Bez powrotu - ebook
Bez powrotu - ebook
Pierwsi na szczyt weszli Włosi. Było to 4 sierpnia 1954 roku, ale do dziś K2, choć nie jest najwyższą górą świata, pozostaje jedną z najbardziej pożądanych, a jednocześnie najniebezpieczniejszych. Pochłonęła w sumie sześćdziesiąt sześć istnień. Z każdej dziesiątki zdobywców jeden zostaje tam na zawsze.
„Bez powrotu” to historia międzynarodowej wyprawy z sierpnia 2008 roku, w czasie której zginęło jedenaście osób. Na początku wydawało się, że Graham Bowley, reporter, który nigdy nie postawił stopy w Karakorum, nie jest najlepszym kandydatem do opisania tych dramatycznych zmagań. Okazało się jednak, że potrafił na nie spojrzeć z dystansu i z obiektywizmem, którego często brakuje uczestnikom wydarzeń. Interesowało go też coś więcej: kim są himalaiści, jak wygląda ich życie, kiedy nie są w górach, a przede wszystkim – co motywuje ich do podjęcia tak wielkiego ryzyka. Dlaczego zapragnęli zmierzyć się z górą gór.
„Bowley zbudował swoją opowieść na podstawie wywiadów z osobami, które przeżyły tragiczną wyprawę, oraz z ich rodzinami. Dzięki wytrwałej pracy stworzył przejmującą i trzymającą w napięciu relację z tego przerażającego dnia, opisując kolejne wydarzenia nieszczęście po nieszczęściu.” Holly Morris, „New York Times Book Review”
„Historia niezwykłej odwagi, szaleństwa i siły przetrwania, która ukazuje pełen obraz tej tragicznej wyprawy. Bowley z niemal filmową precyzją odtwarza przebieg wydarzeń. Książka, od której nie będziecie mogli się oderwać.” Justin Marozzi, „Financial Times”, autor książki „Bagdad. Miasto pokoju, miasto krwi”
„Bowley jest nieustraszonym dziennikarzem i utalentowanym pisarzem. Wstrząsająca, bolesna książka.” „Kirkus Reviews”
„Bowley przenosi nas w góry. Lawina zrywa liny, himalaistów ogarnia ciemność, a służby ratownicze próbują pomóc poszkodowanym, historia robi się tak gęsta, że nie będziecie w stanie przerwać lektury […]. „Bez powrotu” to nie tylko książka, od której nie sposób się oderwać, ale też taka, o której długo nie przestaniecie myśleć.” „BookPage”
Kategoria: | Sport i zabawa |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-810-5 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Informacja o wielonarodowej grupie wspinaczy uwięzionych na K2 w wyniku obrywu seraka pojawiła się na ekranie mojego komputera w redakcji „New York Timesa” 5 sierpnia 2008 roku. Wiadomość, że ta kosztowna pasja pochłonęła życie jedenastu alpinistów, a kolejne trzy osoby po spędzeniu w strefie śmierci kilku nocy doznały poważnych odmrożeń, początkowo wzbudziła we mnie zniechęcenie: dlaczego w ogóle miałoby nas to obchodzić?
Wzdrygnąłem się zatem, gdy redaktor prowadzący zasugerował, bym napisał artykuł o tych wydarzeniach. Wspinaczka wysokogórska nigdy nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Niemniej nazajutrz rano mój tekst pojawił się na pierwszej stronie gazety.
W rezultacie serwis internetowy „Timesa” zalała fala komentarzy od podekscytowanych czytelników, a ja sam półtora tygodnia później poleciałem za ocean, by wziąć udział w uroczystości żałobnej poświęconej jednej z ofiar. Poczułem wtedy, że w tej historii tkwi jakiś potencjał. Porozmawiałem z kilkoma wymizerowanymi wspinaczami, widziałem odniesione przez nich obrażenia i muszę przyznać, że zaintrygowała mnie charyzma emanująca z osób, które wkroczyły do obcego mi świata, by stawić czoła śmierci.
