- W empik go
Bez mojej zgody - ebook
Bez mojej zgody - ebook
Annie nic nie dolega, a mimo to żyje tak, jakby była obłożnie chora. W wieku 13 lat ma już za sobą niejedną operację, wielokrotnie oddawała krew, żeby utrzymać przy życiu swoją starszą siostrę Kate, która w dzieciństwie zapadła na białaczkę. Annie została poczęta w sztuczny sposób, tak aby jej tkanki wykazywały pełną zgodność z tkankami siostry. Aż do tej pory akceptowała tę swoją życiową rolę. Teraz jednak dojrzewa do podjęcia decyzji, która podzieli jej rodzinę, a dla ukochanej siostry będzie wyrokiem śmierci.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-518-7 |
Rozmiar pliku: | 594 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dorastałyśmy razem, ale mnie tak naprawdę nigdy nie było. Istniałam tylko jako dodatek do niej. W nocy przyglądałam się siostrze, przebijając wzrokiem mrok łączący nasze łóżka stojące pod przeciwległymi ścianami. Obmyślałam rozmaite sposoby, jak by to mogło się stać, i liczyłam je w myślach. Trucizna dosypana do płatków śniadaniowych. Zdradziecka fala powrotna, która porywa z kąpieliska na plaży i unosi na otwarte morze. Porażenie piorunem.
Koniec końców jednak nie zabiłam siostry. Poradziła sobie z tym sama.
Tak przynajmniej staram się myśleć.ANNA
Kiedy byłam mała, wcale nie chciałam się dowiedzieć, jak się robi dzieci. Wielką tajemnicę życia stanowiło dla mnie zupełnie inne pytanie: dlaczego. Rozumiałam dobrze mechanikę całego procesu; uświadomił mnie starszy brat Jesse, chociaż już wtedy byłam pewna, że przekręcił przynajmniej połowę szczegółów. Dzieciaki z mojej klasy, kiedy nauczycielka nie patrzyła, wyszukiwały w szkolnym słowniku wyrazy „penis” i „pochwa”, ale moją uwagę zawsze przyciągały zupełnie inne sprawy. Na przykład: dlaczego są takie mamusie, które mają tylko jedno dziecko i już, a tymczasem inne rodziny dosłownie rosną w oczach? Albo dlaczego ta nowa, Sedona, opowiada każdemu, kto tylko chce jej słuchać, że dostała imię na pamiątkę miejscowości wypoczynkowej, gdzie rodzice ją zmajstrowali? Mój tata zawsze powtarzał: „Miała szczęście, że nie wybrali się wtedy na wakacje do Jersey City”.
Mam już trzynaście lat, ale z wiekiem te subtelności wcale nie stały się dla mnie bardziej zrozumiałe. Przeciwnie, pogmatwały się jeszcze bardziej. Słyszałam o dziewczynie z ósmej klasy, która rzuciła szkołę, bo zdarzyła się jej „wpadka”, i o sąsiadce, która „postarała się o dziecko”, żeby tylko mąż nie założył sprawy rozwodowej. Mówię wam, gdyby na Ziemi wylądowali dziś kosmici i gruntownie zbadali przyczyny, dla których dzieci przychodzą na świat, doszliby do wniosku, że w większości wypadków powodem narodzin jest zbieg okoliczności, nieumiarkowane spożycie alkoholu w niewłaściwy wieczór, niestuprocentowa skuteczność środków antykoncepcyjnych albo jeszcze coś innego, co jest równie mało pochlebne, jak wszystkie pozostałe przyczyny.
Ja natomiast przyszłam na świat w bardzo konkretnym celu. Nie zawdzięczam życia butelce taniego wina, przepięknej pełni księżyca ani przymusowi gorącej chwili. Urodziłam się, ponieważ lekarz specjalista zadbał o to, żeby jajeczko mojej matki i nasienie mojego ojca połączyły się w określony sposób, dając w rezultacie szczególną kombinację bezcennego materiału genetycznego. Kiedy Jesse opowiedział mi, jak się robi dzieci, ja, nieufna z natury, poszłam do rodziców, żeby się dowiedzieć, jak to jest naprawdę. Nie spodziewałam się jednak, że powiedzą mi aż tyle. Usiedli ze mną na kanapie i zaczęli, oczywiście, od tego, co zwykle się mówi w takich sytuacjach. A potem wyjaśnili mi, że wybrali ten jeden malutki embrion, który był mną, ponieważ właśnie on i tylko on mógł uratować życie mojej siostry Kate. „Kochamy cię dzięki temu jeszcze bardziej – powiedziała wtedy mama z naciskiem – bo dokładnie wiedzieliśmy, czego się po tobie spodziewać”.
