Bez litości - ebook
Bez litości - ebook
Nazwisko: Bakly
Profesja: były gladiator, najemnik
Zadania: przyjmie każde (za odpowiednią zapłatą)
Najbardziej nie lubi: magii
Przyjaciele: nic mu nie wiadomo na ten temat
Wrogowie: wielu, zbyt wielu...
Pomimo, że Bakly nie przepada specjalnie za magią, ta ciągle staje na jego drodze. To przez nią ma najwięcej kłopotów i to przez nią musi spłacić pewien rodowy dług. Najmuje się nie tylko jako „prywatny detektyw”, ale też ratuje przed śmiercią na stosie pewną, młodą czarownicę (bynajmniej nie z dobroci serca).
Najemnik wyrusza też do Wolnej Strefy jako ochroniarz buchaltera Ochinota, osoby wielce utalentowanej w tropieniu przekrętów i wspieraniu bogaczy w pomnażaniu ich „skromnych” majątków... Tam również Bakly dostanie nietypowe zlecenie. Przecież, czymś te długi rodzinne trzeba spłacać, a nasz bohater podejmie się każdego zadania... Cóż, najemnik nie ma lekkiego życia, a jego mroczne i przerażające wspomnienia jest w stanie złagodzić jedynie wódka. Jakakolwiek, nawet ta najgorszego gatunku, byle pozwoliła zapomnieć o koszmarze przeszłości... I trudno się temu dziwić, zwłaszcza, gdy na jego drodze pojawiają się złowrogie typki spod ciemnej gwiazdy i wojownicy ninja - mistrzowie w zadawaniu tortur.
Trzeba uczciwie przyznać, że ilość brutalnych scen może zmrozić delikatne serca niewiast, ale bez obaw, nie jest to typowa książka trafiająca tylko w męskie gusta, panie też znajdą tu coś dla siebie..
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-339-5 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Eliza usłyszała skrzypnięcie wahadłowych drzwi i bardziej z przyzwyczajenia, niż licząc na jednego ze stałych klientów, skierowała wzrok w stronę, skąd dobiegał dźwięk. W wejściu stał krępy mężczyzna – przybysz z daleka, sądząc choćby tylko po stroju. Jego twarz ocieniało szerokie rondo kapelusza, a długi płaszcz sięgał aż po kostki i zakrywał pozostałe części ubioru. Pod lewą pachą mężczyzna trzymał zrolowany koc, z którego sterczała długa rękojeść miecza. W pierwszej chwili Eliza pomyślała, że obcy jest niski i ma na sobie jakiś rodzaj munduru z pogrubionymi epoletami, lecz gdy wszedł do środka, dostrzegła swoją pomyłkę. Barczyste ramiona oraz byczy kark sprawiały, że wyglądał na mniejszego, niż był naprawdę. Oszacowała jego wzrost na metr osiemdziesiąt z kawałkiem. Kiedy jeszcze mogła sobie wybierać klientów, zawsze decydowała się na wyższych i przystojniejszych, bo z takimi zwykle łatwiej dochodziła do ładu. Obcy ruszył do stolika dla dwojga, blisko kontuaru, po czym bez wahania usiadł, kładąc kapelusz przed sobą. Szybko spojrzała w tamtą stronę. Rysy twarzy miał ostre, kanciasty podbródek i nazbyt duży nos, a zmarszczki w kącikach oczu sprawiały, że wyglądał na pochmurnego. Te oczy napełniły Elizę lękiem. Dociekliwe, bezlitośnie zimne i wyrachowane. Intuicyjnie wyczuła, że obcy właśnie te cechy rozwijał w sobie najbardziej. Był niebezpieczniejszy niż mężczyźni, z którymi się przeważnie zadawała, ponieważ tamci nie uświadamiali sobie swojego okrucieństwa, a dla niego było ono narzędziem. Chcąc mu się lepiej przyjrzeć, odwróciła głowę i zaraz dotarło do niej, że przybysz to zauważył.Rozdział 1 Opój i dziwka
Popchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Duża sala, której przeciwległe ściany ginęły częściowo w papierosowym dymie, kolisty bar pośrodku, mnóstwo stolików dla dwóch, pięciu, a może i więcej osób, schody na półpiętro z pokoikami „na godzinę” dla panienek. Knajpa, salon gry i burdel w jednym. Istnieje na świecie mnóstwo lepszych miejsc, ale też i gorszych. Ze wszystkich obecnych ludzi zauważyła mnie tylko trójka. Podstarzała lafirynda przy barze, szczupły facet w skórzanej kurtce i bryczesach przy jednym z dużych stołów oraz grubasek siedzący w rogu po prawej stronie. Był na wpół łysy, ubranie miał skrojone na miarę i wyglądał na zdenerwowanego. Usiadłem przy małym stoliku, przeznaczonym do obróbki nieśmiałej klienteli. Zdzira ukradkiem się mną interesowała. Kiedyś musiała być dużo ładniejsza, ale wciąż miała w sobie coś, co odróżniało ją od młodszych konkurentek, siedzących na barowych stołkach. Zanim barman postawił przede mną piwo, już to wiedziałem. Jej twarzy nie pokrywała na razie gruba warstwa otępienia, które po jakimś czasie zniszczy całą osobowość, zmieniając życie w wegetację. Ale na pewno z tego powodu nie żyło się jej lepiej. Wręcz przeciwnie. Wyjąwszy z torby małą metalową kasetkę, położyłem ją przed sobą.
Łysol w rogu wstał, po czym z wahaniem ruszył w moim kierunku. To on był odbiorcą.
– Chyba macie coś dla mnie – wykrztusił.
Nie pasował do tej podejrzanej spelunki. Nie mogłem pojąć, dlaczego taki kupiec jak on wybrał na spotkanie jedno z najpodlejszych miejsc w tym mieście. Widać tak sobie wyobrażał konspirację.
Wskazawszy puste krzesło, podsunąłem mu kasetkę i czekałem. Ignacy Karnsuf, człowiek, który mnie wynajął, utrzymywał, że jego brat na pewno będzie miał klucz przy sobie. Był dla nich czymś w rodzaju rodzinnego talizmanu. Nie mylił się. Łysol zdjął z szyi łańcuszek ze starodawnie wyglądającym kluczykiem, otworzył kasetkę i drżącymi rękami wyjął dwie koperty. Tę zapieczętowaną rozerwał niecierpliwie, nawet porządnie nie sprawdziwszy odcisku pierścienia na wosku.
– Ja bardzo, bardzo wam dziękuję! – krzyknął niemal, gdy już skończył czytać.
– Zamiast podzięki przeczytajcie, ile mi się należy – zachęciłem go, pokazując na drugą z kopert.
– Co? Sześćset dziesięć dukatów? Chyba nie mówicie poważnie! Tyle nie zarobię nawet przez rok! – wybuchnął, rzuciwszy uprzednio okiem na tekst.
Skąpstwo pasowało do niego bardziej niż wdzięczność. Wzruszyłem ramionami.
– Umowa to umowa.
Według mnie sześć setek i jeszcze dycha było odpowiednim wynagrodzeniem za dwa tysiące kilometrów przejechanych z bandą obcych facetów na karku.
– Mogliście przerobić kwotę i sfałszować list! – zaczął kipieć.
– Fakt, mogłem – zgodziłem się – ale równie dobrze mogłem tę kasetkę korzystnie odsprzedać ludziom, którzy mnie ścigali. Myślę, że dobrze znacie ich chlebodawcę.
Nie miałem ochoty się z nim handryczyć. Przez minione dwa miesiące coraz mocniej docierało do mnie, że moment uregulowania długów jest już bliski. Od piętnastu lat wyobrażałem sobie tę chwilę, przez co stałem się jeszcze bardziej nerwowy. Pieniądze, które chciwus Karnsuf był mi winien za doręczenie przesyłki, stanowiły ostatnią ratę.
– Żądam natychmiastowej zapłaty, bo inaczej to zabieram – powiedziałem twardo.
– Takich pieniędzy nie noszę przy sobie, musimy pójść do banku – rzekł prędko.
Coś w moim głosie przekonało go, że mówię serio. I miał rację.
Niedługo potem byliśmy w banku. Zostałem sam w pokoju przyjęć, czekając, aż Karnsuf załatwi sprawę z urzędnikami. Ze strzępów rozmowy zrozumiałem, że przywiozłem mu poświadczony czek, z którego musiał podjąć pieniądze, żeby mnie spłacić. Po pół godzinie stałem się właścicielem dwóch mieszków wypchanych złotymi dziesiątkami. Mimo że było już późno, zmusiłem urzędnika, by przyjął moje złoto i przelał tę sumę na inne konto. Miałem szczęście, ponieważ Karnsuf, podobnie jak ja, był klientem Cesarskiego Banku Imperialnego. Wprawdzie oprocentowanie u nich nie należało do najwyższych, a usługi do najtańszych ani najszybszych, ale Cesarski Imperialny miał jedną podstawową zaletę: był absolutnie niezawodny, neutralny, a za jego wypłacalność ręczył swoim skarbcem sam cesarz.