Zabrałem się do przeprowadzania wywiadów z jak największą liczbą uczestników wypraw, ich rodzinami i specjalistami od wspinaczki, którzy spędzili nieco czasu na K2. Rozmawiałem z osobami, które ocalały, a ich opowieści i wspomnienia były często niepokojące, bolesne i czasami trudne do zrozumienia. Wydawało się jednak, że trzydziestodziewięcioletni reporter, który nigdy nie postawił stopy w Karakorum, nie był najlepszym kandydatem do odtworzenia obrazu fascynacji i niebezpieczeństw związanych ze współczesnym himalaizmem. Niemniej okazało się, że pewne ograniczenia, które początkowo mogły się obrócić przeciwko mnie, koniec końców przemówiły na moją korzyść. Zebrane przeze mnie relacje znacząco się różniły. Na pamięć moich rozmówców miały silny wpływ takie czynniki, jak przebywanie na dużych wysokościach, ekstremalne przeżycia i być może w kilku przypadkach próżność, poczucie winy lub skłonność do samooskarżania się. Zdałem sobie sprawę, że tej opowieści przyniesie pożytek moja obiektywność i zdystansowanie wobec relacjonowanych wydarzeń. Część wspinaczy przyznała mi rację. Na koniec trzygodzinnej przechadzki po Stavanger w towarzystwie Larsa Nessy – znakomitego norweskiego wspinacza młodego pokolenia – usłyszałem następujące słowa: „Według nas jesteś właściwą osobą do opowiedzenia tej historii”.
Połknąłem haczyk. Wkroczyłem do nieznanego mi świata, wznoszącego się gdzieś nad lodowcem Baltoro, i nie potrafiłem się z niego ot tak wycofać.
Przyświecała mi idea, by opowiedzieć historię, którą czytałoby się z zapartym tchem, niczym fikcję literacką, choć mocno osadzoną w rzeczywistości. Chciałem ożywić K2 takim, jakim widzieli go ci odważni ludzie, którzy na tym jedynym w swoim rodzaju szczycie próbowali spełnić swoje marzenia. Odtworzenie ostatnich dni życia jedenastki, która nigdy z niego nie wróciła, nie było jednak łatwym zadaniem. Książka ta jest owocem setek wywiadów przeprowadzonych z dziesiątkami osób bezpośrednio lub pośrednio zaangażowanych w tę tragedię. Jeśli nie mogłem ustalić, co dokładnie stało się na stoku, rozmawiałem ze wspinaczami, którzy w kluczowych momentach znajdowali się najbliżej opisywanych wydarzeń. Konsultowałem się również ze specjalistami, którzy znaleźli się kiedyś w podobnej sytuacji, oraz z rodzinami i bliskimi znajomymi ofiar. Nigdy nie pozwalałem sobie snuć domysłów – jeśli relacje z pierwszej ręki nie były dostępne, odwoływałem się do informacji z zebranych w ciągu roku świadectw oraz znajomości charakteru bohaterów tej historii.
Ponieważ postawiłem sobie za cel opisanie przeżyć osób uwikłanych w tę tragedię, musiałem wprowadzić partie dialogowe. Z nielicznymi wyjątkami są to słowa bezpośrednich uczestników wydarzeń. Zdarzało się, że sprawdzałem te kwestie wielokrotnie, co czasami prowadziło ich autorów do dokonania korekty lub ponownego przemyślenia przywoływanej sytuacji. Od samego początku kluczowe było również to, by porozmawiać ze wspinaczami jak najszybciej, nim wspomnienia zdążą przyblaknąć. W kilku przypadkach – głównie tych związanych z ludźmi, którzy na zawsze zostali na K2 – odtwarzałem dialogi. Bazowałem wówczas na takim wyobrażeniu tych osób, jakie wyłaniało się z odbytych przeze mnie rozmów.
Większość wywiadów przeprowadziłem osobiście, a następnie uzupełniałem je o informacje zdobyte telefonicznie lub e-mailowo. Na podstawie tych materiałów starałem się stworzyć opowieść kompletną i spójną, a zarazem uwzględniającą odmienne punkty widzenia. Ostatecznie jednak pojawiły się również kwestie, których nie byłem w stanie jednoznacznie rozstrzygnąć. Starałem się jak najwierniej oddać słowa każdego ze wspinaczy, nawet jeśli poszczególne relacje różniły się między sobą. To z tymi niedającymi się wzajemnie uzgodnić świadectwami związana jest część kluczowych aspektów tragedii pod szczytem K2. Być może nigdy nie uda się dotrzeć do całej prawdy o tym, co wydarzyło się wśród sierpniowych śniegów na wysokości ponad 8500 metrów.
