakby ją ciągnęła do siebie jakaś nieopisana ciemność. Kiedy indziej jej po prostu nie ma. Nie wiem wtedy, czy to już wyszła, czy jeszcze nie wróciła i wypada ruszać na poszukiwania. Dziś niech śpi. Wyciągam schowane między ciuchami pieniądze i schodzę do sklepu. Hajs chowam w różnych miejscach. Ale ona i tak często znajduje. Przestałem już się o to czepiać. Zawsze reagowała histerycznie. Czasami przychodzi do mnie pytać, czy mam jakieś siano. Zazwyczaj nie mam. A jak mam, to mówię, że nie mam. To co niezbędne do przeżycia zawsze noszę przy dupie. Ale nie za dużo. Boję się, że jeśli bym się najebał, to bym zgubił albo wydał. _Nie jesteś lepszy od niej._ To znaczy nawet nie ma z czego być za dużo. Staram się to wszystko jakoś ogarniać, ale czasami jest straszna chujnia. Ale dzisiaj nie. Dzisiaj jest zajebisty dzień. Ona śpi, a ja idę do sklepu. Będzie śniadanie. Przygotowuję sobie szamkę do szkoły i żarcie dla niej. Zostawiam na stoliku. Całuję ją w czoło.
Jestem w takim momencie, kiedy te drobne gesty jeszcze mają znaczenie. Nie wiem, czy dla niej. Dla mnie na pewno. Próbuję z całych sił chwytać te resztki bliskości, którą kiedyś mieliśmy. Łapię je pazurami. Trzymam się ich kurczowo. Ciągle w pamięci świeże są te dni, kiedy to ona całowała mnie w czoło. Mówiła: „ej, małpo moja, co taki smutny siedzisz? Co tam się dzieje w środku?”. Ja bazgrałem na kartkach jakieś rysunki i jej przynosiłem pokazać, a ona była najdumniejsza na świecie. Później, starszy, pisałem jakieś koślawe wiersze, a ona czytała je z takim zrozumieniem, jakbym był pierdolonym Norwidem. A teraz jesteśmy tutaj. To, co robię, przypomina trochę zaklejanie kurewsko wielkiej dziury na ścianie w chuj za małym plakatem. Wiesz, o co mi chodzi, byczek? Nieudolne maskowanie. Czy to jest gówno warte? Być może. Ale nic więcej nie mam.
Sprawdzam szybko, jakie są dzisiaj lekcje. No kurwa jasne, że się nic nie uczyłem. Niby kiedy. Zadanie może się jakoś ogarnie na przerwie. Pakuję plecak i lecę do budy.
Droga do szkoły to czas na jakieś tam rozkminy. W pizdu daleko jest z buta, a mi żal siana na autobus, a że kanary często na tej linii siedzą, to i nie ma co ryzykować. Pozostaje trzydziestominutowy spacer, codziennie, tam i z powrotem. Ale to mi daje spoko czas na kminy, na słuchanie muzy. To jest, kurwa, mój czas. Mam takiego starego czerwonego walkmana. Dla niewtajemniczonych – walkman to takie dziadostwo, na którym się kiedyś słuchało muzy z kaset. Wrzucam tam pierwszego kaseciaka Cool Kids of Death, podkręcam głośność na maxa. „Chcę być nielegalny”. Tak, właśnie. Chcę być, kurwa, nielegalny.
Szkoła to takie specyficzne miejsce, gdzie z grubsza udaję, że „wszystko jest git. W porządku jest. Dobrze chłopaki robią”. Dlaczego? Bo czuję w kurwę wstyd, żeby przed moimi ziomkami wysrywać wszystkie te szczegóły. Dlatego nigdy nikogo nie zapraszam na chatę. Dlatego nigdy jakoś specjalnie nie odpowiadam na pytanie „co tam, mordo, u ciebie?”. Co bym miał powiedzieć? „A wiesz, git. Szukałem wczoraj matki po melinach. Generalnie luzik, bo znalazłem ją w drugiej. Spoko wieczór był, byku”. Czaisz na pewno mordko, że to dla nastolatka może być w chuj nieprzyjemne? Nie ryję se tym bani.
W szkole jak to w szkole. Są przedmioty, które lubię i dźwigam je lekko. Są takie, których nie trawię. Najlepiej się sprawdzam na polaku i angliku. Coś tam nawet aktywny jestem. Z anglika mnie chcą na olimpiadę wystawić. Co ja, kurwa, jestem orangutan w cyrku? Ale granie po nocy w giereczki się przydaje. Pykam zazwyczaj z ludźmi zza granicy, to i po angielsku gadamy. Tak tylko mówię, nie żeby się chwalić, bo chuja jest czym, tylko żebyś miał, jeden z drugim, świadomość, że nawet i granie się przydaje w życiu. Te siedem godzin w szkole mija jakoś na luzie. I już można spierdalać.
Generalnie to mi się nawet jakoś bardzo nie chce na chatę szybko wracać, więc cisnę gdzieś się poszwendać. Jest już maj, ciepło, w szkole raczej luz. W takie dni chodzę na mury. Taka część rewiru okalająca zamek, gdzie się zbiera lokalna gównażeria. Co robimy? No mordko. Gadamy. Pijemy. Gramy. Śpiewamy. Czasami coś tam się podzieje. Ktoś się z kimś poszarpie. Ktoś kogoś zwyzywa. Ale ogólnie to jest w chuj fajne miejsce. Na końcu murów jest knajpa. Baszta. Często tam zawijamy. Właściciel się czasami wkurwia, bo zamawiamy jedno piwo na trzech, ale w ogólnym rozrachunku to chyba się opłaca z nami męczyć. Idę więc na mury. Kupuję po drodze nalewkę. Taką, wiesz słońce, za dwa pięćdziesiąt ziko. Chciałem poziomkę, ale jest akurat tylko lipa z miodem. W plecaku noszę plastikową butelkę po jakimś gazowanym napoju. Nalewkę sprawnie przelewam w bramie. I cyk. Problem rozwiązany.
Siadam na murach. Nogi zwieszam na ich zewnętrzną stronę. Prosto nad ulicę. Pociągam łyk nalewki. O kurwa. Jak mi tego było trzeba. Miasto gdzieś tam maluje się pode mną. Widzę kształty budynków teatru i poczty. Pociągam spory łyk. Chaos w głowie cichnie. _No cześć, byczek, co tam? Się pogubiłeś znowu?_ Zamknij się, kurwa. Cicho bądź. Rozglądam się, kto tu się kręci dzisiaj. Kiwam głową niektórym. Wszyscy jesteśmy jakimś tam rodzajem komuny. Ubieramy się podobnie, słuchamy zbliżonej muzy. Dziewięćdziesiąt procent z nas ma przejebane na chacie. Łatwo w takim klimacie znaleźć wspólny język. Łatwo nam się zrozumieć. Przysiada się znajoma, nie wiem, jak ma na imię, wołamy na nią Mucha.
– Ty, co tam ziomku? Co tak sam siedzisz?
– No siemasz Mucha, a tak se wpadłem poczillować bombę po szkole. Ale widzę, że zamułka dzisiaj – podaję jej plastik, bierze łyka.
– No jakoś bez klimatu dzisiaj, tak se siedzimy. Tam jest Olgierd z nami, wziął gitarę, jak masz ochotę, to chodź – zaprasza ruchem ręki.
– Dzięki słońce, ale cisnę zaraz na chatę, tak se wbiłem na moment.
– Jasne mordko, czaję, w kontakcie w takim razie, uważaj na siebie.
Pociągam kolejny łyk. Podnoszę się i idę jeszcze rzucić okiem do Baszty. Przechodzę wzdłuż murów, nie mam szans zauważyć typków siedzących na schodach, w cieniu krzaków. Zresztą tacy jak oni rzadko się tu pojawiają. Boneheads. Nazi-skiny. Jebane skurwysyny. Typek podbiega od tyłu i mnie popycha. Wypuszczam plastik. Amortyzuję upadek rękami. Odwracam się szybko. Znam go. Pospinałem się z nim na jakimś koncercie z tydzień temu. Musiał wypierdalać. Nie spodobało mu się. Odgrażał się. Kurwy jebane, co tu robicie o tej porze?
Muszą się spieszyć, żeby mi wpierdolić. Oni to wiedzą i ja to wiem. Na murach jest pełno ludzi, których znam. Pierwszy kopniak spada na brzuch, ale prawie go nie czuję, bo zasłaniam się ręką. Szybko przewracam się na drugi bok. Tu nie ma kozaczenia. Ulica nie znosi kozaków. Byle tylko wyjść z tego cało. Podbiega drugi typ. Większy. Tym razem kopniak ląduje na boku. To już w kurwę czuję. Zginam się z bólu. Tu nie ma zasad. Nie ma honoru ani całego tego pierdolenia, o którym tak dużo się nawija. Tego nie ma na ulicy. Panicznie szukam ręką czegokolwiek. Ten mniejszy siada na mnie. Zaciskam dłoń na kupie piachu i sypię mu w ryj. Kamieniem uderzam na odlew w dłoń, na której się opiera. Krzyczy z bólu. Zajebiście. Ludzie już widzą, że coś się dzieje. Ktoś się zrywa. Ten na mnie przewala się na bok. Próbuję wstać. Większy chce mnie chwycić, wyrywam się. Kopie jeszcze na odlew, trafia mnie w rękę. Spierdalam. Spierdalam ile sił w nogach. Nie ma w tym ani kawałka bohaterstwa. Po prostu spierdalam. Byle do Baszty.
Wbijam zdyszany pod bar.
– Panie Władku, łyse skurwysyny mnie gonią! – wyrzucam z siebie.
Pan Władek, właściciel i barman, poprawia spokojnie okulary, podaje mi chusteczki.
– Masz, wytrzyj się, podrapany jesteś.
Łysi nie wbijają do środka. Za duży przypał. Dzisiaj się udało. Jestem w jednym kawałku. Kurwa, to jest dobry dzień.
* * *
Wchodzę do domu. Jest. Siedzi z koleżanką. Piją piwo. Chuj wie, które, ale nawet jeszcze nie jest najebana. Pyta, jak w szkole było. Czemu tak późno jestem. Czemu podrapany na twarzy? Znaczy spoko jest. Kontaktuje. Nawet udaje jakieś zainteresowanie. To dużo. Znacznie więcej niż zazwyczaj. Coś tam odpowiadam. Słowa jakieś wyrzucam. Byle podtrzymać rozmowę. Byle wyrwać z niej jak najwięcej. Jeszcze słowo. Jeszcze ten drobny fragmencik uwagi, do którego będę mógł wrócić. Przykleić się, kiedy będzie w opór źle. Korzystam, póki mogę, bo teraz już zazwyczaj ciężko się z nią rozmawia o czymkolwiek. Trudno dotrzeć do człowieka zawieszonego w krainie nigdzie-nigdzie. „Hej mamo, nie wiem, czy kojarzysz, czy może jesteś już za bardzo najebana, ale czytałem ostatnio wiersze Osieckiej, masz teraz chwilę? A nie, nie, spoko, dokończ tylko flaszkę, to pogadamy”. No więc zamykam się w moim wąskim pokoju, oddzielonym od królestwa mroku harmonijkowymi drzwiami. Odpalam kompa. Gram jakiś czas. Bolą mnie żebra i brzuch. Szukam jakichś proszków. Kładę się na moment. Zamykam oczy. Dryfuję w ciemność.
Podrywa mnie jej głos. Mówi, że wychodzi do znajomej. Pytam, czy musi. Ale to, byczku, jest rozmowa głuchego ze ślepym. Nawet nie spodziewam się, że wróci dzisiaj. Drzwi się zatrzaskują. Leżę tak jeszcze moment i w końcu się podnoszę. Robię kolację, zostawiam jej nakrytą przy stoliku, razem z herbatą. Potrzebuję odetchnąć świeżym powietrzem. To znaczy na tyle świeżym, na ile świeże może być powietrze w Królestwie, z wysypiskiem za płotem. Zjeżdżam windą. Ja pierdolę, jak mnie nakurwia cały jebany bok. Potrzebuję czegoś na znieczulenie. Zahaczam o sklep. Dzisiaj mogę sobie pozwolić na jeszcze jedną nalewkę. Tamta w znakomitej większości się rozlała. No więc to mi się, po prostu, należy. Wybór chujowy. Biorę więc znowu lipną lipę z miodem i wykurwiam na łąkę.
Kawałek za ośką rozpościera się jakaś przestrzeń. Blokowisko daje kawałek luzu. Oczywiście w swoim stylu, czyli z widokiem na wysypisko śmieci. Tak se siadam na trawie i myślę, że już jestem skazany na to miejsce, no więc chuj, trzeba się cieszyć z tej małej wyspy przesuszonej trawy, między betonowym Królestwem Rzeczypospolitej Osiedlowej a jebanym śmietnikiem wszystkiego. Moje życie wpisuje się w ten układ idealnie. _Byku, gdzie widzisz siebie za pięć lat?_ Mordo, kurwa, dokładnie tu. Między brudnym osiedlem a wysypiskiem śmieci. Tu jest, kurwa, moje miejsce. Jestem tym puzzlem, który wpasowuje się w to perfekcyjnie. Ośka. Ja. Wysypisko. Takie se myśli przewalam przez banię. I oczywiście ja wtedy jeszcze nie mam o tym pojęcia, ale ten „żart”, to myślenie o sobie jak o śmieciu będzie towarzyszyło mi przez bardzo, bardzo długi czas.
Otwieram nalewkę. Pociągam. Ciemne chmury odcinają się na tle pomarańczowego nieba. Prawie nie czuć smrodu. Można coś se na moment poudawać. Pobawić się fajnie tak. Sztukę taką odegrać, że niby oto sobie jestem na zielonej wyspie. Spokojny. Szczęśliwy. Nie bolą mnie żebra od tych trepów, co zebrałem. Nie mam ochoty wyrzygać się na wszystko. Nie myślę o tym, czy matka wróci, czy nie. Tak se dryfuję na miękkiej otulinie. Jest git. Gdzieś w tle odgłosy osiedla. Ale mnie to teraz nie dotyczy, słońce. Mnie to nie interesuje. Ja teraz mam czill. Pociągam kolejny łyk. Łagodny, ciepły wiatr sunie przez trawę. Jakby przymknąć oczy, to jest tu niemal znośnie. _Wiesz, zmęczony jestem takim życiem, byku._ Kurwa – uśmiecham się – ty do mnie to mówisz? _No a do kogo? Ja się stąd nie wyrwę._ Nie ma cię. Nie mów do mnie. _Nie zostawię jej._ Następny łyk. _Zdechnę w tym miejscu i stanę się jebanym wysypiskiem._ Gdyby „ja” w głowie istniał naprawdę, to by się do mnie gorzko uśmiechnął. Siedzę tak sobie jeszcze chwilę i dopijam lipę z miodem i z każdym łykiem czuję, że wkurwia mnie to wszystko. Tak totalnie wkurwia, że mam ochotę to wykrzyczeć. Nie krzyczę. Zbieram się do domu. Idę pomału. Słońce chyli się ku zachodowi. Poddaję się jeszcze na moment tej chwili, bo ciepły wiatr otula mnie swoim miękkim szalem.
Wchodzę do pustego mieszkania.
* * *
Otwierają się drzwi. Słyszę jej głos. Jej i jakiegoś fagasa. Jestem napierdolony. Jestem zły. Wychodzę z pokoju. Patrzę na nich stojących w progu. Patrzę na nią tym wzrokiem, którym ona już tak wiele razy patrzyła na mnie. Mętnym, odpychającym wzrokiem pijanego człowieka. Nie. Wróć. Ja stoję obok. To nie ja patrzę. To patrzy ten drugi.
– I co kurwa? – pytam. Milkną natychmiast.
– Ty chodź do domu, tu masz kolację – mówię w stronę matki.
– A ty wypierdalaj – rzucam do typa.
Czuję, jak gniew się we mnie gotuje, podgrzewany alkoholowym ogniem. Kurwa, teraz to najbardziej na świecie chciałbym, żeby ten jebany, przepity, pacjent się mi postawił. _Jesteś taki jak on._ Chyba niczego tak bardzo nie chcę, jak rozpierdolić coś kompletnie. Totalnie zniszczyć. _Ej byczku, wyluzuj. Ochłoń trochę._ Nie, mordo, kurwa, dzisiaj nie ma studzenia. Dzisiaj się, kurwa, bawimy. Dzisiaj, do jasnego chuja pana, gramy w jej popierdoloną grę. Podchodzę do typa. Blisko. Bardzo blisko. Cedzę mu jakimś obcym głosem, prosto w ryj: – Wypierdalaj, albo cię tu zapierdolę.
Matka obok coś krzyczy. Ale nie słyszę. Bardzo chcę zrobić krzywdę temu człowiekowi. Ale on się cofa. Odchodzi. _To jeszcze nie dziś, mordko. Jeszcze nie teraz._ Gdybym w tym momencie znał przyszłość, to wiedziałbym, że ten dzień nadejdzie. Ale wtedy tego nie wiedziałem.