Złośliwcy twierdzili, że potęga imperium Crambii tkwi nie tyle w sile cesarskich legionów oraz armii poszczególnych wielmożów, co w Cesarskim Imperialnym. I nawet gdy cesarz prowadził gospodarcze wojny z Kompanią Handlową, nigdy nie wpływał na działalność banku. Dzięki niemu imperium stało się stacją węzłową, przez którą wszyscy przepuszczali swoje złoto. Ma się rozumieć, że cesarz na części złota kładł łapę. Według mnie musiał ją mieć bardzo, bardzo długą.
Przekazywanie moich pieniędzy dokonało się nie gotówkowo, tylko przy wykorzystaniu ptaków latających między poszczególnymi filiami banku. Złożyłem odpowiednią kwotę plus dziesięć procent, następnie pofrunął pocztowy gołąb albo wrona z informacją, dokąd pieniądze mają być dostarczone. A gdy dotarł na miejsce, wypuszczono następnego skrzydlatego kuriera z potwierdzeniem. Czas trwania całej transakcji zależał od odległości filii, w której prowadzono rachunek. Dziesięć procent bank pobierał za pośrednictwo oraz powiadamianie o pomyślnym zakończeniu operacji.
Gdy wyszedłem z banku, zostało mi szesnaście dukatów. Myślałem o tej chwili niezliczoną ilość razy, wyobrażając sobie własne szczęście z powodu spłaty długu i odzyskania wolności po całych piętnastu latach. Ale rzeczywistość, jak zawsze, była inna. Czułem tylko pustkę oraz zmęczenie. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, wróciłem do knajpy.
Mój stolik był wciąż wolny. Usiadłem i prócz piwa kazałem przynieść flaszkę żytniej. Bezbarwna gorzałka piekła w gardle, a po trzecim głębszym zamiast pustki ogarnęło mnie zbawienne alkoholowe otępienie. Na mój widok dwie wywłoki przy barze zaczęły sobie coś poszeptywać. Nie miałem na nie ochoty. Pragnąłem tylko towarzystwa butelki i, być może, jej jeszcze jednej koleżanki.
– Czy można? – Starszawa lafirynda stała przy moim stole, przyglądając mi się wyczekująco.
Nie zauważyłem, kiedy podeszła. Albo byłem pijany bardziej niż mi się wydawało, albo zatraciłem ostrożność.
– Dziewczyny są tu zawzięte, nie dadzą ci spokoju, ja to wiem – ciągnęła.
– Nie jestem sam – rzekłem, wskazując na flaszkę.
– Jak mi postawisz drinka, zostawią cię w spokoju. Ja ci się nie będę naprzykrzała.
Brzmiało to rozsądnie. Przypominała wielkiego, smutnego ptaka z oklapniętymi piórami, co to już nie jest w stanie latać i siedzi na gałęzi, która w każdej chwili może się złamać.
Wskazałem jej gestem miejsce i wezwałem barmana. Zamówiła lampkę wina.
Kolejne kilka głębszych i ostre krawędzie rzeczywistości uległy stępieniu. Chwila, kiedy będzie mi całkiem dobrze, była już blisko.
– Hej, moje dziewczyny muszą zasuwać, a nie chlać z byle przybłędą!
Dwumetrowy bysio z wylewającym się spoza grubego paska brzuchem położył mi rękę na ramieniu. Jak się przy mnie zjawił, tego też nie wiedziałem. Z jednej strony był to powód do obawy, ale z drugiej... co mi tam. Dług spłacony, reszta nieważna.
– Słyszałeś, nicponiu? – warknął, skrapiając mi twarz obfitą porcją śliny.
Jego dłoń próbowała ścisnąć mnie za kark, lecz okazała się zbyt mała. Kto wie, może to nie był miejscowy alfons, tylko facet chcący się popisać. Wszędzie są takie typki. Koktajl żytniówki, piwa i zmęczenia nie nastrajał mnie przyjaźnie. W sumie pasowało mi, że się do mnie przychrzania. Oklapnięta prostytutka miała wystraszoną minę.
– Twoje dziewczyny? – powtórzyłem przeciągle, żeby wszyscy usłyszeli. – Przecież facet, który robi w portki, nie może mieć żadnych dziewczyn. Spadaj, bo inaczej rozkwaszę twój niewyparzony ryj.
Dziwka pobladła, uścisk palców na moim barku się zwiększył, ale wciąż nie było to nic szczególnego. Druga ręka grubasa powoli sięgała po nóż.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.