Pewnego czerwcowego dnia ruszyłem śladem tych, którzy próbują zdobyć K2, i spędziłem kilka słonecznych, choć chłodnych godzin na lodowcu Godwin-Austen. Wpatrywałem się w sterczącą na ponad trzy kilometry ścianę południową, a następnie wspiąłem się pod Kopiec Gilkeya – symboliczny cmentarz tych, którzy zginęli tam w górze. Przyglądając się wierzchołkowi, serakowi i Szyjce Butelki, kontemplując ich piękno i związane z nimi wyzwania, powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego ta odważna grupa wspinaczy gotowa była zaryzykować własne życie, żeby stanąć na szczycie.Wspinacze
Tłustym drukiem wyszczególniono nazwiska osób, które odegrały większą rolę w ataku szczytowym 1 sierpnia 2008 roku.
Norweska ekspedycja na K2
Rolf Bae
Cecilie Skog (liderka)
Lars Flatø Nessa
Øystein Stangeland
Holenderska ekspedycja na K2 Norit 2008
Wilco van Rooijen (lider)
Cas van de Gevel
Gerard McDonnell
Roeland van Oss
Pemba Gyalje
Jelle Staleman
Mark Sheen
Court Haegens
Włoska ekspedycja na K2
Marco Confortola (lider)
Roberto Manni
Serbska ekspedycja na K2 Wojwodina 2008
Milivoj Erdeljan (lider)
Dren Mandić
Predrag Zagorac
Iso Planić
Shaheen Baig
Mohammed Hussein
Mohammed Khan
Miodrag Jovović
Międzynarodowa amerykańska ekspedycja na K2
Eric Meyer
Chris Klinke
Fredrik Sträng
Chhiring Dorje
Paul Walters
Michael Farris (lider)
Chris Warner
Timothy Horvath
Południowokoreańska ekspedycja na K2 Abruzzi SpurFlying Jump
Kim Jae-soo (lider)
Go Mi-sun
Kim Hyo-gyeong
Park Kyeong-hyo
Hwang Dong-jin
Jumik Bhote
Chhiring Bhote
Duży Pasang Bhote
Mały Pasang Lama
Lee Sung-rok
Kim Seong-sang
Son Byung-woo
Kim Tae-gyu
Lee Won-sub
Song Gui-hwa
Niezależny wspinacz z Kraju Basków
Alberto Zerain
Niezależna ekspedycja na K2 pod kierownictwem francuskim
Hugues d’Aubarède (lider)
Karim Meherban
Qudrat Ali
Jahan Baig
Nicholas Rice
Peter Guggemos
Niezależny wspinacz serbski
Joselito Bite
Pozostali wspinacze niezależni
Nick Nielsen
Christian Stangl
Jorge Egocheago
Francuska ekspedycja na K2 „TGW”
Yannick Graziani
Christian Trommsdorff
Patrick Wagnon
Ekspedycja Sunny Mountain Chogori
Gheorge Dijmărescu (lider)
Rinjing Sherpa
Mingma Tunduk Sherpa
Mircea Leuştean
Teodora Vid
Ekspedycja K2 Tall Mountain
Dave Watson
Chuck Boyd
Andy Selters
Singapurska ekspedycja na K2
Robert Goh Ee Kiat (lider)
Edwin Siew Cheok Wai
Ang Chhiring Sherpa
Jamling Bhote
Włoska ekspedycja na Broad Peak i Nanga Parbat
Mario Panzeri
Daniele NardiProlog
Piątek, 1 sierpnia 2008 roku, 2:00
Zmęczony Eric Meyer wyczołgał się z namiotu wyprawy amerykańskiej na sięgający dwudziestu stopni nocny mróz.
Miał na sobie czerwony kombinezon i maskę ocieplającą od sponsora, która zakrywała mu usta i nos. Kilka metrów przed nim stał ubrany na fioletowo Szwed Fredrik Sträng – wysoki na niemal metr dziewięćdziesiąt kolega z ekipy z plecakiem obciążonym schowaną w środku i ważącą sześć kilogramów kamerą wideo Sony.
Wokół panowała absolutna ciemność. Noc była bezksiężycowa. Meyer założył raki i wyszeptał modlitwę: „Zachowaj mnie, Panie”, a po chwili odezwał się do Stränga:
– Dajmy z siebie wszystko.
Skinęli sobie głowami i ruszyli po śladach widocznych w twardym, zmrożonym śniegu. W górze majaczyły już światła czołówek dwudziestu dziewięciu wspinaczy z ośmiu zespołów – jasne kropki na nieustannie wznoszących się stokach Ramienia.
– Bądź czujny – powiedział Sträng, po czym podrzucił czekan, jakby chciał się upewnić, że już się obudził.
Czekali na tę chwilę od niemal dwóch miesięcy. Teraz byli gotowi.
Znajdujący się ponad sześćset metrów nad nimi szczyt wciąż pogrążony był w mroku, co nie było takie złe. Niedługo nad Chinami miało wzejść słońce. Gdy ruszyli w drogę z Obozu IV, ostatniego przed szczytem i rozbitego na wysokości niemal ośmiu tysięcy metrów, oddychali z trudem z powodu rozrzedzonego powietrza. Zgodnie z prognozami meteorologów wiejące od kilku dni wiatry ucichły. Poranek na K2 zapowiadał się pięknie i Meyer – czterdziestoczteroletni anestezjolog z położonego w Kolorado Steamboat Springs – miał nadzieję, że nie będzie musiał korzystać z nabytej na studiach specjalistycznej wiedzy o leczeniu chorób wysokościowych i urazów.
Zespół Meyera był jedną z ośmiu międzynarodowych ekspedycji, które ostatniego dnia ataku szczytowego ruszyły na położony na wysokości 8611 metrów wierzchołek K2 – drugiej pod względem wysokości góry świata. K2 jest o ponad dwieście metrów niższy od Everestu, ale uznawany jest za ośmiotysięcznik trudniejszy do zdobycia i spowity bardziej morderczą aurą.
Górę tę cechują większe stromizny, jej ściany i żebra z każdej strony ostro opadają ku leżącym o kilometry w dole lodowcom. Znajduje się o osiem stopni szerokości geograficznej, czyli o osiemset osiemdziesiąt osiem kilometrów, dalej na północ niż Everest. Masyw K2 rozsiadł się na granicy między Pakistanem na południowym zachodzie a Chinami na północnym wschodzie, z dala od ciepłych oceanicznych prądów powietrznych, przez co pogoda jest tam mniej przewidywalna, temperatura zaś niższa. Góra przez dekady zwiodła w swoje szczeliny lub pozwoliła nagłym wichurom zdmuchnąć ze swoich stoków dziesiątki zdezorientowanych wspinaczy.
Niemniej zabójcza reputacja K2 jest jednym z czynników stanowiących o atrakcyjności szczytu. Dla ambitnego wspinacza zdobycie go jest najwyższą nagrodą. Everest rozdeptywany jest przez przypominające cyrk wyprawy komercyjne, których uczestnicy płacą za doholowanie ich na górę, podczas gdy K2 zachował aurę tajemniczości i wciąż pozostaje górą zarezerwowaną dla prawdziwych alpinistów. Potwierdzają to statystyki. Jak dotąd na jego wierzchołku stanęło zaledwie dwieście siedemdziesiąt osiem osób, co zdecydowanie wyróżnia go na tle Everestu, zdobytego już parę tysięcy razy. Z każdej dziesiątki zdobywców jedna osoba na zawsze pozostaje na górze. K2 pochłonął w sumie sześćdziesiąt sześć istnień ludzkich – współczynnik śmiertelności jest zdecydowanie wyższy niż w przypadku Everestu. Z tych, którym udało się postawić stopę na śniegu zalegającym wierzchołek, na dół wróciły zaledwie dwieście pięćdziesiąt cztery osoby^().
Meyer, czuwający w nocy w swoim namiocie w Obozie IV, przeżył kilka niespokojnych godzin, podczas których Szerpowie krzyczeli, że inne wyprawy nie wniosły na górę obiecanego sprzętu. Słyszał, jak gmerali w plecakach w poszukiwaniu dodatkowych lin, śrub lodowych i karabinków. Wprawdzie droga z dołu do „czwórki” była już zaporęczowana, jednak pozostało jeszcze ubezpieczenie kluczowego odcinka: śnieżno-lodowo-skalnego żlebu zwanego Szyjką Butelki (ang. Bottleneck). Ponadto Szerpowie właśnie zorientowali się, że jeden z najlepszych pakistańskich tragarzy, który miał kierować zespołem zakładającym poręczówki, zaczął pluć krwią w Obozie II i wycofał się do Bazy.
Koniec końców Szerpowie ucichli, więc Meyer przyjął, że skompletowali niezbędne wyposażenie. Dla reszty nastał czas pobudki. Z okolicznych namiotów dochodził dźwięk budzików, kaszlu, zasuwania zamków w kombinezonach, brzęk śrub lodowych i odgłosy mocowania czołówek. Panika minęła.
Zespół poręczujący wreszcie zebrał się do wyjścia, a wsłuchującemu się w rozlegające się wokół skrzypienie śniegu Meyerowi przyszło do głowy, że byli spóźnieni. Źle, bo w takiej sytuacji absolutnie nie można sobie pozwolić na trwonienie czasu.
Minęła już piąta rano, gdy Meyer ze Strängiem ruszyli Ramieniem, czyli nieustannie wznoszącym się, długim na około półtora kilometra i pokrytym grubą warstwą śniegu grzbietem. Raz na jakiś czas sondowali czekanami podłoże. Omijali widoczne w świetle czołówek szczeliny lodowcowe – niektóre szerokie na metr lub więcej. Mogli wypatrzyć rząd bambusowych tyczek z czerwonymi chorągiewkami, które miały pomóc wspinaczom trafić do Obozu IV, gdy będą wracać po nocy ze szczytu. Ale traserów było niewiele.
Nie byli zbyt rozmowni, ale raz na kilka minut Meyer odzywał się do Stränga i sprawdzał w ten sposób, czy nie wykazuje on objawów choroby wysokościowej: czy nie zacznie mówić od rzeczy lub bełkotać.
– Jak ci idzie? – spytał.
– W porządku – odparł głośno Sträng.
Po półgodzinie doszli do lin założonych przez grupę czołową. Zaskoczyło ich, że zamocowano je tak nisko. „Dziwne”. Do Szyjki Butelki było jeszcze daleko, a ta część stoku nie powinna sprawić większych trudności doświadczonym wspinaczom. Najwyraźniej poręczującym chodziło o ułatwienie zejścia i pewnie wyliczyli sobie, że mają dość lin na wyżej położone odcinki, gdzie te rzeczywiście się przydadzą.
Meyer targał własny pęk bambusowych tyczek, które chciał co jakiś czas wbić dla oznaczenia drogi powrotnej. Z kolei Sträng wziął niemal tysiąc metrów fluorescencyjnej żyłki rybackiej Spectra do rozpięcia pomiędzy traserami. W takich okolicznościach nawet nie wyjmowali ich z plecaków. „To niepotrzebne”.
Spojrzeli na siebie wymownie, wzruszyli ramionami i poszli dalej. Słońce wstało o szóstej trzydzieści i z mroku wyłoniła się Szyjka Butelki. To był pierwszy raz, gdy zobaczyli żleb z tak bliska. Widok robił wrażenie i trwożył bardziej, niż mogliby się spodziewać. Jakieś trzysta metrów przed nimi podstawa kuluaru wypiętrzała się nad Ramieniem, a wyżej żleb osiągał nachylenie od czterdziestu do pięćdziesięciu stopni i zwężając się, wciskał pomiędzy schodkowato uwarstwione i ciągnące się po obu stronach brązowe skały.
Była to dla Meyera niewzbudzająca zaufania mieszanina skał, lodu i śniegu. Kolejnych sto pięćdziesiąt metrów dalej droga skręcała pod górę w lewo, w kierunku poziomego odcinka nazywanego Trawersem – stromej ściany lodowej okalającej górę przez jakieś sto metrów, z ekspozycją sięgającą paru tysięcy metrów.
Bezpośrednio nad Szyjką Butelki znajdował się serak – podcięty spód wiszącego lodowca. Wyglądał jak połyskująca, niepewna i zamrożona fala roztrzaskana na zboczu, czy też zwieszająca się góra lodu, wysoka na niemal dwieście metrów, niczym manhattański drapacz chmur, i długa na mniej więcej osiemset metrów. Gdzieniegdzie serak był gładki, aczkolwiek duża jego część upstrzona była pęknięciami i szczelinami.
Tędy właśnie wiodła droga na szczyt i przez całą długość Szyjki Butelki oraz większość Trawersu wspinacze zmuszeni byli iść pod serakiem. Istniały też inne możliwości wejścia na K2 – na przykład od północy z terytorium Chin lub legendarną, niemal niemożliwą do pokonania i poprowadzoną Filarem Południowym Magiczną Linią^(). Droga, której akurat przyglądali się Meyer i Sträng, była jednak najczęściej wykorzystywana, jako najłatwiejsza oraz potencjalnie najbezpieczniejsza, o ile tylko serak pozostał stabilny.
Lodowiec co roku powoli się przesuwał. Gdy osiągał punkt krytyczny, część jego czoła odpadała i staczała się Szyjką Butelki. Wszyscy wspinacze odpychali od siebie myśl, że w takiej chwili mogliby znajdować się w żlebie. W minionych dziesięcioleciach wielokrotnie donoszono o obrywach lodowca, ale ostatnimi laty Wielki Serak na K2 był spokojny.
Coraz ostrzejsze światło słoneczne wydobywało zmieniające się kształty i tekstury lodowca, którego barwa, w miarę jak ustępowały chłodne cienie, przechodziła z szarości przez błękit ku bieli. Słońce ujawniło Meyerowi i Strängowi prawdziwą naturę seraka, która umknęła idącym wcześniej po ciemku wspinaczom. Dla Amerykanina były to olbrzymie, nałożone na siebie kostki lodu, między którymi biegły pionowe szczeliny.
– Cholera, ale popękany! – zauważył z trwogą Eric.
Jeszcze w Bazie uważnie przestudiowali zrobione miesiąc wcześniej zdjęcia, na których widoczne były pęknięcia, ale to, co zobaczyli na własne oczy, wyglądało o wiele gorzej.
Wraz z wyłaniającym się z mroku zarysem kopuły szczytowej Meyer dostrzegł również wijący się nad nimi sznur wspinaczy. Spodziewał się widoku uporządkowanego szeregu osób idących żlebem bądź przemierzających już Trawers, ale zamiast tego ujrzał coś, co go zamurowało: okropny korek ludzi wciąż jeszcze pokonujących niższe partie Szyjki Butelki.
Tylko jeden ze wspinaczy zrobił jakieś rzeczywiste postępy. Siedział w czerwonej kurtce u końca kuluaru i czekał, aż panujący w dole bałagan nieco się zmniejszy.
Co spowodowało taką zwłokę? Kiedy Meyer ze Strängiem podeszli nieco do góry, usłyszeli odległe wołania o więcej lin.
– Liny się skończyły!
Ostatecznie wszystko się wyjaśniło – Szerpom poręczującym drogę nie udało się założyć lin na całej długości żlebu i ci, którzy wyszli później, dogonili ich.
Przez parę ostatnich tygodni w namiotach Bazy odbywały się zebrania koordynacyjne, podczas których ustalano, kto i kiedy będzie się wspinać. Złożony z kilku najlepszych Szerpów i wspinaczy z poszczególnych ekspedycji zespół zakładający poręczówki miał zamocować liny wzdłuż całej Szyjki Butelki, by reszta zespołów mogła bez zwłoki pokonać trudny odcinek. Takie rozwiązanie powinno zapobiec powstaniu zatoru w żlebie, bo wiadomo było, że pod serakiem należy przebywać możliwie najkrócej.
„Cóż – pomyślał Meyer – to by było wszystko”.
Wszyscy oglądali się na innych i zastanawiali, co dalej. Po kilku minutach część osób znajdujących się najniżej zabrała się do odcinania lin, które podawali potem w górę. Po jakimś czasie zator się rozładował i kolejka wspinaczy znów ruszyła, choć tempo wciąż mieli wolne.
Do tej pory Meyer nie przykładał specjalnej wagi do niezwykłej liczby osób chcących wejść na wierzchołek tego samego dnia, a był to jeden z najliczniejszych ataków szczytowych w historii podboju K2. Paru chętnych zdążyło już zawrócić, gdyż poczuli się źle lub zbytnio wychłodzili. Inni uznali, że nie był to ich dzień na taki wyczyn. Niemniej około dwudziestu siedmiu wspinaczy nadal szło w górę. Zapowiadało się na kolejny szczęśliwy dzień, jak w roku 2004 lub 2007, kiedy na wierzchołku zameldowało się po kilkanaście osób. Meyer wyobrażał sobie, jakie muszą tam panować warunki. Ludzie przeszkadzali sobie wzajemnie: Koreańczycy, Holendrzy, Francuzi, Serbowie i przedstawiciele kilku innych narodów. Niewielu potrafiło przełamać barierę językową i dogadać się z członkami pozostałych wypraw. Ponadto wszyscy musieli uważać, by na siebie nie wpadać, przez co nikt nie kontrolował godziny ani nie przyglądał się bliżej lodowcowi. „Cholera”. Nikomu tam w górze nie przyszło do głowy, jak źle wygląda sytuacja.
Meyer popatrzył na rządek sunących po zboczu wspinaczy i poczuł ucisk w żołądku. Stojący obok Sträng wypowiedział jego obawy na głos.
– Szlag, jest już późno.
Zdjęli plecaki i usiedli na śniegu, wgapiając się w serak i ciągnącą się pod nim Szyjkę Butelki.
– Nie da się obejść tego tłumu – skonstatował Meyer. – Utkniemy tam za nimi.
Szybko przekalkulowali. Przy obecnym tempie, w jakim wspinały się ekipy, mogłyby one osiągnąć szczyt najwcześniej późnym popołudniem, a być może nawet wczesnym wieczorem, o zachodzie słońca. Będą zatem schodzić żlebem po ciemku.
Zdaniem Meyera oznaczało to niewyobrażalne wręcz zwiększenie grożącego im ryzyka. Zdobywali jedną z najniebezpieczniejszych gór świata, więc pokonywanie po ciemku w drodze powrotnej Szyjki Butelki nie wchodziło w grę. Wszyscy, którzy tego dnia atakowali szczyt, powinni pojawić się na nim najpóźniej o trzeciej lub czwartej po południu. Co oni sobie zatem myśleli?
Poczuł, jak opuszcza go odwaga.
Jednak po tylu tygodniach mordęgi decyzja o odwrocie była trudna i gorzka. Ponadto tak jak wszyscy poświęcił tysiące dolarów i niemal rok życia na przygotowania do wyprawy do Pakistanu.
Mógłby wprawdzie zejść do Obozu IV i spróbować nazajutrz. Jednak dotarcie na taką wysokość jest wycieńczające dla organizmu i niesie ze sobą tyle bólu, że w rzeczywistości musiałby wrócić do o wiele niżej rozstawionych namiotów, by nabrać tam sił przed kolejnym podejściem. Na dodatek kończył się sezon wspinaczkowy. Już ten atak szczytowy został przełożony ze względu na niesprzyjającą pogodę. Nie miał więcej czasu. Najprawdopodobniej była to ostatnia okazja do zdobycia K2 w ramach tej ekspedycji. Jeśli odpuściłby tego dnia, następna możliwość mogłaby się pojawić dopiero za rok. Nie wiedział zresztą, czy w ogóle kiedykolwiek tu jeszcze powróci.
Wraz ze Strängiem przerobili wszystkie warianty. W każdym razie udało im się wspiąć aż na Ramię. Czyż mieliby pogrzebać być może jedyną w życiu szansę na zdobycie wymarzonej góry?
Sträng wyjął kamerę i zaczął filmować serak oraz posuwających się pod nim wspinaczy. Meyer też zrobił kilka zdjęć. Idący Szyjką Butelki ledwo się ruszali.
Przypomnieli sobie deszcz padający przez pierwszy tydzień pobytu w Bazie, co jak na K2 w czerwcu było zdarzeniem wyjątkowym. Potem nastały wietrzne dni, z tumanami chmur i nawarstwiającym się śniegiem. Teraz zaś słońce wzeszło na czysty błękit nieba i zapowiadał się niemal upalny dzień. Za osuwanie się fragmentów seraka odpowiada siła ciążenia, ale sam lodowiec jest bardzo wrażliwy na dobowe wahania temperatury, wskutek których lód na przemian rozszerza się i kurczy, co zwiększa prawdopodobieństwo jego pęknięcia i zejścia lawiny. A oni nie ufali serakowi.
Założyli plecaki i ruszyli Ramieniem w półtoragodzinną drogę powrotną do Obozu IV. Dochodziła dziesiąta przed południem. Pogoda była piękna, a wokół nich ciągnęły się po horyzont setki białych i lśniących w świetle słońca gór.
W „czwórce” panowały cisza i spokój. Obozowisko rozłożono na płaskim fragmencie Ramienia, gdzie było dość miejsca na wszystkie namioty – nawet więcej niż w części położonych niżej obozów, bo tam brakowało przestrzeni i trzeba było rozbijać się na wąskich półkach skalnych lub chronić przed porywami wiatru za pomocą dodatkowych odciągów.
Spodziewali się zastać kilkunastu innych wspinaczy uwijających się wśród różnokolorowych nylonowych kopuł, wygrzewających na słońcu, ostrzących raki i oczekujących na swoją kolej. Z nadsyłanych przez Bazę prognoz wynikało, że dobra pogoda utrzyma się przez jakiś czas. Część osób planowała pojawić się w Obozie IV dzień później niż pozostali, by dzięki temu uniknąć tłoku i stawić się na szczycie dopiero 2 sierpnia. Niebawem miał nadejść drugi zespół koreański wraz z dwoma Australijczykami – jeden był kolegą Meyera, drugi należał do wyprawy holenderskiej, ale kierownik ekspedycji nie włączył go w skład ekipy wybranej do pierwszego ataku szczytowego.
Towarzystwo jednak albo siedziało w namiotach, albo nadal z mozołem podchodziło z Obozu III. Meyer i Sträng napotkali tylko jedną osobę, czyli Włocha, który zawrócił wcześniej z powodu choroby wysokościowej. Wystawił właśnie głowę spod poły namiotu rozstawionego tuż obok ich własnego. Kurtkę miał upstrzoną naszywkami z logo Fila i innych sponsorów. Pomachał im tylko ręką i zamknął się w środku.
Meyer nie potrafił się powstrzymać i obejrzał się przez ramię ku Szyjce Butelki. Z odległości ponad kilometra wspinacze wyglądali jak zmierzające w górę kropki. W każdym razie byli już wyżej i pokonali z grubsza dwie trzecie żlebu, choć wciąż tłoczyli się niebezpiecznie blisko siebie. Z tej perspektywy wydawało się, że stoją w miejscu. Z pewnością wkrótce zawrócą. Czyżby w górę gnał ich zew śmierci?
Dwójka wspinaczy wślizgnęła się do namiotu. Miał zaledwie metr dwadzieścia wysokości i nie dało się w nim stanąć. Zdjęli z siebie kombinezony z przemoczoną od potu podszewką, wyciągnęli radiotelefon wielkości dużego kubka kawy i położyli się na swoich ułożonych równolegle na podłodze śpiworach. Wypili butelkę wody z roztopionego śniegu. W namiocie było gorąco. Nie mieli ochoty na rozmowę, wiedzieli, że wkrótce muszą pomyśleć o zejściu. Droga w dół powinna im zająć cały dzień.
Dwadzieścia minut później wciąż jeszcze odpoczywali, kiedy usłyszeli dobiegający z oddali stłumiony krzyk. Strängowi wydawało się, że okrzyk się powtórzył.
Wyszli z namiotu, by sprawdzić, co się stało, ale na pozór nie zmieniło się nic, odkąd byli na zewnątrz. Sznur wspinaczy wciąż tkwił w Szyjce Butelki. Radiotelefon milczał.
Wtedy odezwał się Włoch. Nazywał się Roberto Manni.
– Widzę! – powiedział z czerwoną twarzą, wskazując na górę. – Widzę!
Niemal kilometr od nich i około dwustu metrów poniżej głównej grupy wchodzących, po lodowym stoku turlało się ciało. Ktoś spadł.
Mała czarna postać zsuwała się coraz wolniej, aż zatrzymała się tuż pod jakimiś skałami.
Meyer i Sträng podbiegli parę metrów i zaczęli uważnie wpatrywać się przed siebie.
Postać leżała z głową zwróconą w dół stoku.
W radiotelefonie rozległy się podenerwowane głosy.
– Niedobrze! – Usłyszał Meyer. – Ale żyje. Rusza się. To jeden z Serbów.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I