Ale mnie zastanowiło co innego, a mianowicie, że wszystko wskazywało na to, że gdyby Kate była zdrowa, ja pewnie dalej fruwałabym sobie w niebie czy gdzie tam, czekając na przydział ciała, w którym mam spędzić jakiś czas na ziemi. W każdym razie z całą pewnością nie trafiłabym do tej rodziny. Bo ja, w odróżnieniu od reszty wolnych mieszkańców tego świata, nie znalazłam się tutaj przez przypadek. Jeśli jednak rodzice decydują się na dziecko z konkretnego powodu, to lepiej, żeby ten powód okazał się słuszny i trwały. Bo kiedy go zabraknie, życie takiego dziecka traci wszelki sens.
Lombardy to miejsca pełne rupieci. Gdyby jednak kiedyś zainteresowało was moje zdanie (bo jak dotąd wiem, że tak nie jest), powiedziałabym, że są to też wylęgarnie najrozmaitszych opowieści. Co mogło zmusić jakąś nieznaną osobę do sprzedaży „nienoszonego” pierścionka z brylantem? Komu tak bardzo potrzebne były pieniądze, że przyniósł tutaj pluszowego misia z jednym okiem? Idąc w stronę lady, zastanawiam się, czy ktoś tak kiedyś pomyśli na widok mojego medalionika z serduszkiem i czy zada sobie te same pytania.
Mężczyzna stojący przy kasie ma nos bulwiasty jak rzepa i małe oczka osadzone tak głęboko, że aż trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób udaje mu się ogarnąć cały ten kram. Zauważa mnie.
– Czym mogę służyć? – pyta.
Czuję przemożną chęć, żeby odwrócić się na pięcie i wyjść, udając, że trafiłam tutaj przez pomyłkę. Uspokaja mnie tylko jedna myśl: wiem, że nie jestem pierwszą osobą, która staje przed tą ladą, trzymając w ręce przedmiot, z którym nigdy w życiu nie zamierzała się rozstawać.
– Chcę coś sprzedać – mówię.
– I pewnie sam się mam domyślić, co to takiego?
– Przepraszam... – Sięgam do kieszeni dżinsów i wyciągam wisiorek. Serduszko stuka o szybę lady, drobne ogniwa łańcuszka rozlewają się dookoła niego jak miniaturowa złocista kałuża. – To jest złote. Szesnaście karatów – informuję kupca w nadziei, że uwierzy w ten kit. – Nienoszone, jak nowe. – To nieprawda; dziś rano zdjęłam serduszko z szyi po raz pierwszy od siedmiu lat. Dostałam je od taty po operacji pobrania szpiku kostnego. Powiedział, że kto daje swojej siostrze taki ogromny prezent, też na coś zasługuje. Miałam wtedy sześć lat. Widząc je na tej ladzie, mam niemiłe uczucie, że moja szyja jest kompletnie goła. Po karku biegnie dreszcz.
Właściciel lombardu unosi łańcuszek do oka, a ono nagle dziwnym sposobem rośnie do niemalże normalnych rozmiarów.
– Dwadzieścia.
– Dolarów?
– A czego, peso?
– To jest warte pięć razy tyle!
Handlarz wzrusza ramionami.
– To nie mnie potrzebne są pieniądze.
Podnoszę wisiorek z lady, żeby z ciężkim sercem wręczyć go temu zdziercy. Nagle, rzecz niepojęta, moje palce zaciskają się kurczowo, same z siebie. Ze wszystkich sił próbuję je rozewrzeć drugą ręką. Wydaje mi się, że upływa dobra godzina, zanim serduszko razem z łańcuszkiem ląduje na wyciągniętej dłoni właściciela lombardu, który bierze go, nie odrywając wzroku od moich oczu. Jego spojrzenie jest teraz łagodniejsze.
– Powiedz, że go zgubiłaś – dorzuca do transakcji darmową poradę.
Gdyby pan Webster chciał kiedyś umieścić w swoim słowniku definicję wyrazu „dziwoląg”, wystarczyłoby napisać dwa słowa: „Anna Fitzgerald”. I nie chodzi tylko o to, że jestem chuda jak patyk, płaska jak deska, mam mysie włosy, które zawsze wyglądają, jakby były brudne, i twarz upstrzoną piegami jak dziecięcy rysunek, w którym łączy się kropki. Moich piegów nic nie rusza: ani sok z cytryny, ani kremy z filtrem, ani nawet, przyznaję to ze smutkiem, papier ścierny. A kiedy przyszłam na świat, Bóg musiał widocznie mieć bardzo kiepski dzień, bo dorzucił do tego przepięknego wizerunku równie wspaniałą oprawę: mój dom rodzinny.
Rodzice starali się, żebyśmy mieli normalny dom, ale „normalność” to pojęcie względne. Prawda jest taka, że pozbawiona byłam dzieciństwa. Kate i Jesse zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość. Domyślam się, że mój brat mógł przeżyć cztery słoneczne szczenięce lata, zanim u Kate wykryto chorobę, bo od momentu kiedy to nastąpiło, wszyscy ścigamy się z czasem, żeby dorosnąć jak najszybciej. Wiecie, jaką wyobraźnię mają małe dzieci: oglądają kreskówki, wierzą w to, co widzą, i myślą sobie, że gdyby spadło im na głowę coś ciężkiego, dajmy na to kowadło, to po prostu samodzielnie zeskrobią się z chodnika i pomaszerują dalej. Ja nigdy w życiu nie wierzyłam w nic takiego. No bo jak, skoro przy stole w naszym domu śmierć zasiada praktycznie codziennie?
Kate jest chora na białaczkę, ostrą białaczkę promielocytową. Ściśle rzecz biorąc, to w tej chwili jest zdrowa, ale choroba czai się gdzieś pod jej skórą, jak niedźwiedź, który zapadł w sen zimowy i czeka na dzień, kiedy cały las znów zatrzęsie się od jego ryku. Diagnozę postawiono, kiedy miała dwa lata; teraz ma szesnaście. Wznowa, granulocyt, wenflon – te wyrazy na stałe zagościły w moim słowniku, chociaż nie natrafię na nie w żadnym teście predyspozycyjnym na koniec szkoły. Ja sama jestem dawcą allogenicznym, spokrewnionym i idealnie zgodnym. Kiedy tylko Kate potrzebuje białych krwinek, komórek macierzystych albo szpiku kostnego, żeby jej organizm dał się ogłupić i uwierzył, że jest zdrowy, biorą je ode mnie. Niemal za każdym razem, kiedy ona idzie do szpitala, ja też tam ląduję.
Chociaż w zasadzie to wszystko znaczy tylko tyle, że nie należy wierzyć w to, co o mnie mówią, a już pod żadnym pozorem nie można dawać wiary temu, co sama mówię o sobie.
Wchodzę po schodach. Z sypialni rodziców wynurza się moja matka wystrojona w nową suknię balową.
– No proszę. – Odwraca się do mnie plecami. – Właściwa osoba na właściwym miejscu.
Zapinam jej suwak i przyglądam się, jak mama wiruje, zarzucając rondem sukni. Byłaby piękną kobietą, gdyby tylko dostała w przydziale inne życie. Ma długie ciemne włosy i ramiona smukłe niczym prawdziwa księżniczka, ale jej usta są wiecznie skrzywione, jak po przełknięciu gorzkiej pigułki. Pojęcia wolnego czasu w zasadzie prawie nie zna, ponieważ kalendarz to u nas rzecz płynna – momentalnie może się wywrócić do góry nogami, jeśli u mojej siostry pojawi się jeden siniak albo poleci jej krew z nosa. Mama dysponuje tylko marną namiastką czasu dla siebie; spędza ją w Internecie, na zakupach w witrynie Bluefly.com. Zamawia tam fantazyjne suknie wieczorowe, których nigdy nie włoży i w których nigdzie nie pójdzie.
– I co ty na to? – pyta mnie.
Suknia mieni się wszystkimi kolorami zachodzącego słońca. To prawdziwa kreacja, z odsłoniętą górą, uszyta z materiału szeleszczącego przy każdym ruchu. Byłaby idealna dla jakiejś gwiazdy na galowy wieczór, na przejście po czerwonym dywanie, ale nie dla pani domu z przedmieścia Upper Darby, stan Rhode Island. Mama zbiera włosy z tyłu głowy i przytrzymuje je tak przez chwilę. Na jej łóżku leżą jeszcze trzy inne kreacje – jedna czarna, zmysłowa, druga naszywana dżetami i trzecia, która na oko jest o wiele za mała.
– Wyglądasz... – zaczynam.
„...na bardzo zmęczoną”. Zatrzymuję te słowa na końcu języka.
Mama nagle zastyga w kompletnym bezruchu. Pewnie jednak niechcący bezwiednie to powiedziałam. Widzę, jak podnosi rękę, żebym przez chwilę była cicho, nastawia bacznie ucha.
– Słyszałaś?
– A co miałam słyszeć?
– Kate.
– Nie.
Nie ma co liczyć na to, że mama uwierzy. Jeśli chodzi o Kate, ona nie wierzy w nic i nikomu. Idzie na górę i otwiera drzwi naszej sypialni. Kate leży na swoim łóżku, zanosząc się płaczem. W jednej chwili cały świat ponownie wali się w gruzy. Mój ojciec, z zamiłowania astronom amator, opowiedział mi kiedyś o czarnych dziurach, które mają taką masę, że pochłaniają wszystko, nawet światło. W chwilach takich jak ta w naszym domu tworzy się identyczna próżnia. Wciąga każdego, choćby się trzymał z całych sił i chwytał, czego popadnie.
– Kate! – Mama już jest na kolanach obok łóżka, a długie fałdy tej głupiej sukienki opływają ją jak obłok. – Kate, słoneczko, gdzie cię boli?
Kate zwija się na kocu, przyciskając kurczowo poduszkę do brzucha. Łzy leją się strumieniami po jej policzkach. Oddycha płytko, niepokojąco płytko. Stoję jak wryta na progu pokoju i czekam na polecenia. Dzwoń do taty do pracy. Dzwoń po pogotowie. Dzwoń do doktora Chance’a. Mama zbiera się na odwagę i potrząsa Kate za ramiona, żeby ta wreszcie coś odpowiedziała.
– Preston! – szlocha Kate pomiędzy jednym chlipnięciem a drugim. – Rzucił Serenę, rzucił ją na zawsze!
Dopiero teraz zauważamy, że telewizor jest włączony. Na ekranie widać blond przystojniaka, który rzuca spojrzenie kobiecie zalewającej się łzami prawie tak samo rozpaczliwie jak moja siostra, po czym wychodzi, trzaskając drzwiami.
– Ale gdzie cię boli? – dopytuje się mama, nie mogąc uwierzyć, że nie stało się nic gorszego.
– O, Boże... – Kate głośno pociąga nosem. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, przez co oni musieli razem przejść? Masz pojęcie?
Czyli jednak wszystko w porządku. Czuję, jak żołądek, który podjechał mi do gardła, powraca na swoje miejsce. Normalność w tym domu jest jak za krótka kołdra, która raz grzeje tak jak trzeba, ale innym razem człowiek budzi się drżący i zziębnięty. A najgorsze jest to, że nigdy nie wiadomo, czy będzie tak czy tak. Przysiadam w nogach łóżka Kate. Mam dopiero trzynaście lat, ale już jestem wyższa od niej i różnym ludziom często się wydaje, że to ja jestem starsza. Kate w tym roku kocha się w aktorach z telenoweli – był już Callahan, Wyatt i Liam. Teraz najwidoczniej przyszła kolej na Prestona.
– Pamiętasz te listy z groźbami o porwaniu? – zagaduję ją, próbując wstrzelić się w temat. Orientuję się w perypetiach tej pary, bo musiałam nagrywać dla Kate ten serial, kiedy była w szpitalu na dializie.
– A wtedy o mały włos nie wyszła przez pomyłkę za jego brata bliźniaka? – dodaje Kate.
– A ten jego wypadek na łodzi? Pamiętacie? Umarł wtedy i nie było go przez całe dwa miesiące – włącza się mama. Faktycznie. Ona też to oglądała, w szpitalu, razem z Kate.
Dopiero w tym momencie Kate zauważa niecodzienny strój mamy.
– Co ty masz na sobie?
– Nic takiego. Właśnie chciałam to odesłać. – Mama staje przede mną, odwracając się plecami, żebym rozpięła suwak. Tak mocno rozwinięta mania zakupów przez Internet dla każdej innej kobiety byłaby sygnałem, że coś jest z nią nie tak i że trzeba zacząć się leczyć; dla mojej mamy jest to odskocznia od rzeczywistości, która pomaga zachować zdrowie psychiczne. Zastanawiam się, co ją w tym tak bardzo pociąga: możliwość przebrania się za kogoś innego czy raczej to, że w każdej chwili wszystko można odesłać, jeśli nie będzie odpowiadać. Mama przygląda się Kate jeszcze raz, twardszym wzrokiem.
– Na pewno nic cię nie boli?
Po wyjściu mamy Kate zaczyna blaknąć. Nie potrafię znaleźć lepszego słowa na opisanie tego, co się z nią dzieje – z jej twarzy spływają wszystkie kolory, a cała sylwetka wtapia się w poduszki. Kiedy choroba powraca, moja siostra rozmywa się jeszcze bardziej. Boję się, że obudzę się pewnego ranka, a jej już w ogóle nie będzie widać.
– Suń się – mówi Kate. – Zasłaniasz mi.
Siadam więc na swoim łóżku.
– To tylko zwiastuny następnych odcinków.
– Chcę wiedzieć, co przegapię, jeśli umrę dziś w nocy.
Kładę się i poprawiam poduszki pod głową. Jak zwykle Kate poprzekładała na swoje łóżko wszystkie miękkie, a na moim zostały te, które uwierają w szyję jak worki wypchane kamieniami. Ma do tego prawo, bo jest starsza, bo jest chora, bo księżyc jest w znaku Wodnika – powód zawsze się znajdzie. Patrzę w ekran spod przymrużonych powiek. Chętnie poskakałabym po kanałach, ale wiem, że z Kate nie ma co o tym marzyć.
– Preston wygląda, jakby był zrobiony z plastiku.
– Tak? To dlaczego dziś w nocy szeptałaś jego imię z nosem w poduszce?
– Zamknij się – mówię.
– To ty się zamknij – odpowiada Kate, a potem uśmiecha się do mnie. – Ale wiesz, on chyba naprawdę jest homo. Szkoda chłopaka, zmarnuje się, bo siostry Fitzgerald są... – Urywa w pół zdania, krzywiąc się boleśnie. Przewracam się na bok, patrząc na nią uważnie.
– Kate?
– To nic, nic się nie dzieje – mówi Kate, masując dolną część pleców.
Nerki.
– Zawołać mamę?
– Jeszcze nie. – Kate wyciąga do mnie dłoń. Nasze łóżka stoją na tyle blisko siebie, że możemy się złapać za ręce, jeśli obie sięgniemy daleko. Wyciągam rękę do Kate. Kiedy byłyśmy małe, robiłyśmy kładkę ze złączonych ramion i sadzałyśmy na niej Barbie, ile tylko się zmieściło.
Ostatnio zaczęłam miewać koszmary. Śni mi się, że pokrojono mnie na drobne kawałeczki, których jest tak dużo, że nie można mnie już złożyć z powrotem.
Mój ojciec powtarza, że każdy ogień musi się wypalić, jeśli nikt nie otworzy okna i nie dostarczy mu paliwa. Coś mi się zdaje, że to, co chcę teraz zrobić, jest jak otwarcie takiego okna. Z drugiej strony, tato mówi też, że kto czuje za sobą ogień, musi uciekać, choćby musiał przebijać się przez ścianę. Zatem kiedy Kate zasypia po zażyciu lekarstw, wyjmuję spod materaca skórzany segregator zapinany na zamek błyskawiczny i chowam się w łazience, żeby nikt mnie nie nakrył. Kate już się do niego dobrała – wplotłam czerwoną nitkę pomiędzy ząbki zamka, żeby wiedzieć, kiedy ktoś myszkował w moich rzeczach bez pozwolenia. Nitka jest rozerwana, ale w środku niczego nie brakuje. Odkręcam wodę w wannie, żeby było słychać, po co poszłam do łazienki, i siadam na podłodze. Wyjmuję pieniądze do przeliczenia.
Facet z lombardu dał mi dwadzieścia dolarów, więc razem mam sto trzydzieści sześć dolarów i osiemdziesiąt siedem centów. I tak nie starczy, ale coś się poradzi. Jak Jesse kupował tego swojego skasowanego jeepa, to też nie miał całych dwóch tysięcy dziewięciuset dolarów. Dostał pożyczkę z banku. Oczywiście wszystkie papiery musieli podpisać rodzice. Jeśli chodzi o mnie, chyba raczej nie będą skłonni tego zrobić. Przeliczam całą kwotę jeszcze raz, na wypadek gdyby banknoty uległy cudownemu rozmnożeniu, ale nic z tego: liczby to liczby i suma pozostaje ta sama. Po przeliczeniu pieniędzy zabieram się do czytania wycinków z gazet.
Campbell Alexander. Głupie nazwisko. Moim zdaniem tak mógłby się nazywać drogi drink w restauracji dla snobów albo jakiś dom maklerski. No, ale niezależnie od tego osiągnięcia zawodowe ma imponujące.
Mój brat nie mieszka w domu. Żeby się z nim zobaczyć, trzeba wyjść na zewnątrz – i o to właśnie mu chodzi. W wieku szesnastu lat Jesse wprowadził się na stryszek nad garażem, co stanowiło idealne rozwiązanie dla wszystkich: on nie chciał, żeby rodzice widzieli, co robi, a rodzice ze swojej strony wcale się nie palili, żeby patrzeć mu na ręce. Drogę do drzwi blokuje komplet zimowych opon, murek z kartonowych pudełek ustawionych jedno na drugim i dębowe biurko przewrócone na bok. Czasami wydaje mi się, że Jesse sam stawia tutaj te barykady, i to tylko po to, żeby trudniej było do niego dotrzeć.
Przedzieram się jakoś przez cały ten bajzel i wchodzę na górę. Schody wibrują od niskich tonów głośno puszczonej muzyki. Zanim mój starszy brat raczy usłyszeć, że się dobijam, upływa prawie pięć minut.
– Czego? – warczy, uchyliwszy drzwi.
– Mogę wejść?
Po głębokim namyśle Jesse wpuszcza mnie do środka. Jego pokój tonie w brudnych ubraniach, starych czasopismach i pudełkach po chińszczyźnie na wynos. Wszędzie czuć ostry zapach, kojarzący mi się z wonią przepoconych butów łyżwiarskich. Porządek jest tylko w jednym miejscu – na półeczce, gdzie stoi kolekcja symboli marek samochodowych, duma mojego brata. Srebrny jaguar wyciągnięty w skoku, trójramienna gwiazda Mercedesa, mustang stający dęba – Jesse mówi, że wszystko to znalazł na ulicy. Nie jestem do tego stopnia głupia, żeby dać sobie wcisnąć taki kit.
Żeby było jasne: to nie jest tak, że moich rodziców w ogóle nie obchodzi Jesse ani kłopoty, w które notorycznie się pakuje. Im po prostu nie starcza już dla niego czasu, a jego problemy nie są wcale na szczycie hierarchii rodzinnych problemów.
Jesse zostawia mnie na progu i powraca do zajęć, w których mu przeszkodziłam. Na telewizorze stoi elektryczny rondel, ten sam, który zniknął z naszej kuchni kilka miesięcy temu. Z pokrywy sterczy miedziana rurka, przechodząc przez napełnioną lodem plastikową butelkę po mleku. Jej drugi koniec jest wetknięty do weka. Mój brat dopuszcza się różnych postępków na granicy prawa, ale nie można mu odmówić błyskotliwości. Podchodzę bliżej i wyciągam rękę, żeby dotknąć aparatury. W tej samej chwili Jesse odwraca się.
– Ejże! – Przyskakuje szybciej niż myśl i bije mnie po rękach. – Chcesz mi rozpieprzyć spiralę kondensacyjną?
– Czy to jest to, co mi się wydaje?
Mój brat uśmiecha się paskudnie.
– To zależy od tego, co ci się wydaje. – Wyjmuje słoik spod rurki. Krople płynu kapią na dywan. – Spróbuj.
Zbudował sobie destylator praktycznie z niczego, ale ten bimber, który w nim pędzi, jest całkiem mocny. Po pierwszym łyku moje gardło płonie żywym ogniem, a nogi robią się miękkie jak z waty. Opadam bezwładnie na kanapę.
– Ohyda – dyszę, kiedy tylko udaje mi się złapać oddech.
Jesse śmieje się i też pociąga ze słoika. Na niego ten napój nie działa tak jak na mnie.
– Powiesz wreszcie, czego chcesz?
– Skąd wiesz, że czegoś chcę?
– Stąd, że tutaj nikt nie przychodzi w celach towarzyskich – Jesse przysiada na poręczy kanapy – a gdyby chodziło o Kate, już dawno byś mi powiedziała.
– Sęk w tym, że tutaj chodzi o Kate. W pewnym sensie. – Wciskam mu w ręce wycinki z gazet. I tak nie umiem mu tego wszystkiego wyjaśnić lepiej, niż tam to napisano. Jesse przegląda je pobieżnie, po czym unosi głowę i wbija we mnie wzrok. Jego oczy są jasne, tęczówki niemal siwe, a ich spojrzenie potrafi tak zbić z tropu, że można zapomnieć, co się chciało powiedzieć.
– Nie próbuj tego. Na system nie ma mocnych – mówi mój brat z goryczą. – Każde z nas zna swoją rolę na wyrywki. Kate odgrywa Męczennicę. Ja jestem Spisany na Straty, a ty... Tobie przypadła rola Rozjemczyni.
Jesse sądzi, że zna mnie dobrze, ale ja jego wcale nie gorzej; wiem, że uwielbia się droczyć. Patrzę mu prosto w oczy.
– Co ty powiesz?!
Brat obiecuje poczekać na mnie na parkingu. Nieczęsto się zdarza, żeby zgodził się zrobić to, o co go proszę. Przypominam sobie najwyżej kilka takich sytuacji. Obchodzę cały budynek i staję przed frontowymi drzwiami. Wejścia pilnują dwie Chimery.
Biuro pana Campbella Alexandra znajduje się na trzecim piętrze. Drewniana boazeria na ścianach ma kolor podobny do maści klaczy kasztanki. Moje stopy zapadają się w grubym perskim dywanie na głębokość minimum dwóch centymetrów. Sekretarka siedząca za biurkiem nosi czarne lakierowane czółenka, wypolerowane na taki połysk, że mogę się w nich przejrzeć. Zerkam w dół, na swoje szorty ze starych dżinsów i trampki, które w zeszłym tygodniu z nudów pomalowałam flamastrami.
Sekretarka ma nieskazitelnie gładką skórę, idealnie kształtne brwi i usta koloru miodu. W obecnej chwili z tych ust leje się potok inwektyw pod adresem jej telefonicznego rozmówcy.
– Chyba nie myślisz poważnie, że powiem sędziemu coś takiego? Nie muszę zbierać za ciebie ochrzanu od Klemana... Otóż mylisz się, dostałam podwyżkę jako wyraz uznania dla moich wyjątkowo wysokich kompetencji oraz w nagrodę za to, że na co dzień grzebię się w jakichś gównianych sprawach. Ale skoro już o tym mowa, to... – Odsuwa słuchawkę od ucha; wyraźnie słychać trzask rozłączenia. – Skurwiel – mruczy kobieta pod nosem i chyba dopiero teraz zauważa, że stoję dwa kroki od niej. – W czym mogę pomóc? – Obrzuca mnie uważnym spojrzeniem od stóp do głów. Domyślam się, że na pierwszy rzut oka nie zrobiłam na niej piorunującego wrażenia. Unoszę dumnie brodę, starając się wypaść na luzie, chociaż średnio się tak czuję.
– Jestem umówiona z panem Alexandrem. Na godzinę szesnastą.
– Ale po tym, jak rozmawiałyśmy przez telefon – zaczyna sekretarka – myślałam, że jesteś...
Starsza, to chciałaś powiedzieć?
Zakłopotany uśmiech.
– Nie prowadzimy spraw dla nieletnich. Taką mamy zasadę. Mogę służyć adresami kancelarii, które...
Biorę głęboki wdech.
– Bardzo przepraszam – przerywam jej – ale muszę się nie zgodzić. Smith kontra Whately, Edmunds przeciwko Szpitalowi Matki i Dziecka oraz Jerome przeciwko diecezji stanu Providence; wszystko to były sprawy z udziałem osób niepełnoletnich, a każda z nich zakończyła się pomyślnie dla strony reprezentowanej przez pana Alexandra. A przecież mówimy tylko o zeszłym roku.
Sekretarka patrzy na mnie, mrugając powiekami. Po chwili jej twarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Chyba mimo wszystko trochę się jej spodobałam.
– Właściwie nie widzę powodu, dlaczego nie miałabyś się z nim zobaczyć. – Wstaje zza biurka, żeby zaprowadzić mnie do gabinetu szefa.
Gdybym nawet do końca życia nic nie robiła, tylko czytała, to i tak miałabym marne szanse przekopać się przez księgozbiór zgromadzony w gabinecie Campbella Alexandra, dyplomowanego prawnika. Regały z literaturą fachową sięgają od podłogi do sufitu; wątpię, żebym zdołała przeczytać w życiu tyle słów, ile zgromadzono na tych półkach. Robię w pamięci szybkie obliczenia. Na każdej stronie niech będzie około czterystu słów, a każda z tych pozycji niech ma czterysta stron, nie więcej; na półce mieści się dwadzieścia tomów, a każdy regał ma sześć półek. Wychodzi jak nic dziewiętnaście milionów słów – i to tylko na jednej ścianie gabinetu.
Siedzę sama przez dłuższą chwilę. Mam sposobność rozejrzeć się trochę. Na biurku panuje wprost idealny ład. Nie widać żadnych fotografii – żony, dziecka, nawet własnej. Tylko na podłodze, jakby wbrew wszechobecnemu porządkowi, stoi duży kubek pełen wody.
Czym wytłumaczyć to zaniedbanie? Wymyślam różne powody. Ten kubek to basen służbowy dla armii biurowych mrówek. Prymitywny nawilżacz powietrza. Złudzenie optyczne.
W momencie kiedy już prawie uwierzyłam w to ostatnie i wyciągam rękę, żeby sprawdzić, czy ten kubek rzeczywiście tam stoi, drzwi nagle otwierają się z trzaskiem. Wychyliłam się przed chwilą z krzesła tak mocno, że teraz, wystraszona, praktycznie ląduję na podłodze, oko w oko z owczarkiem niemieckim, który przeszywa mnie wzrokiem, po czym podchodzi z godnością do stojącego na podłodze kubka i zaczyna pić.
Za nim do gabinetu wkracza sam Campbell Alexander, brunet, wzrostem co najmniej równy mojemu tacie, czyli mający około metra osiemdziesięciu, o kwadratowej szczęce i oczach przypominających dwie bryły lodu. Ściąga z ramion marynarkę i wiesza ją starannie na wieszaku zamocowanym na drzwiach. Wyciąga z szafki teczkę na dokumenty i podchodzi z nią do biurka. Nie poświęca mi ani jednego spojrzenia, nawet wtedy, kiedy odzywa się do mnie.
– Domyślam się, że jesteś harcerką i sprzedajesz ciastka. Nie kupię. Ale swoim zachowaniem zdobyłaś punkty na sprawność natręta. – Uśmiecha się szeroko, ubawiony własnym dowcipem.
– Niczego nie sprzedaję.
Campbell Alexander rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Dotyka przycisku na biurowym telefonie.
– Kerri – pyta, usłyszawszy głos sekretarki – co toto robi w moim gabinecie?
– Chcę pana wynająć – oznajmiam.
Adwokat zdejmuje palec z przycisku.
– Śmiem wątpić.
– Nawet pan nie zapytał, czy naprawdę chcę wnieść pozew.
Wstaję i robię krok do przodu. Pies natychmiast reaguje, powtarzając moje ruchy jak w lustrze. Dopiero teraz wpada mi w oko kamizelka opinająca jego pierś, kamizelka z czerwonym krzyżem, jak u bernardynów, które noszą rum w małych baryłkach. Odruchowo wyciągam rękę, chcąc go pogłaskać.
– Nie rób tego – powstrzymuje mnie pan Alexander. – Sędzia to pies przewodnik.
Moja ręka opada do boku.
– Przecież pan widzi.
– Dziękuję, że byłaś uprzejma to zauważyć.
– To co w takim razie panu dolega?
Momentalnie żałuję tego, co powiedziałam. Ileż to razy byłam świadkiem, jak Kate musiała odpowiadać na takie aroganckie pytania.
– Mam żelazne płuca – odpowiada szorstko Campbell Alexander. – Pies wyczuwa magnesy i ostrzega mnie przed nimi. Bądź teraz łaskawa opuścić mój gabinet. Moja sekretarka wyszuka dla ciebie kogoś, kto...
Ale ja, zanim stąd wyjdę, muszę coś wiedzieć.
– Naprawdę zaskarżył pan Boga? – Wyjmuję szybko wszystkie swoje wycinki prasowe i rozkładam je przed nim na pustym blacie biurka.
Campbell Alexander bierze do ręki artykuł leżący na samym wierzchu. Na jego policzku drży nerwowo jeden mięsień.
– Pozwałem do sądu diecezję stanu Providence w imieniu wychowanka jednego z diecezjalnych sierocińców. Chłopiec był chory i musiał być poddany eksperymentalnej terapii, w której wykorzystuje się tkanki płodowe. Władze sierocińca odmówiły mu prawa do leczenia, twierdząc, że jest ono sprzeczne z postanowieniami Soboru Watykańskiego II. Ale w gazetach napisali, że dziewięciolatek skarży Boga za życie przegrane na starcie, bo taki nagłówek lepiej wygląda na pierwszej stronie. – Nic nie mówię, patrzę tylko na niego. – Dylan Jerome – przyznaje w końcu prawnik – chciał oskarżyć Boga o zbyt mało, jego zdaniem, troskliwą opiekę nad nim.
Jak dla mnie, nie byłoby lepiej, gdyby w tej chwili na środku tego olbrzymiego mahoniowego biurka rozbłysła wszystkimi kolorami tęcza.
– Proszę pana – mówię po prostu – moja siostra ma białaczkę.
– Przykro mi to słyszeć. Nie zamierzam jednak ponownie składać pozwu przeciwko Panu Bogu, a nawet gdybym był skłonny to zrobić, powódka musi wystąpić osobiście.
Tak wiele muszę mu wyjaśnić. Zbyt wiele. Musi się dowiedzieć, że w żyłach siostry płynie moja krew; że pielęgniarki przytrzymują mnie siłą, żeby wbić mi igłę i wyssać ze mnie białe krwinki, bo Kate nie ma własnych; że potem przychodzi lekarz i mówi, że trzeba kłuć znowu, bo za pierwszym razem pobrali za mało. Muszę mu opowiedzieć o siniakach i głębokim bólu wewnątrz kości po tym, jak oddałam siostrze szpik; o igłach, przez które ładują mi czynnik wzrostu pobudzający produkcję komórek macierzystych, żeby było ich potem więcej dla niej. O tym, że chociaż jestem zdrowa, to czuję się jak obłożnie chora. Że urodziłam się tylko po to, żeby pobierano ode mnie substancje, których moja siostra potrzebuje, żeby przeżyć. Że nawet teraz, w tej chwili, podejmuje się decyzję o moim losie, a nikt nie uważa za stosowne zapytać o zdanie osoby, której najbardziej ona dotyczy.
Zbyt wiele mam mu do wyjaśnienia. Staram się więc, jak mogę, wypowiedzieć wszystko w jednym zdaniu.
– Nie chcę skarżyć Boga, tylko moich rodziców – wyjaśniam. – Chcę wytoczyć im proces o odzyskanie prawa do decydowania o własnym ciele.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI