Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bez ostatniej strony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez ostatniej strony - ebook

Gdy Mike wszedł do pokoju, Robert Pine jak zwykle zasłonił swoje notatki. Odruchowo, gwałtownie i zupełnie niepotrzebnie.
- Poczta dla pana, sir.
- Dzięki, Mike – wymamrotał, udając, że szuka zszywacza.
Był zakłopotany. Jak zawsze, gdy trzęsły mu się ręce. Nie nadaję się do tej roboty – pomyślał. - Cholera! Jestem chemikiem, nie agentem...



Jest rok 1953. Społeczeństwo amerykańskie ogarnia atmosfera strachu, a komisja senatora McCarthy’ego wszędzie węszy komunistyczne spiski i rozpoczyna „polowanie na czarownice”.

Młody chemik, zatrudniony w tajnym wojskowym laboratorium opracowującym gazy bojowe, pada tymczasem ofiarą szantażu. Przekonany, że jego narzeczona została porwana, chcąc ocalić jej życie, ujawnia wzór na śmiercionośny gaz. Jeszcze tego samego dnia okazuje się jednak, że porwanie było mistyfikacją...

Kto wyłudził wzór? Główny bohater rozpoczyna prywatne śledztwo. Odkryje niejedną tajemnicę, ale czy uda mu się dotrzeć do prawdy?
Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-816-6
Rozmiar pliku: 776 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autorki

Bohaterowie tej powieści i przedstawione w niej wydarzenia są fikcyjne, ale gaz powodujący skurcz naczyń krwionośnych serca produkowano naprawdę. W 1957 roku agent KGB Bohdan Staszynski za jego pomocą zamordował Lwa Rebeta, a dwa lata później Stepana Banderę, działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. W obu przypadkach podczas sekcji zwłok lekarze stwierdzili zawał serca. Morderstwa te zapewne nigdy nie wyszłyby więc na jaw, gdyby nie kobieta, dla której Staszynski uciekł na Zachód i przyznał się do swoich zbrodni. Ale to już zupełnie inna historia...Prolog

Gdy Mike wszedł do pokoju, Robert Pine jak zwykle zasłonił swoje notatki. Odruchowo, gwałtownie i zupełnie niepotrzebnie.

– Poczta dla pana, sir.

– Dzięki, Mike – wymamrotał, udając, że szuka zszywacza. Był zakłopotany. Jak zawsze, gdy trzęsły mu się ręce. Nie nadaję się do tej roboty, pomyślał. Cholera! Jestem chemikiem, nie agentem.

Robert Pine faktycznie był chemikiem. Najlepszym na swoim roku, dumą Uniwersytetu Pensylwania i stypendystą rządowym. Od kilkunastu miesięcy był też szeregowym pracownikiem koncernu petrochemicznego Engine, gdzie oficjalnie udoskonalał skład nowatorskiego paliwa. W rzeczywistości opracowywał dla tajnych służb gaz Ariel, wywołujący u ofiar natychmiastowy zawał serca. Podczas badań uśmiercił za jego pomocą kilkadziesiąt niewinnych myszy i nie wątpił w jego skuteczność. Nad zastosowaniem swego wynalazku wolał się nie zastanawiać.

Drzwi zamknęły się cichutko. Robert wstał, zaparzył sobie herbatę i sięgnął po przyniesioną przez Mike’a pocztę. Odłożył zaproszenie na kongres, trzy foldery reklamowe znanych towarzystw ubezpieczeniowych i najnowsze wydanie „Chemii Akademickiej”. W ręku pozostała mu mała szara koperta bez adresu nadawcy. Zaintrygowany odciął jej brzeg i wytrząsnął zawartość.

Po biurku z brzękiem potoczył się złoty pierścionek. Malutki granat otoczony sześcioma cyrkoniami subtelnie odbijał światło. Robert spojrzał na niego i zamarł. Znał ten blask. Tak jak i każdy ornament tego pierścionka. Wiele razy przyglądał mu się na wystawie nieprzyzwoicie drogiego sklepu jubilerskiego Emerald. Miesiąc temu kupił go i założył na palec Emily Watson.

– Emily... – wyszeptał, nerwowo sięgając po kopertę.

W środku znalazł kartkę z kilkoma linijkami maszynopisu. Zaczął czytać, ale litery tańczyły mu przed oczami.

W sklepie papierniczym naprzeciwko kupisz białą tekturową teczkę. Włożysz do niej skopiowany wzór na Ariel i wszystkie wyniki testów. O 17.10 wejdziesz do pubu Phillies na Varick Street. Usiądziesz przy barze i zamówisz whisky z lodem. Teczkę położysz na sąsiednim krześle. Z nikim nie będziesz rozmawiał. Wypijesz i po piętnastu minutach wyjdziesz.

Przeczytał list trzy razy, zanim zrozumiał jego treść. Potem drżącymi rękami sięgnął po telefon i wykręcił numer.

– Kancelaria Thompson, Bedford i Syn. Czym mogę służyć? – zapytał miły kobiecy głos.

– Cześć, Kitty. Tu Robert. Jest Emily?

– Nie, w ogóle dzisiaj nie przyszła. Bedford jest wściekły. Myślałam, że jest z tobą... Wszystko w porządku, Robercie?

Bez słowa się rozłączył i wykręcił numer domowy Emily. Odczekał piętnaście sygnałów, zanim pozwolił słuchawce opaść na widełki. Przez głowę przelatywały mu setki obrazów: śliczna twarz Emily, jej błyszczące czarne oczy, błękitna sukienka, którą wczoraj miała na sobie, ślub, o którym ciągle rozmawiali, jej wymarzony domek z ogródkiem i zdychające myszy, o których jej nigdy nie mówił.

Tak, był pewien, że nigdy jej o tym nie wspomniał. Jej ani nikomu innemu. Prace nad Arielem były objęte absolutną tajemnicą. Poza dyrektorem koncernu i generałem McAlistairem nikt nie miał prawa o nich wiedzieć. Najwyraźniej jednak ktoś wiedział. I ten ktoś porwał Emily.

***

Wziął głęboki wdech, a potem ze świstem wypuścił powietrze. Policzył wolno do dziesięciu – trzy razy. Nie udało mu się uspokoić, ale zdołał przynajmniej zebrać myśli. Spojrzał na zegarek, dochodziła dwunasta. Najpierw teczka, postanowił. Odczekam do dwunastej trzydzieści i wyjdę jak zwykle na lunch. Do papierniczego wstąpię, wracając.

Minuty płynęły wolno, bardzo wolno. Kilka pierwszych przesiedział bez ruchu. Potem dopił herbatę. Umył nawet kubek i podlał kwiatki. Przejrzał bez zrozumienia kilka artykułów. Próbował ostrzyć ołówki, ale łamały mu się w rękach. O dwunastej dwadzieścia pięć wstał, założył kapelusz i podszedł do drzwi. Wychylił głowę na korytarz i szybko ją cofnął. W ostatniej chwili zdążył uciec przed wzrokiem Petera Scotta, którego w myślach nazywał „daj mi dziesięć minut, a opowiem ci całe moje życie”.

– Nie dzisiaj – mruknął.

Gdy korytarz opustoszał, Robert zamknął pokój i truchtem zbiegł na parter.

– Cześć, Ben – zagadnął rozpoczynającego popołudniową zmianę strażnika i wyszedł na zalaną słońcem ulicę.

Sklep papierniczy miał dokładnie przed sobą, na wyciągnięcie ręki. Odczuwał silną pokusę, by wejść, kupić teczkę, skopiować wzory i ruszyć do Phillies natychmiast. Albo zacząć poszukiwania Emily. Albo zrobić coś innego, cokolwiek, ale robić coś, działać! Nie zwracaj na siebie uwagi. Wszystko powinno być jak zwykle. Od tego może zależeć jej życie, powtórzył sobie po raz kolejny i ruszył do wegetariańskiego baru Dumpling.

Gdy tępo wpatrzony w blat stolika wpychał w siebie ostatniego pierożka, usłyszał nagle tubalny głos Maxa Debbera:

– Tu jesteś, Robercie! Całe piętro poszło do Burgers. Myślałem, że ty też. Ale to dobrze, że wolisz jarskie, bo chciałem z tobą pogadać.

Robert zaklął w duchu. Max Debber był wicedyrektorem do spraw marketingu. Natrętnym, wścibskim i chorobliwie ambitnym. Jeżeli chciał pogadać, zazwyczaj oznaczało to kłopoty lub dodatkową robotę. W najlepszym wypadku nieciekawą tyradę.

Nie przestając mówić, ogromne, tłuste cielsko osunęło się na krzesło i zatrzęsło stolikiem. Robert wpatrywał się w usta Maxa i udawał, że słucha. Myślał o Emily, maszynie kopiującej i białej papierowej teczce. Max tymczasem nudził o wskaźnikach sprzedaży, rządowym zapotrzebowaniu na paliwo i parametrach skroplonego gazu XO89. Całość, powtórzona sześć razy, sprowadzała się do tego, że potrzebował próbek. W dużej ilości i oczywiście zaraz.

– Dobrze, Max. Będą za dwie godziny. Pójdę je przygotować – udało się wtrącić Robertowi, gdy rozmówca brał oddech.

– Poczekaj, ja też już kończę. Pójdziemy razem.

***

Dochodziła piąta. W promieniach popołudniowego słońca wirowały drobinki kurzu, szklane witryny odbijały światło, a kroki rozlegały się na chodniku głośnym echem. Miasto wydawało się kryształowe i nieruchome.

Robert poprawił kapelusz i czterdziesty trzeci raz zerknął na zegarek. Był zdenerwowany i spięty. Kolana lekko mu drżały, a biała tektura kleiła się do rąk. Miał za sobą pracowite popołudnie. Najpierw musiał pozbyć się Maxa Debbera, potem dyskretnie wnieść do biura zakupy ze sklepu papierniczego, skompletować dokumentację dotyczącą Ariela, odczekać na moment, gdy pracownia kserograficzna opustoszeje, skopiować wszystkie badania, sprawdzić wyniki, a w międzyczasie przygotować próbki XO89 i przeprowadzić kilka banalnych rozmów, starając się ukryć swoje zdenerwowanie i narastający z każdą minutą strach.

Przez cały dzień na tysiące różnych sposobów wyobrażał sobie, kogo spotka w Phillies i co się tam wydarzy. Liczył godziny i układał coraz to nowe scenariusze. Teraz po raz czwarty zbliżał się do skrzyżowania ulic Varick i Watts z irracjonalną nadzieją, że zaraz się obudzi i cały ten dzień okaże się tylko złym snem.

Bar Phillies znajdował się pod numerem piątym. Z daleka widać było jego przeszkloną rotundę i staroświecki, elegancki szyld. Już niedługo będzie po wszystkim, pomyślał Robert i zawrócił, by kolejny raz obejść skwerek. Jeszcze tylko dziesięć minut...

***

Szklane drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wziął głęboki oddech i przekroczył próg. Wypolerowany dębowy blat, wysokie stołki, kremowe ściany i biała koszula barmana – wszystko to wyglądało czysto i sympatycznie. Dla Roberta miało jednak w sobie coś złowrogiego. Szybkim spojrzeniem obrzucił wnętrze pubu i usiadł przy barze. Poza parą przy wejściu w środku było pusto.

– Co podać? – oczywiste pytanie wyrwało go z odrętwienia.

Co to miało być? – przeleciało mu przez głowę. Aha, whisky!

– Whisky z lodem – zamówił posłusznie.

Sącząc alkohol, na który wcale nie miał ochoty, bezmyślnie błądził wzrokiem po barze. Gdzie jest Emily? – dudniło mu w głowie. Co się z nią dzieje? Czy ktoś ją skrzywdził? Pierścionka na pewno nie oddała bez oporu... To przeze mnie. Cholera, to wszystko przeze mnie. Ale ze mnie kretyn! Nawet nie pomyślałem, że ją narażam. Co oni jej zrobili?

Tajemnicze „oni” zmieniło się nagle w wielki znak zapytania. Agenci? Rosyjscy? Francuscy? Niemieccy? Jacyś inni? Właściwie było mu wszystko jedno. Byle tylko uwolnili Emily.

Dyskretnie przyjrzał się parze przy wejściu. Rudawa, długowłosa kobieta w czerwonej sukni i nijaki mężczyzna po trzydziestce, zatopieni w rozmowie. Może to oni? Porwali Emily, uwięzili ją gdzieś, a teraz przyszli tu po teczkę? Oboje? A może tylko jedno z nich, a drugie o niczym nie wie? Ale które? On czy ona? A może to ktoś, kto czeka na zewnątrz? Albo barman? W kryminałach to z reguły jest barman...

Nagle wzrok Roberta padł na pierwszą stronę leżącego na ladzie „New York Timesa”. Apelacja odrzucona. Ethel i Julius Rosenberg zostaną straceni – krzyczały nagłówki. Po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Sprawa Rosenbergów ciągnęła się od miesięcy, wzbudzając emocje nie mniejsze niż wieści z Korei. Małżeństwo oskarżone o działalność szpiegowską na rzecz Moskwy uparcie nie przyznawało się do winy. Prokuratura przekonywała, że dowody są bezsporne. Opozycja zaczynała mówić o polowaniu na czarownice i obsesji senatora McCarthy’ego. Gazety liczyły pokazowe procesy i zaprzepaszczone kariery.

Jeżeli ktoś dowie się o Arielu, posadzą mnie za szpiegostwo! – uświadomił sobie. Ktokolwiek mnie szantażuje, już zawsze będzie miał na mnie haka. Czego będzie chciał za milczenie? Pieniędzy? Następnych badań? Raczej badań. A jak przestanie mnie potrzebować, poinformuje McAlistaira i wyląduję na krześle elektrycznym. Ale kto? Kto wiedział, nad czym pracuję? McAlistair i Bennet, którzy i tak mają dostęp do wyników. Może ktoś jeszcze? Ktoś z Engine, kto jest na tyle blisko, żeby się zorientować. Andrew Worney? Max Debber? Kto jeszcze bywał w moim pokoju? Raymond Dobbs, Mike i Alicia, sekretarka. Alicia nie wygląda na zbyt inteligentną, ale kto wie? Mike? Chyba nie, bo prawie wszystko załatwiał w drzwiach. Raymond? Andrew? A może Max? On by najbardziej pasował. Wścibski i niegłupi. I akurat dzisiaj tak się do mnie przyczepił. Może mnie obserwował? Ciekawe, co zrobi z Arielem? Sprzeda go KGB? Może sam pracuje dla KGB? A może nie chodzi mu o gaz, tylko o to, żeby mieć coś na mnie? Tylko po co? Czy Maxowi to potrzebne? I czy on by na to wpadł? Coś takiego mógłby wymyślić McAlistair, ale nie Max.

McAlistair!!! A jeśli to McAlistair? Jeżeli on po prostu testuje moją lojalność? Umieścił mnie w Engine, przekonał Benneta, nadzorował projekt. Może chciał mnie wypróbować? Dzisiaj odbierze stąd teczkę, a jutro wezwie mnie do siebie, podrapie się po łysinie i powie: „Dlaczego to zrobiłeś, synu? Dlaczego zdradziłeś, zamiast mi powiedzieć?”. Tak, stary McAlistair byłby do tego zdolny. Jeśli to on, to nie powinienem zostawiać teczki, jak ją odbierze, to koniec ze mną, a Emily jest bezpieczna, bo była tylko przynętą. Nic jej nie zrobi, chodzi mu o mnie. Ale jeśli to nie McAlistair, tylko na przykład KGB? Jeśli to oni mają Emily? Jak nie zostawię teczki, to ją zabiją...

Dwadzieścia dwie po piątej. Za trzy minuty mam wyjść. Co robić???

***

Dwadzieścia cztery minuty po piątej Robert Pine odstawił na ladę pustą szklaneczkę. Obok położył lekko wymięty banknot. Nie zaryzykuję jej życia, pomyślał i szybko podniósł się z krzesła. Skinął głową barmanowi i ruszył w kierunku drzwi. Minął parę przy wyjściu i położył rękę na klamce.

– Zapomniał pan teczki, sir!

Nagle świat zawirował. To jedno, jedyne nieplanowane zdanie zabrzmiało dla niego jak wybuch granatu. Robert po raz pierwszy w życiu poczuł się bliski omdlenia. Z wysiłkiem odwrócił głowę w kierunku barmana. A niech cię cholera! – pomyślał z nienawiścią. Żeby cię jasny szlag trafił! Co ja mam teraz zrobić? Przecież nie wcisnę mu tej teczki na siłę!

Uczynny chłopak tymczasem już podawał zgubę.

– Dzięki – wycedził Robert przez zaciśnięte zęby i wyszedł na ulicę.

Człapał wolno w kierunku ulicy Hudson. Był roztrzęsiony, skołowany i wściekły. Nie udało się, nie udało się! – powtarzał sobie w duchu. Nie zostawiłem jej! Nie zostawiłem tej pieprzonej teczki i może właśnie wydałem wyrok śmierci na Emily. Coś ścisnęło go za gardło i poczuł, jak wzbiera w nim bezsilny dziecięcy szloch. Skręcił za róg i ze złością popatrzył na biały kawałek tektury. Miał ochotę go podeptać, rozerwać, potargać na strzępy.

Jednym szarpnięciem oderwał wierzchnią ściankę i znieruchomiał. Teczka była pusta.Rozdział I

Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd opuścił Phillies. Miał wrażenie, że wieczność. Pamiętał tylko, że skręcał w spokojniejsze zaułki i podejrzliwie przyglądał się przechodniom. Wyglądali jak na filmie odtwarzanym w zwolnionym tempie. Usiłował sformułować jakąś myśl – bezskutecznie. Czuł się zmęczony i odrętwiały. Po głowie kołatały mu się pojedyncze słowa i obrazy – kształt dębowych słojów na barowym blacie, wskazówki przesuwające się wolno po tarczy zegarka, smak whisky, ton głosu barmana...

Przyśpieszył kroku, okrążył niewielki skwerek i głęboko odetchnął. Poczuł zapach świeżo skoszonej trawy. Lubił go. Kojarzył mu się z dzieciństwem i spokojem, z wakacjami i łąkami wokół domu ciotki Gwen. Obszedł zatłoczony parking, minął drogerię i skręcił w lewo. Znalazł się na swojej uliczce. Cicho zamknął ciężką metalową bramę kamienicy i niemrawo wspiął się na trzecie piętro. Gdy przystanął przed drzwiami mieszkania, szukając kluczy, uświadomił sobie, że w ręce nadal trzyma pustą białą teczkę.

Powoli przekręcił klucz. Zamek zazgrzytał i drzwi ustąpiły. Zamknięte tylko na raz? Dziwne. Uchylił je i włożył głowę do środka. W maleńkim przedpokoju jak zwykle panował półmrok. Tym razem jednak Robertowi wydało się, że coś się zmieniło. Tak jakby w głębi mieszkania wyczuwał... czyjąś obecność. Poczuł mrowienie na karku. Wycofać się? Przez ułamek sekundy się wahał, a potem na palcach przekroczył próg. Odruchowo sięgnął po ozdobny lichtarz stojący na toaletce w korytarzu. Serce biło mu jak oszalałe. Teraz! – postanowił i dwoma nagłymi susami pokonał odległość dzielącą go od drzwi pokoju. Kątem oka zdążył jeszcze zauważyć w nim stłumiony blask maleńkiej lampki.

– Spóźniłeś się!

Zatopiona w miękkim fotelu Emily w skupieniu przeglądała katalog sukien ślubnych.

– Emi!!! – krzyknął Robert i podniósł do góry zaskoczoną dziewczynę. – Już dobrze, już dobrze, już wszystko dobrze – powtarzał w kółko, jednocześnie ściskając ją o wiele za mocno. – Jesteś cała? Nic ci nie zrobili? Wszystko w porządku?

Jej czarne oczy spojrzały na niego badawczo.

– Dobrze się czujesz, Robercie?

***

– Gdzie byłaś przez cały dzień?

– Jak to gdzie? U krawcowej, u fryzjera, w piętnastu sklepach obuwniczych, w kwiaciarni, u Janet...

– Nie było cię w pracy.

– No oczywiście, że mnie nie było. Przecież właśnie ci mówię. Miałam mnóstwo rzeczy do załatwienia i wzięłam dzień urlopu.

– Ale Bedford ani Kitty nic o tym nie wiedzieli.

– Zwalniałam się u Thompsona, a Kitty mogła zapomnieć. O co ci chodzi?

– Nic ci się nie stało?

– A co miało mi się stać? Straciłam mnóstwo czasu na mierzenie butów, jestem zmęczona i głodna. Nikt mnie nie okradł ani nie zaczepiał. Ani nawet nie podrywał. Najwyżej trochę bolą mnie nogi – z uśmiechem odparła Emily.

Przyjrzał się jej uważnie. Była rozbawiona i jeszcze piękniejsza niż zwykle. Jej drobna dłoń, ozdobiona zaręczynowym pierścionkiem, uspokajająco gładziła go po policzku.

– Robert... Co się dzieje?

– Nic, kochanie. Miałem... straszny sen i... martwiłem się o ciebie.

– Ja też cię kocham, głuptasie.

***

Przez kilka godzin słuchał jej radosnego szczebiotania o rozkloszowanych spódnicach i nie mógł oderwać od niej wzroku. Utrwalał w pamięci jasność jej cery i kształt pełnych ust. Dotykał falujących ciemnych włosów, z czułością wpatrując się w pyzate policzki i trzepoczące rzęsy i był jeszcze szczęśliwszy niż wtedy, gdy w maleńkiej kawiarence przyjęła jego oświadczyny.

Kiedy odprowadził ją do domu, po drodze usilnie przekonując, że jest tylko zmęczony, a nie znudzony i nieobecny, wymienił zwyczajowe uprzejmości z przyszłymi teściami i jak każdego wieczoru wracał do domu przez pogrążone w mroku ulice, zaczął zastanawiać się, czy wszystko TO naprawdę się wydarzyło. Obraz machającej mu na pożegnanie Emily, który ciągle jeszcze miał przed oczami, sprawiał, że wydarzenia tego dnia wydawały mu się zupełnie nierealne.

Przystanął i włożył rękę do prawej kieszeni marynarki. Znalazł klucze, chusteczkę do nosa i pudełko zapałek. Zatrzymał się, poszperał głębiej i wyjął wymięty i naddarty stary bilet do teatru. Nie mógł znaleźć pierścionka. Podszedł do latarni i w jej świetle jeszcze raz uważnie przeszukał kieszeń. Bez skutku.

– Nie ma go! – mruknął.

Dlaczego? Czy to się nie wydarzyło? Emily jest cała i zdrowa. I nikt jej nie porwał. Ale przecież ja skopiowałem wzór i byłem w Phillies... Dlaczego nie mam pierścionka? Czy ja zwariowałem? Co się dzieje, do cholery? Zdawało mi się? Nawdychałem się jakichś gazów? Może podczas badań uzyskałem coś o właściwościach halucynogennych i... To byłyby jakieś omamy? Kopiowanie wzoru, pierścionek i wszystko w Phillies?

Przyśpieszył kroku. Na twarzy poczuł przyjemny chłodny wiatr. Poprawił przekrzywiony mocniejszym podmuchem kapelusz i rozejrzał się po uśpionej ulicy. Światła nielicznych samochodów odbijały się w witrynach eleganckich sklepów z odzieżą i osiadały na plastikowych manekinach, nadając ich nieruchomym twarzom upiorny wyraz. Otrząsnął się ze wstrętem, usiłując odsunąć od siebie cmentarne skojarzenia. Przeciął na ukos kilka placów i zupełnie ciemnych zaułków i znalazł się przed swoim domem.

Powtarzając sobie, że jeśli Emily jest cała i zdrowa, to wszystko inne jest bez znaczenia, wbiegł po schodach na trzecie piętro. Drżącymi rękami otworzył drzwi swojej kawalerki, zapalił światło, rzucił się na kanapę i głęboko odetchnął. Znajome zabałaganione wnętrze, pachnące jeszcze fiołkowymi perfumami, sprawiło, że nareszcie poczuł się bezpiecznie.

Jedynym złowrogim elementem była leżąca w kącie mocno sfatygowana tekturowa teczka.Rozdział II

To ja tego nie zniszczyłem? Jasna cholera! Mam nadzieję, że nikt tu wczoraj nie sprzątał, pomyślał z przerażeniem Robert Pine na widok szarej koperty z anonimowym listem, niedbale wrzuconej pomiędzy stare zapiski i wczorajszą prasę. Co było wczoraj? Środa? Tak, środa. To raczej nie. Sprzątaczka przychodzi we wtorki i czwartki. Na pewno?

Z gorączkowych rozważań nad grafikiem firmy porządkowej wyrwał go piskliwy dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i usłyszał podekscytowany głos Alicii Moore:

– McAlistair chce cię widzieć. Natychmiast! Lepiej się pośpiesz, bo jest wściekły.

– Już idę – wybełkotał, czując, że skóra znów cierpnie mu na karku.

***

Każdy kolejny krok odbijał się echem od kamiennej posadzki i potęgował narastającą w nim panikę. Wolno minął zamknięte pokoje Andrew Worneya, Petera Scotta i Raymonda Dobbsa. Jego wzrok zarejestrował, że drzwi do pokoju Petera mają porysowany zamek, a wzdłuż drzwi Raymonda pęka futryna. Bzdura! – pomyślał ze złością. Zbiegł dwa piętra, przeszedł obok wypełnionej rytmicznym stukotem hali maszynistek i kątem oka zauważył machającego mu przyjaźnie Marca Greenhilla. Nieporadnie odwzajemnił gest i szybko odwrócił wzrok.

Na parterze zatrzymał się przy doniczce z ogromną paprocią. Wziął kilka głębokich wdechów, gapiąc się tępo w jej jasnozielone liście. Potem wolno policzył do dziesięciu, popchnął szklane drzwi i wkroczył na nieskalanie czysty bordowy dywan. Prawie na palcach minął dział marketingu i znalazł się przed sekretariatem dyrekcji. Przez sekundę jeszcze się wahał, a potem chwycił za klamkę. Ręka mu się ześlizgnęła i dopiero wtedy zorientował się, że jest zupełnie mokra.

***

John McAlistair siedział za swoim stylowym dębowym biurkiem i ze złością wertował kalendarz.

– Zamknij drzwi i siadaj – wycedził tonem, od którego Robertowi nogi same się ugięły. – Zwariowałeś, Pine? Co ty wyprawiasz, do cholery?

On wie... On wie, on wie! – zadudniło Robertowi w głowie. I nagle ogarnęło go uczucie, że się zapada, że wnika w miękki fotel i grzęźnie w nim jak w bagnie, zupełnie niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.

McAlistair tymczasem milczał. Lubił efektowne pauzy, które Robertowi zawsze kojarzyły się z powolnym i pełnym skupienia pociąganiem za cyngiel. Milimetr po milimetrze, sekunda po sekundzie, ze wzrokiem wbitym w cel.

– Gdyby nie rządowe stypendium – przemówił wreszcie – prawdopodobnie wylądowałbyś w Korei i już dał się zabić. Masz tego świadomość, Robercie?

Kolejna pauza. Czy on czeka na moją reakcję? Powinienem coś odpowiedzieć? Może skinąć głową?

– Ściągnąłem cię do Engine – ton McAlistaira nie wróżył niczego dobrego – bo uważałem, że jesteś zdolny i wystarczająco bystry, by prowadzić tajny projekt, trzymając język za zębami. Oprócz inteligencji wymagałem od ciebie zaangażowania, lojalności i dyskrecji. Zaangażowania, lojalności i absolutnej dyskrecji – powtórzył z naciskiem. – To chyba oczywiste. Zresztą, jeśli dobrze pamiętam, wyjaśniliśmy to sobie na samym początku...

Zgon na krześle elektrycznym trwa trzy minuty, przeleciało Robertowi przez głowę.

– Jesteś bardzo młody, ale wierzyłem, że mogę ci zaufać. Sądziłem, że sobie poradzisz. Dlatego dostałeś Ariel.

Skazańca najpierw poraża się przez trzydzieści sekund prądem o napięciu tysiąca ośmiuset dwudziestu pięciu wolt, potem przez minutę prądem o napięciu dwustu czterdziestu wolt. Po pięciu sekundach cały cykl zostaje powtórzony, przeczytał w głowie Roberta jakiś obcy głos.

– Zachowałeś się nieodpowiedzialnie! – McAlistair nagle stracił opanowanie. – Dlaczego to zrobiłeś, do cholery?!

Wyższe napięcie zatrzymuje pracę mózgu, niższe pracę serca. Lekarz stwierdza zgon za pomocą elektrokardiogramu.

Robert nie wiedział, co odpowiedzieć. Zresztą i tak nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Skoncentrował wzrok na czubkach swoich świeżo wypastowanych butów. Czy na egzekucję zakłada się lakierki? Przez chwilę słychać było tylko syczenie powietrza w poduszkach skórzanego fotela i miarowe tykanie ściennego zegara. Pierwsze uderzenie, drugie, trzecie, dwunaste...

– Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co by się stało, gdyby Max Debber zorientował się, że zamiast próbek XO89 dostał półfabrykaty gazu bojowego? I że laboratoria Engine służą do tajnych wojskowych badań? – McAlistair ściszył głos. – Czy zdajesz sobie sprawę, że za twoją pomyłkę kilka osób mogło zapłacić życiem? Życiem, Robercie! Nie karierą. Zastanów się nad tym, do diabła! I następnym razem pięć razy sprawdź, co wynosisz z laboratorium.

***

Dębowe drzwi gabinetu McAlistaira wydawały się ciężkie jak nigdy. Robert domknął je ciężarem całego ciała i zamknął oczy.

– Przeszło mu?

– Słucham?

– Przeszło mu? – Alicia uśmiechnęła się figlarnie. – Pod koniec nie wrzeszczał już tak strasznie.

– Tak, chyba przeszło.

Alicia Moore wyprostowała się i lekko wypięła do przodu. Miała duży biust i lubiła go eksponować.

– To fajnie. Zniszcz to albo schowaj – szepnęła, podając mu...

O cholera! Przecież to fragment dokumentacji Ariela!!! Skąd ona...

– Skąd to masz?

Alicia wolno odchyliła się na krześle, zlustrowała wzrokiem swoje jaskrawo czerwone paznokcie i lekceważąco wydęła pomalowane na ten sam kolor usta.

– Z maszyny kopiującej. Codziennie rano przygotowuję papier. To musiało zostać z wczoraj, a wiem, że ty robiłeś jakieś kopie. Czasem zdarza się, że maszyna ostatnią stronę wyrzuci dopiero po kilku minutach. Dlatego zawsze warto chwilę poczekać. Zwłaszcza, gdy chce się coś skopiować dyskretnie... Zwłaszcza wtedy, Robercie.

***

– Do diabła! Uspokój się! – warknął do siebie Robert, przekręcając klucz w zamku swojego pokoju. – Usiądź i pomyśl!

Wszedł do środka i starannie zamknął drzwi. Potem dokładnie przeszukał kieszenie marynarki. Z jednej wyjął kserokopię wzoru, z drugiej wymięty anonim. Bez wahania podarł obydwie kartki na bardzo drobne kawałeczki.

Co teraz? Co teraz? Przede wszystkim nie zwracać na siebie uwagi. Jeśli McAlistair jeszcze nie wie, to nie powinien się dowiedzieć. Niczego nie może się domyślić. Wszystko musi być jak zwykle, wszystko według planu. Sięgnął po notes. Dwudziesty siódmy, dwudziesty ósmy, dwudziesty dziewiąty, trzydziesty kwietnia. Czwartek, dziewiąta trzydzieści: narada u Benneta. Dziewiąta trzydzieści? A niech to szlag! Już się zaczęło!

***

Drzwi sali konferencyjnej skrzypnęły nieprzyjemnie i wszyscy obecni jak na komendę podnieśli głowy. Poczuł na sobie ich spojrzenia. Rozbawione, ironiczne, ciekawskie.

– Miło, że pan do nas dołączył, panie Pine – skomentował dyrektor Bennet, odwracając się do tablicy.

Ostatnie wolne miejsca znajdowały się w pierwszym rzędzie, obok krótkowzrocznej Sary Elliot, dokładnie naprzeciwko prezesowskich foteli Benneta i McAlistaira. Oczywiście, pomyślał Robert ze złością, jednocześnie usiłując stać się bezszelestnym i niewidzialnym.

– Na czym to stanęliśmy? – kontynuował Bennet. – Panie Greenhill! Proszę przedstawić swój raport.

Sposób bycia Marca Greenhilla na wszystkich działał uspokajająco. Słuchając go, Robert często miał wrażenie, że cofnął się o kilkanaście lat i znów siedzi na lekcji fizyki pana O’Briana, kościstego staruszka, który miał wiecznie rozwiązane sznurówki i nigdy nie podnosił głosu. Najprostszą definicję potrafił tłumaczyć kilkanaście razy. Podobnie Marc – talent pedagogiczny stracony na rzecz ekonomii.

Podczas gdy na tablicy pojawiały się kolejne tabele, Robert usiłował nie natknąć się na stalowoszare spojrzenie McAlistaira. Na chwilę zawiesił wzrok na krawędzi biurka. Potem przeniósł go na swoją najbliższą sąsiadkę. Przyglądając się grafitowi jej ołówka, którym kreśliła dziesiątki drobnych, klaustrofobicznie ściśniętych liter, uświadomił sobie, że nie potrafiłby w pamięci odtworzyć jej wyglądu. Sara Elliot miała jedną z tych twarzy, których się nie zapamiętuje i nie rozpoznaje na ulicy. Ani ładna, ani brzydka. Szara i myszowata. Nijaka dziewczyna schowana za grubymi szkłami okularów w niemodnych rogowych oprawach. Gdyby była trochę bardziej wyrazista, mogłaby brakiem urody kontrastować na przykład z Cyntią Kern. Ale przy klasycznie pięknej, ognistorudej Cyntii była zupełnie niezauważalna. To pewnie bardzo przykre dla kobiety. Chociaż... może ma też swoje dobre strony?

Dyskretnie rozejrzał się po sali. Czy ktoś z tych ludzi może coś wiedzieć? Czy ktoś z nich maczał w TYM palce? Czy ktoś mnie obserwuje?

Peter Scott i Ian Stone, usadowieni w najdalszym kącie sali, pozostawali poza zasięgiem wzroku. Ulubieńcy Benneta. Niespecjalnie lubiani i z całą pewnością potrafiący zadbać o własne interesy.

Ewidentnie nieobecny duchem Andrew Worney rysował w swoim obdartym notesie figury przestrzenne, przygryzając przy tym dolną wargę. Ciemnozielony krawat przekrzywił mu się, ukazując naprężone guziczki przyciasnej koszuli w kratkę i wylewający się znad paska brzuch. Wyglądał niechlujnie, groteskowo i zupełnie nieporadnie. Biurowa fajtłapa. Życiowa pewnie też. Chyba że to tylko pozory?

Po lewej Josh Benedict pokazywał coś na migi Raymondowi Dobbsowi. Obok, podparty na dłoni, drzemał David Incense, wyglądem przypominający młodego Clarka Gable’a.

Paul Kaminsky słuchał z uwagą. Błękitnooki Kaminsky. Potomek emigrantów. Podobno polskich, ale może rosyjskich? Do tego na pewno się nie przyzna. Nic dziwnego, nikt przy zdrowych zmysłach by się przecież nie przyznał. Biedny facet, za samo nazwisko może się znaleźć pod lupą McCarthy’ego. On na pewno nie mógłby nic kombinować. Musiałby być szalony. Co innego Josh albo Raymond. Albo nawet Cyntia...

– Wnioski są więc następujące – zabrzmiał nagle głos Marca Greenhilla.

Sięgając po pióro, Robert napotkał znudzone i cyniczne spojrzenie Maxa Debbera. Natychmiast powróciło wspomnienie porannej wizyty u McAlistaira. Zrobiło mu się nieprzyjemnie.

Przymknął oczy i nagle poczuł na sobie wzrok Alicii. Przyglądała mu się natarczywie i zupełnie bez skrępowania. Przypominała młodego kota, któremu udało się nadepnąć na ogon pierwszej w życiu myszy i choć jeszcze nie bardzo wie, co może z nią zrobić, to już z samego drżenia jej ciała czerpie słodki przedsmak władzy.

Na katedrę wrócił Bennet.

– Dziękuję, Marc. W takim razie etap A przygotują: Andrew Worney, Peter Scott i Raymond Dobbs. Fazę B: Sara Elliot, Paul Kaminsky i Josh Benedict. Fazę C: Cyntia Kern, David Incense i Ian Stone. Ostatnim etapem zajmą się: Irene Hamilton, Robert Pine i Tom Hardt.

Robert odłożył pióro i odwrócił się w stronę siedzących za nim Toma i Irene. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że zerkają na siebie porozumiewawczo.

***

– Generał McAlistair, dyrektor Bennet, Alicia Moore, Max Debber, Irene Hamilton, Tom Hardt – mruczał pod nosem Robert Pine, zapisując kolejne nazwiska. – Sara Elliot, Cyntia Kern, Peter Scott, Josh Benedict, Raymond Dobbs, Ian Stone, no i chyba David Incense.

Postukał ołówkiem w papier i po namyśle dopisał jeszcze Andrew Worneya i Mike’a. Sięgnął po kubek. Pociągnął duży łyk zimnej, mocnej herbaty i jeszcze raz przeczytał wszystkie nazwiska.

– Tak, to chyba wszyscy – powiedział półgłosem.

Zanim schował kartkę, nad listą drukowanymi literami napisał jeszcze: „Podejrzani”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: