- promocja
- W empik go
Bez przyszłości - ebook
Bez przyszłości - ebook
Autorka bestsellera Ryzykowny pocałunek!
Marianne Coleman, dwudziestopięcioletnia absolwentka studiów pedagogicznych, jedzie do Swansea – małej, z pozoru niczym niewyróżniającej się miejscowości w Karolinie Południowej. Dziewczyna chce wyremontować i sprzedać dom po babci, który niedawno otrzymała w spadku.
Posiadłość jest położona na uboczu miasteczka, a w jej okolicy znajduje się tylko jeden dom, zamieszkiwany przez Ashtona Wooda. Mężczyzna, nie znając historii Marianne, z góry zakłada, że kobieta przyjechała do Swansea z niewłaściwych powodów. W końcu nigdy nie odwiedziła babci, a teraz nagle zjawia się, żeby sprzedać dorobek jej życia.
Między Marianne i Ashtonem od samego początku się nie układa. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna odkrywa, że Ashton przebywa w areszcie domowym. Za sprawą zaskakujących wydarzeń pewnego wieczoru wszystko się zmienia. Mężczyzna proponuje Marianne układ.
Czy ich relacja, która ma z góry narzucony termin ważności, znajdzie swoje szczęśliwe zakończenie?
Opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8320-496-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marianne
„Witamy w Swansea!”
Zerkam na stojący po prawej stronie drogi znak z nazwą miejscowości, w której zupełnie samotnie zamierzam spędzić najbliższe półtora miesiąca, i mimowolnie zaciskam dłonie na kierownicy.
Nie wierzę, że naprawdę tu dotarłam.
Czuję, jak w dolnej części mojego brzucha wnętrzności boleśnie się skręcają, a serce gwałtownie kołacze w piersi, pobudzając w ten sposób wszystkie zwieńczenia nerwowe do żywiołowego tańca. Za każdym razem wystarcza to jedno choleryczne uderzenie, przez które mój mózg nagle zaczyna zalewać niezliczona ilość myśli. Myśli, których wolałabym nie mieć, bo bez nich o wiele łatwiej byłoby mi przywyknąć do niecodziennej sytuacji, w której się znalazłam.
Wzdycham i zerkam kątem oka na prawie rozładowany telefon, a głos z nawigacji oznajmia, że za pięć minut znajdę się u celu swojej trzynastogodzinnej podróży, którą postaram się wymazać z pamięci, jak tylko odepnę pas bezpieczeństwa i postawię stopy na przydomowym podjeździe.
Teoretycznie trasa z Baltimore do Swansea powinna zająć mi mniej więcej osiem i pół godziny, nie wliczając w to przerw na odpoczynek i obżarstwo w przydrożnych fast foodach. Niestety nie przewidziałam dwugodzinnego korka za Richmond, w który wpieprzyłam się, zjeżdżając nieodpowiednim pasem z autostrady, oraz niespodziewanej wizyty u przydrożnego wulkanizatora, spowodowanej gwoździem wbitym w oponę.
Tak czy inaczej, sukces. Dotarłam do Karoliny Południowej. W potwornym upale, z niedziałającą klimatyzacją, kłębiącymi się w głowie wątpliwościami i bez realnej możliwości obrania drogi powrotnej do domu.
Gdy dostrzegam rozrzucone po obu stronach jezdni zabudowania, zmniejszam prędkość i oddycham z ulgą, zmęczona wymagającym ciągłego skupienia maratonem na stanowej autostradzie. Poruszam zesztywniałym karkiem i krzywię się w odpowiedzi na promieniujący aż do skroni ból.
Mijając stację benzynową, przypominam sobie strzępki informacji o Swansea, które udało mi się zdobyć zanim wyruszyłam w podróż. Wyszukanie za pomocą przeglądarki internetowej czegokolwiek interesującego o tej dziurze zabitej dechami (dosłownie, witryny co drugiego lokalu użytkowego zabezpieczają dechy oszpecone graffiti) graniczyło z cudem.
Poza zapoznaniem się z układem ulic, lokalizacją biblioteki, poczty i kościoła dowiedziałam się, że jest tutaj więcej stacji benzynowych niż sklepów spożywczych. Na początku wydawało mi się to dziwne, ale ostatecznie uznałam ten fakt za przydatny. Z pewnością będzie to plusem w chwili, w której będę chciała uciec stąd podczas niewątpliwie zbliżającego się załamania nerwowego, a bak w moim samochodzie okaże się pusty.
Przed przyjazdem pozwiedzałam trochę Swansea za pomocą zdjęć satelitarnych. Miałam nadzieję, że dzięki temu nie będę się czuła aż tak zagubiona, kiedy w końcu tutaj dotrę. Przez moje ciągłe wielbienie się w rutynie i strach przed wszystkim, co nieznane, za każdym razem, gdy docierało do mnie, że naprawdę spędzę samotnie ponad miesiąc z dala od domu, po moich plecach przechodziły ciarki.
Gdybym miała więcej czasu i pieniędzy na koncie, pewnie wybrałabym się do tego miasta już wcześniej tylko po to, żeby sprawdzić, na której półce w najbliższym sklepie spożywczym stoją moje ulubione płatki śniadaniowe. Szkoda, że się nie udało, bo teraz, zanim pierwszy raz wyjdę do ludzi, będę musiała wziąć serię uspokajających wdechów.
Przejeżdżam obok ciągnących się szeregowo garażów, apteki i dwóch kolejnych stacji benzynowych, a na horyzoncie w końcu ukazuje się jedyna w miasteczku sygnalizacja świetlna.
Jest i ono!
Ścisłe centrum, a jednocześnie serce Swansea: malutki, zdobiony czerwoną cegłą placyk z niewielką fontanną na środku i powiewającą na maszcie flagą Stanów Zjednoczonych. Pewnie bym go przeoczyła, gdybym wcześniej nie wiedziała o jego istnieniu, ale tak, to by było na tyle. Reprezentatywna część miasta zaczyna się i kończy dokładnie w tym miejscu.
Nie wiem, czy to przez dobijające mnie zmęczenie, czy może panujący na zewnątrz gorąc kompletnie przegrzał styki w moim mózgu, ale nie mogę się powstrzymać i parskam śmiechem. Jego żałosne brzmienie jeszcze przez dłuższą chwilę obija się o tandetny plastik karoserii mojego samochodu.
Kolejny raz ciężko wzdycham i zgodnie z wydawanymi przez nawigację wskazówkami skręcam na skrzyżowaniu w prawo. Z każdą chwilą coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że miasteczko to sprawia wrażenie wyludnionego. Oprócz kilku mijających mnie pick-upów nie ma tu żywej duszy. Nie dostrzegam spacerujących z wózkami mam, wracających z porannej zmiany pracowników ani nawet bawiących się na gankach domów dzieci, choć przecież słoneczna pogoda sprzyja spędzaniu czasu na zewnątrz.
Ale czego ja się tak właściwie spodziewałam? Przecież to miejsce nie ma do zaoferowania niczego ciekawego.
Żywię jednak nadzieję, że zamieszkanie w Swansea znajduje się na szczycie listy czyichś marzeń, bo muszę sprzedać dom, przez który się tutaj znalazłam. I najlepiej gdybym dostała za niego naprawdę porządną kasę, bo inaczej moja nowa rzeczywistość w Waszyngtonie legnie w gruzach, jeszcze zanim się rozpocznie.
Zjeżdżam z powrotem na drogę stanową, zostawiając za sobą płaski krajobraz miasteczka, a bujna zieleń otaczająca jezdnię z obu stron przypomina mi o znajdującym się w pobliżu jeziorze, które niewątpliwie dodaje uroku smutnej okolicy. Sam jego widok – ukazujący się po chwili moim oczom – sprawia, że natychmiast zapominam o odrapanych budynkach, zalanych asfaltem placach i grożących zawaleniem silosach. Złote promienie słoneczne odbijają się w tafli wody, która lekko faluje pod wpływem podmuchów wiatru, a na samą myśl o tym, jak przyjemnie byłoby się w niej teraz zanurzyć, zaczyna kręcić mi się w głowie.
Kiedy po kilkudziesięciu metrach skręcam w końcu w ulicę, przy której znajduje się upragniony cel mojej podróży, kalkuluję szybko w głowie, ile zajęłoby mi piesze pokonanie drogi stąd do centrum miasteczka. Z moich obliczeń wynika, że więcej niż pół godziny. Wykrzywiam się, gdy uświadamiam sobie, że dodatkowo byłabym zmuszona iść poboczem, bo nie można tutaj liczyć na luksus, do jakich najwyraźniej zalicza się chodnik, a gdybym wybrała się na spacer po zmroku, przydrożne latarnie nie uraczą mnie światłem.
Pot spływa mi strużkami wzdłuż kręgosłupa, włosy, które wydostały się z luźnego warkocza, lepią się do czoła, a w lewej nodze, napastującej przez ostatnie trzynaście godzin sprzęgło, chyba tracę już czucie, więc kiedy głos nawigacji w końcu oznajmia, że dotarłam na miejsce, zjeżdżam do prawej krawędzi jezdni, zaciągam wściekle ręczny i pozwalam sobie opaść z sił. Chcę oprzeć czoło o kierownicę, ale robię to trochę zbyt gwałtownie, przez co nagle bębenki moich uszu rozrywa wściekłe wycie klaksonu, a ja podskakuję wystraszona w fotelu, uderzając potylicą w zagłówek.
Niech to szlag!
Krzywię się i z grymasem na twarzy rozmasowuję bolące miejsce, a jęk wymykający się spomiędzy moich ust idealnie odzwierciedla stan irytacji, w którym aktualnie się znajduję. Wiem, że powinnam stąd wysiąść i się rozejrzeć, ale najchętniej zostałabym już na zawsze w aucie, bo daje mi ono złudne poczucie bezpieczeństwa. Przymykam więc oczy i biorę kilka głębokich wdechów, próbując odnaleźć w sobie odwagę do zmierzenia się ze swoją nową rzeczywistością.
Cholera, przecież nie mogę tutaj siedzieć w nieskończoność – myślę i niechętnie obracam głowę, a mój wzrok zatrzymuje się na wybudowanym w wiktoriańskim stylu domu, którego elewacja ma kolor kanarkowej zieleni. Kiedy przyglądałam mu się wcześniej na zdjęciach satelitarnych, stwierdziłam, że jest całkiem uroczy, ale teraz, widząc go na żywo, dochodzę do wniosku, że fotografie zostały wykonane najwyraźniej dobrych kilka lat temu.
Zagryzam dolną wargę, wyczuwając pod zębami jej drżenie. Nie jestem pewna, czy w związku z towarzyszącym mi poczuciem bezradności powinnam się rozpłakać, czy może raczej kolejny raz głośno roześmiać.
Pierwsze, co przykuwa moją uwagę, to przeraźliwie długa trawa, zasuszone rabaty kwiatowe i wysypany kamieniem podjazd, przegrywający walkę z obrastającymi go z każdej strony chwastami. Domyśliłabym się, że od dawna nikt tutaj nie mieszka, nawet gdybym wcześniej o tym nie wiedziała. Uśmiecham się na widok opuszczonej werandy. Z daleka dostrzegam na niej bujającą się na cienkich łańcuszkach dwuosobową huśtawkę i nieświadomie zaczynam już sobie nawet wyobrażać, jak każdego ranka, z wyciągniętymi przed siebie nogami, sączę na niej kawę, wygrzewając się w słońcu.
Pomalowane białą farbą framugi okien i drzwi wejściowe, tego samego koloru kolumny podpierające daszek oraz prowadzące na werandę drewniane schodki przypominają mi scenografię z filmów o Beethovenie, które oglądałyśmy wspólnie z siostrą, gdy byłyśmy dziećmi. I co z tego, że w niektórych miejscach farba płatami odchodzi od ścian, a deski podłogowe są pofałdowane od nadmiernej wilgoci. W tej chwili sama perspektywa spędzania czasu na świeżym powietrzu w tak pięknych okolicznościach przyrody dodaje mi otuchy.
Jestem niewdzięczna.
Wiem, że marudzę, bo jestem zmęczona, ale nawet mimo tego zaczynam czuć dyskomfort przez rodzące się we mnie wyrzuty sumienia. W końcu dostałam ten dom w prezencie od zupełnie obcej kobiety, a zamiast się nim cieszyć, zachowuję się, jak gdyby w spadku przekazano mi niespłacone raty kredytu.
Iris… Moja babcia. Przecież ona wcale nie musiała zostawiać go akurat mnie. Mogła zrobić z nim wszystko, a jednak przepisała go na mnie, nie mając pojęcia, czy w ogóle na to zasługuję.
– Weź się w garść, Coleman – mamroczę pod nosem, po czym odpinam pas i nie myśląc już o niczym więcej, wysiadam z samochodu. Kiedy staję na prostych nogach, wyciągam wysoko ręce i rozprostowuję ścierpnięte kończyny.
Na pierwszy rzut oka okolica wydaje się spokojna, co pewnie będzie miało swoje plusy i minusy, jak wszystko.
Z jednej strony wszechobecna zieleń łagodzi odrobinę prześladujący mnie stres związany z pojawieniem się w zupełnie nieznanym miejscu, a jedno domostwo w sąsiedztwie oznacza przecież, że nie będę musiała chodzić jak ostatnia kretynka od drzwi do drzwi, przedstawiając się każdemu z uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Z drugiej jednak – dom znajduje się na totalnym zadupiu. Gdyby ktoś chciał mnie zamordować w mojej klitce w Baltimore, miałabym przynajmniej pewność, że sąsiedzi usłyszą roznoszące się po całej kamienicy wrzaski, a tutaj? Moją jedyną nadzieją będą ludzie zamieszkujący dom naprzeciwko. Na całe szczęście nie wygląda na opuszczony.
Obchodzę auto i sięgam po leżącą na miejscu pasażera torebkę, a następnie ruszam przed siebie wzdłuż wyłożonego kostką brukową chodnika. Kiedy staję przed drzwiami, uświadamiam sobie, że moje dłonie trzęsą się, jakby temperatura nagle spadła poniżej zera. Wyciągam klucz z torebki, a później nieskutecznie próbuję trafić nim w zamek. Gdy w końcu mi się udaje, a zabezpieczenia puszczają, popycham drzwi niepewnie i wstrzymując oddech, przekraczam próg. W pierwszej chwili mam wrażenie, że weszłam do domu, z którego ktoś kiedyś wyszedł i nigdy do niego nie wrócił, bo mimo iż zaniedbany ganek niemal od razu sugeruje, że nikt tutaj nie mieszka, wewnątrz w ogóle nie da się tego odczuć.
Na wieszaku, stojącym w lewym kącie przedpokoju, wisi żółta peleryna przeciwdeszczowa. O ścianę oparto czerwony parasol w białe groszki, a przy szafce z butami wciąż stoją czyjeś pluszowe kapcie. Podłogę holu zdobi długi dywan w kolorowe wzory, a nad przejściem rozdzielającym dwie części domu powieszono tablicę z napisem „Codziennie znajduj powód do uśmiechu”. Na jej widok kąciki moich ust mimowolnie się unoszą.
Ruszam przed siebie, ale po wykonaniu zaledwie kilku kroków znowu się zatrzymuję i wbijam wzrok w zamykane na zasuwkę drzwi pod schodami, które zapewne prowadzą do piwnicy. Na samą myśl, że miałabym samotnie zejść na dół, wzdłuż mojego kręgosłupa przechodzi dreszcz.
Po chwili jednak zbieram się na odwagę i maszeruję dalej, a dźwięk drewnianej podłogi, skrzypiącej pod podeszwami moich butów, sprawia, że wszystkie włoski na moim ciele stają dęba. Kiedy przystaję na środku połączonego z kuchnią salonu, zaczynam się zastanawiać, skąd tak naprawdę wzięły się wszystkie moje obawy. Wystrój wnętrza wcale nie sugeruje, że czeka na mnie w tym miejscu jakieś niebezpieczeństwo, a wręcz przeciwnie. Narzucony na kanapę koc z nadrukiem trojga uroczych kociąt zachęca, by nakryć się nim po same uszy, nie zważając nawet na panujący na zewnątrz upał.
Rozglądam się wokół, a mój wzrok przykuwają zasuszone paprotki, których chyba już nie da się odratować. Stojący pod ścianą telewizor kineskopowy wygląda jak pamiątka z ubiegłego wieku, a od liczby półek zapełnionych książkami, szafek, których zawartości nie mam odwagi sprawdzać, oraz szklanych witryn wypchanych przeróżnymi pierdołami czuję zawroty głowy. Koronkowe firanki przysłaniają zabrudzone smugami deszczu okna, a gdy przeciągam palcem po lakierowanej ławie, do opuszki przykleja się gruba warstwa kurzu.
Nawet mimo tych wyraźnych oznak zaniedbania, depcząc po pstrokatym dywanie, zastanawiam się, czy nie powinnam przypadkiem ściągnąć butów, bo wciąż czuję się trochę, jakbym przyszła do kogoś w odwiedziny. Jakby za chwilę ktoś miał wynurzyć się z kuchni i zaproponować mi herbatę.
Kręcę się po salonie, ale niczego nie dotykam. Trudno mi wbić sobie do głowy, że od teraz ten dom należy do mnie. Mam wrażenie, że naruszam czyjąś prywatności, i zupełnie nie wiem, jak sobie z tym poradzić, choć przecież zdaję sobie sprawę, że nikt tutaj nie wróci, bo poprzednia właścicielka domu nie żyje.
Kiedy na ustawionej w pobliżu okrągłego stołu komodzie dostrzegam stosik rozwiązanych krzyżówek, realność całej sytuacji uderza we mnie ze zdwojoną siłą. Przykładam dłoń do ust, ale nie udaje mi się powstrzymać wymykającego się spomiędzy nich cichego sapnięcia.
Przecież ja też uwielbiam rozwiązywać krzyżówki.
Chyba dopiero teraz dociera do mnie, że myszkuję w domu osoby, z którą łączyły mnie więzy krwi. W domu, który kiedyś prawdopodobnie zamieszkiwał mój biologiczny ojciec i który aż do śmierci był oazą spokoju babci. To niesamowite, a jednocześnie przytłaczające.
Otaczanie się tymi wszystkimi osobistymi rzeczami z zerową wiedzą o ich właścicielce sprawia, że czuję trudną do zwalczenia niemoc. A przecież przyjechałam tutaj, żeby przygotować dom do sprzedaży, więc będę musiała to wszystko dokładnie przejrzeć i posegregować, zdecydować, czego się pozbyć, a co „z sentymentu” zostawić dla siebie.
Moje tętno przyspiesza, a żyły zaczyna wypełniać panika.
Potrząsam głową i ruszam szybkim krokiem do kuchni, w której otwieram każdą z szafek, szarpiąc nerwowo za ich drzwiczki. Łapię za pierwszy lepszy kubek, który wpada mi w dłonie, a następnie napełniam go wodą, przykładam do ust i wypijam całą jego zawartość, nie dając sobie chwili na złapanie oddechu.
Rachunki. Pieprzone rachunki. To nimi powinnam się najpierw zająć – myślę, zdając sobie sprawę, że pewnie niedługo zostanę bez dostępu do wody.
Odszukuję wzrokiem najbliższy włącznik światła, a gdy nim pstrykam i nic się nie dzieje, wzdycham sfrustrowana. Jeżeli prędko nie wezmę się w garść, nie dość, że nie będę mogła naładować telefonu, to jeszcze pierwszy samotny wieczór w Swansea spędzę w zupełnej ciemności, co chyba jest najgorszym scenariuszem z możliwych.
Już prawie wychodzę z kuchni, gdy nagle kątem oka dostrzegam, że brama garażowa w sąsiednim domu zaczyna się unosić. Wytężam wzrok, opieram pośladek o blat kuchenny i garbię się nieco, tak by mieć pewność, że nie widać mnie znad haftowanej firanki, umiejscowionej w dolnej części okna.
Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, że w domu sąsiadów są dwa garaże. Na jeden z nich w całości przerobiono parter. Część mieszkalna znajduje się wyłącznie na górze, o czym świadczą dobudowane po lewej stronie budynku schody i przeniesiona tam weranda. Równiutko przystrzyżona trawa sugeruje, że ktoś ma zdecydowanie zbyt wiele czasu na przeprowadzanie na niej zabiegów pielęgnacyjnych, zresztą tak samo jak połyskujący od wosku czarny pick-up, przy którym mój leciwy ford prezentuje się marnie.
Marszczę czoło i skubię zębami wnętrze policzka, zastanawiając się, po co komuś, do cholery, dwa ogromne garaże. Wszystko staje się jasne, gdy brama w końcu całkiem się unosi, a ja dostrzegam sportowe auto rozebrane na części.
Ktoś najwyraźniej prowadzi w swoim domu warsztat.
Mrużę oczy, wyczekując czyjeś obecności, ale – ku mojemu niezadowoleniu – nikt się nie pojawia. Podchodzę więc do zlewu i napełniam kubek kolejną porcją wody. Kiedy wracam do okna i zauważam kręcącego się po warsztacie mężczyznę, o mało się nią nie zachłystuję.
Odruchowo padam na blat, jakby ktoś właśnie celował do mnie z karabinu maszynowego. Zaciągam się gwałtownie powietrzem, a następnie układam podbródek na płasko złożonych dłoniach i odgarniam kosmyki włosów z czoła, żeby mieć lepszy widok.
Facet krząta się w pobliżu zawalonego narzędziami roboczego stołu, a moje serce, nadpobudliwie uderzające o żebra, próbuje mi chyba przekazać, że niewątpliwie spodobał mi się widok góry mięśni opiętej przez białą podkoszulkę.
Mrugam kilka razy, a gdy mężczyzna sięga po jeden z kluczy francuskich, przytwierdzony do ściany, automatycznie zawieszam wzrok na jego kształtnych ramionach i wystającym bicepsie. Dopiero po dłuższej chwili uświadamiam sobie, że wstrzymuję oddech, a moje zęby wpijają się w dolną wargę odrobinę zbyt boleśnie.
Chcę przyjrzeć się bliżej jego twarzy, ale z tej odległości widzę tylko ciemne, potargane włosy oraz ostro zarysowaną szczękę. Ponownie skupiam się więc na tych częściach ciała, które nawet z tak dużej odległości prezentują się doskonale. Szerokie jak pas startowy plecy i wyćwiczone barki, na których nawet mimo podkoszulka dostrzegam mięśnie, o których istnieniu w ludzkim ciele wcześniej nie miałam pojęcia.
Brunet nachyla się nad otwartą maską, a na jego czoło opadają kosmyki grzywki, którą zmierzwił dłonią chwilę wcześniej. Przeczesuje je palcami, ale i tak od razu wracają do tego samego, seksownie niechlujnego ułożenia. Nagle mężczyzna kieruje głowę w moją stronę, a jego wzrok zatrzymuje się w punkcie, z którego go obserwuję. Zastygam w miejscu.
Szlag!
Przestaję oddychać, a jedyne, co słyszę, to szum własnej krwi.
Dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że nie dość, że dzieli nas około trzydziestu metrów, to w dodatku przez cały czas ukrywam się za firanką. To niemożliwe, by mnie dostrzegł. Być może po prostu dopiero teraz zorientował się, że pod domem stoi zaparkowany samochód i dlatego zaczął się rozglądać. Prawdopodobnie powinnam wyjść na zewnątrz i się z nim przywitać, ale nic nie poradzę na to, że jego wciąż lustrujące dom surowe spojrzenie nieumyślnie wprowadziło mnie w stan hipnozy.
Przyglądam się swojemu sąsiadowi, z całej siły próbując sobie przypomnieć, kogo mi przypomina, aż w końcu przed moimi oczami staje kapitan Danny Walker z filmu Pearl Harbor. Sama nie wiem, czym spowodowane jest to skojarzenie, ale sądzę, że może chodzić o jego obcisły, ubrudzony smarem podkoszulek, podobny do tego z kultowej sceny, która wyryła się w mojej pamięci lata temu.
Mężczyzna błądzi wzrokiem wokół mojego samochodu jeszcze przez chwilę, a później znika w głębi garażu i wraca do pracy. Wzdycham, gdy uświadamiam sobie, że przyszła pora, bym ja również zajęła się czymś pożytecznym. Przez półtora miesiąca mam do załatwienia tyle spraw, ile normalnie nie ogarnęłabym w pół roku, a znając moje szczęście, w międzyczasie pojawi się też wiele problemów, których w tej chwili nie jestem w stanie przewidzieć.
Odklejam się więc niechętnie od blatu i kontynuuję wycieczkę po domu. Kiedy stawiam stopę na pierwszym stopniu schodów prowadzących na piętro, do moich uszu dociera ich przeraźliwe skrzypienie, przybierające na sile przy każdym kolejnym stąpnięciu.
W korytarzu na górze znajduję trzy pary drzwi, które prowadzą do sporej łazienki i dwóch pokoi. Na swoją sypialnię wybieram ten, w którym znajduję mniej dowodów czyjejś obecności. Wcześniej musiał on chyba pełnić rolę pokoju gościnnego, bo nie ma w nim nic poza dwuosobowym łóżkiem z rzeźbionym zagłówkiem i pustą szafą. Mój pobyt w sypialni babci trwa tyle, ile zajmuje mi otworzenie drzwi i ich ponowne zamknięcie, czyli łącznie jakieś półtorej sekundy.
Po wstępnych oględzinach wracam na dół. Podchodzę do umieszczonych między holem a salonem przeszklonych drzwi prowadzących na podwórze i przyciskam do nich nos.
Kilkadziesiąt metrów za płotem, między bujnymi sosnami a gąszczem niewysokich krzewów, dostrzegam zarośnięty staw. Wpatruję się rozmarzona w poruszające się na wietrze korony drzew i myślę o tym, że właśnie w takich okolicznościach człowiek naprawdę odpoczywa. Nie miałabym nic przeciwko, żeby na starość odciąć się od reszty świata w takim domu. Wciąż niestety nie wiem, dlaczego moja babcia umarła w samotności i jak w ogóle doszło do tego, że zostałam jej jedyną spadkobierczynią.
Co się stało z moim biologicznym ojcem, a jej synem?
Czy poza nim miała inne dzieci? Męża? Przyjaciół?
Nie znam odpowiedzi na te pytania. Miesiąc temu jeszcze nawet nie miałam pojęcia, że przez całe moje życie jedna z moich najbliższych krewnych zamieszkiwała miejscowość oddaloną tylko o osiem godzin od miasta, w którym się urodziłam i wychowałam. Wiedziała o moim istnieniu, ale nic z tym nie zrobiła przez całe dwadzieścia pięć lat mojego życia. Aż do swojej śmierci.
A ja? Czy chciałabym ją poznać, jeżeli dostałabym taką możliwość?
Oszukiwałabym samą siebie, zaprzeczając. W końcu gdy przeszłość sama zaczyna się o ciebie upominać, nie można jej tak po prostu zignorować.
Thomas Samuels. Tak nazywał się mój biologiczny ojciec i jest to jedna z niewielu informacji, jakie w zasadzie posiadam o nim nie tylko ja, ale i moja mama. Zaszła z nim w ciążę podczas jednej z szalonych studenckich nocy gdzieś na zapleczu pubu, w którym pracowała, a ja stałam się dowodem na prawdziwość felernego zapisu o skuteczności prezerwatyw wynoszącej wyłącznie dziewięćdziesiąt osiem procent.
Cóż, historia mojego poczęcia do romantycznych raczej nie należy, ale i tak chichoczę za każdym razem, gdy mama zaznacza, że świadczy to tylko o mojej wyjątkowości. Nigdy nie poddawała w wątpliwość tego, że chce mnie urodzić. Nie wystraszyła jej nawet perspektywa samotnego rodzicielstwa, a ja cholernie ją za to podziwiam, bo – szczerze mówiąc – sama nie wiem, co bym zrobiła, gdybym na trzecim roku studiów zaliczyła wpadkę.
Mama nie chciała odbierać Thomasowi prawa wyboru, więc znalazła go i poinformowała, że spodziewa się dziecka. Zasłonił się tym, że jest zbyt młody, by zostać ojcem i zrezygnował z odpowiedzialności, co ona zniosła z dumą. Nie wiem, skąd moja mama znalazła w sobie tyle siły. Wsparcia udzielili jej na szczęście nie tylko moi dziadkowie, ale również mój ojczym, którego poznała dwa lata po moich narodzinach. Zakochali się w sobie i kochają się aż do dziś, a ja już zawsze będę wdzięczna Owenowi za to, że był dla mnie cudownym tatą.
Nigdy nie szukałam swojego biologicznego ojca, bo żyłam w przekonaniu, że gdyby zależało mu na kontakcie ze mną, sam by mnie odnalazł. Teraz, gdy wiem już, że to nigdy się nie wydarzy, bo zgodnie z przekazanymi przez notariusza informacjami Iris nie miała poza mną innych żyjących spadkobierców, sama nie wiem, jak się z tym czuję.
Odwracam się od przeszklonych drzwi, a przede mną wyrasta moje lustrzane odbicie, na widok którego ledwo powstrzymuję się od wrzasku.
Podkrążone oczy, przyklapnięte włosy i wygniecione po podróży ubrania.
Nagle nachodzi mnie potrzeba, by wziąć kąpiel i przebrać się w świeże ciuchy. Jednak żeby móc to zrobić, muszę najpierw przywlec tu wszystkie rzeczy, które ze sobą przywiozłam.
Wygładzam dłońmi krótki top na ramiączkach, naciągam na tyłek dresowe szorty i wychodzę na zewnątrz. Zdążyłam już zapomnieć o obecności przystojnego sąsiada, którego obserwowałam przez okno jeszcze kilka minut temu.
Przypominam sobie o niej gdzieś w połowie drogi do swojego samochodu, gdy niespodziewanie wyczuwam na swoim ciele czyjś wzrok. Mimowolnie unoszę głowę, a wtedy nasze spojrzenia się krzyżują. Przystaję, a oddech grzęźnie mi w płucach.
Wpatrujemy się sobie w oczy, a moją skórę omiata wylewający się z jego tęczówek chłód, przez który nawet mimo dzielącej nas odległości przechodzą mnie ciarki. Przełykam ślinę, bo nagle z niezrozumiałego powodu zaschło mi w ustach.
Spojrzenie mężczyzny zaczyna niespiesznie przesuwać się po moim ciele, by po chwili wrócić do wywiercania dziury w mojej twarzy.
Zaciskam usta w wąską linię i mrużę lekko powieki, starając się doszukać w jego oczach jakiejkolwiek emocji. Nie odnajduję żadnej. Dopiero po kilku kolejnych sekundach dociera do mnie, że jeżeli za chwilę nie ruszę się z miejsca, weźmie mnie za wariatkę. Potrząsam więc głową, biorę głęboki wdech i wykonuję niepewny krok w jego stronę.
W końcu to tylko mój tymczasowy sąsiad. Co złego może się wydarzyć?Rozdział 2
Marianne
– Cześć – rzucam nieśmiało, gdy znajduję się na tyle blisko, by mieć pewność, że mój sąsiad mnie usłyszy. Nie wiem dlaczego, ale od naszej pierwszej, cholernie przenikliwej wymiany spojrzeń, nie zerknął na mnie ani razu, choć przecież na pewno zauważył, że zmierzam w jego stronę. – Jestem Marianne – przedstawiam się, przystając przed otwartą bramą garażową. – Marianne Coleman.
Nieruchomieję, czekając na jego reakcję. Jakąkolwiek.
Pewnie mogłabym podejść bliżej, wyciągnąć dłoń i zacząć tłumaczyć, kim jestem i skąd się tutaj wzięłam, ale facet nie wygląda na ani trochę zainteresowanego moją obecnością.
Mija kilka przeraźliwie długich sekund i wciąż nic. Zero odpowiedzi.
Skubię dolną wargę, obserwując, jak kształtne ramiona mężczyzny napinają się, gdy z determinacją dokręca jakąś część w okolicach zbiornika płynu hamulcowego. Błądzę spojrzeniem wszędzie, byle tylko nie zatrzymywać go zbyt długo na umięśnionym ciele sąsiada, a kiedy w końcu dochodzę do wniosku, że przyszła pora, żeby się stąd ulotnić, mężczyzna opiera dłonie o szkielet samochodu i zerka na mnie spod ciemnych rzęs. Moje spojrzenie automatycznie podąża w kierunku jego ubrudzonej smarem twarzy, którą rozświetlają wdzierające się do warsztatu promienie słońca.
Brunet przygląda się mi z zaciekawieniem, lekko mrużąc powieki. Gdy pomiędzy jego gęstymi brwiami pojawia się wyrażająca niezadowolenie bruzda, rozchylam lekko usta, chcąc się odezwać. Niestety mój język ze mną nie współpracuje. Mózg też. W tej chwili nie jestem w stanie spleść kilku słów w trzymające się kupy zdanie, rzucam więc tylko:
– Bliscy mówią do mnie Mari. – Ale to również nie robi na nim żadnego wrażenia.
Zamiast się przedstawić, sięga po znajdującą się w pobliżu ścierkę i nie spuszczając ze mnie wzroku, wyciera w nią dłonie, a ja obserwuję jego przeciągłe ruchy jak zahipnotyzowana. Przez myśl przechodzi mi nawet, że robi to specjalnie, bo chce mnie w jakiś sposób sprawdzić, ale nawet mimo tego nie odrywam oczu od palców prześlizgujących się po zabrudzonym materiale.
Dopiero teraz, gdy znajduję się naprawdę blisko niego, zdaję sobie sprawę, jakim jest wielkoludem. Ze swoim metrem siedemdziesiąt nie należę do najniższych osób, ale ten facet i tak ma nade mną jakieś dwadzieścia centymetrów przewagi. Poza tym nie chodzi tylko o jego wzrost, ale też o potężną posturę. To ona mnie tak niesamowicie onieśmiela.
Potrząsam lekko głową, zmuszając się do powrotu na ziemię.
– Zamierzasz coś powiedzieć czy będziesz się tak tylko we mnie wpatrywać? – pytam, bo coraz bardziej doskwiera mi ciężar budującego się między nami napięcia.
– Mari? – powtarza, lekko się przy tym krzywiąc, a przez dźwięk jego chrapliwego głosu robi mi się sucho w ustach. Nawet nie jestem w stanie skinąć głową, by potwierdzić jego słowa, bo prawie od razu dodaje: – Nie podoba mi się to zdrobnienie. – Następnie zrywa nasz kontakt wzrokowy i jak gdyby nigdy nic wraca do wykonywania prac przy rozłożonym na części samochodzie.
Stoję z szeroko otwartymi oczami, nie potrafiąc wydobyć z siebie ani słowa, a do głowy nie przychodzi mi żadna riposta, której mogłabym teraz użyć.
– Może być po prostu Marianne – uściślam, brzmiąc przy tym tak żałośnie, że aż samej siebie robi mi się żal.
Mężczyzna nie reaguje na moje słowa, a przynajmniej nie od razu. Zamiast tego podchodzi do stołu uginającego się pod ciężarem przeróżnych części, narzędzi i innego żelastwa, lekceważąc moją próbę nawiązania rozmowy.
Zaciskam dłonie w pięści, napierając na ich wnętrze paznokciami, a targająca mną dezorientacja powoli zaczyna przeradzać się w frustrację. Może i jestem wyrozumiała, ale jak każdy człowiek mam swoją granicę cierpliwości, a ten buc jest naprawdę bliski jej przekroczenia.
– W porządku, Marianne – odpowiada w końcu, jakby od niechcenia, a ja, słysząc swoje imię oprószone jego seksownym południowym akcentem, przełykam ślinę.
Tak, właśnie na tym się skupiam, podczas gdy on swoim chamskim zachowaniem próbuje mi dać do zrozumienia, że nie ma ochoty ze mną rozmawiać.
Nie chcę się przed nim płaszczyć, ale skoro tutaj mieszka, musiał znać Iris. Z kim miałabym o niej porozmawiać, jeżeli nie z jej najbliższym sąsiadem?
– Pozwól, że o coś cię zapytam. – Nieproszona przekraczam próg jego warsztatu. Mam dziwne przeczucie, że tylko narzucając się mu, uda mi się sprowokować go do… Właściwie to do czegokolwiek. – Jak odpowiesz, nie będę już więcej zawracać ci głowy.
Zgodnie z moimi przewidywaniami brunet unosi wzrok, kiedy dociera do niego, że właśnie naruszyłam jego przestrzeń. Przyszpila mnie chmurnym spojrzeniem, a ja przystaję w miejscu, po raz kolejny wstrzymując oddech. Nie wiem, co ze sobą zrobić, bo jak dotąd nigdy nie musiałam zmuszać nikogo do rozmowy. Krzyżuję ręce pod piersiami i niewiele myśląc, opieram się ramieniem o regał na narzędzia. Chłód stali powoduje, że całe moje ciało pokrywa gęsia skórka.
Nagle w dotychczas beznamiętnych oczach mężczyzny dostrzegam połyskujące iskierki – znikają one jednak tak szybko, jak się w nich pojawiły. Dopiero gdy powiększone źrenice wracają do swojego naturalnego rozmiaru, zdaję sobie sprawę, że jego spojrzenie na dosłownie ułamek sekundy zsunęło się z mojej twarzy na dekolt. Odruchowo zerkam w dół i orientuję się, że przez koszulkę i cienki sportowy stanik, które mam na sobie, przebijają mi sutki.
O Boże!
Niezdarnie podciągam ręce wyżej, zasłaniając nimi piersi, a później zażenowana wbijam wzrok w ziemię, starając się w przy tym ukryć wykwitające na moich policzkach rumieńce.
– Pytaj, jeżeli musisz. – Odchrząkuje i wraca do swoich zajęć, za co tym razem jestem mu wdzięczna.
– Nie przedstawisz się? – pytam zdziwiona.
– Sądziłem, że zamierzasz zapytać o coś konkretniejszego – odpowiada złośliwie, a z moich ust wymyka się ciche parsknięcie.
Mężczyzna odwraca głowę w moją stronę i robi niezadowoloną minę, jakbym to ja z naszej dwójki zachowywała się jak nawiedzona.
– Przepraszam, ale nie rozumiem, o co ci chodzi. Masz dzisiaj zły dzień? Jeżeli tak, mogę przyjść jutro.
– Po prostu zadaj mi to cholerne pytanie, Marianne – burczy pod nosem, wprawiając mnie tym w osłupienie.
– Dlaczego się tak zachowujesz? – Zamiast drążyć, powinnam go pewnie posłuchać i w końcu zapytać o Iris, żebyśmy oboje mogli mieć siebie z głowy.
– Tak? To znaczy jak?
– Jesteś nieuprzejmy.
– Jestem zajęty – oznajmia i ponownie podchodzi do stołu z narzędziami, rzucając mi spojrzenie pełne pretensji.
Sięga po jakiś sprzęt, którego zastosowania nie znam, żeby po chwili, ustawiony do mnie plecami, nachylić się nad szkieletem samochodu.
Nie ma co, kultura osobista na poziomie.
Ma szczęście, że jego jeansy w tak smakowity sposób opinają wyćwiczone pośladki, bo istnieje szansa, że w innym przypadku zasadziłabym mu w nie kopa.
– Mieszkasz tutaj od dawna? – pytam w końcu o to, o co zamierzałam go zapytać od samego początku, ale odpowiedzi oczywiście nie otrzymuję od razu.
Muszę zaczekać, aż Pan Mruk przestanie się zabawiać czymś pod maską, bo albo ma problem z podzielnością uwagi, albo po prostu specjalnie każe mi czekać, czerpiąc satysfakcję z mojego zakłopotania. Z oczywistych względów skłaniałabym się bardziej ku temu drugiemu.
– Od urodzenia – oznajmia w końcu, mocując się z czymś, co najwyraźniej nie chce poddać się jego sile, a ja skupiam wzrok na żyłach pulsujących pod opaloną skórą na rękach.
Po chwili przenoszę spojrzenie na jego twarz i dochodzę do wniosku, że jej rysy są o wiele ostrzejsze, niż wcześniej mi się wydawało. Mam wrażenie, że mężczyzna jest o kilka lat starszy ode mnie, choć przez zmarszczki w kącikach oczu i kilkudniowy zarost dałabym mu o wiele więcej.
– Więc pewnie znałeś starszą panią, która mieszkała w domu naprzeciwko? – dopytuję, starając się nie poświęcać zbyt wiele uwagi strużkom potu, które spływają z jego czoła.
– Iris Samuels?
Kiwam głową, ale uświadamiam sobie, że stojąc do mnie tyłem, nie może tego zobaczyć.
– Tak. Właśnie o nią mi chodzi – potwierdzam z entuzjazmem.
Jednak on natychmiast gasi go następnymi słowami:
– Rzadko ze sobą rozmawialiśmy.
Mężczyzna prostuje się, wbija we mnie wzrok i przeciąga ubrudzonymi dłońmi po podkoszulku, zostawiając na nim czarny ślad od brzucha po sam tors, a ja po raz kolejny podążam za nimi spojrzeniem, za co od razu rugam się w myślach.
– Nie pytałam o to, jak często rozmawialiście, tylko o to, czy ją znałeś – uściślam, nieco zaskoczona swoją bezpośredniością. – Konkretne pytanie, konkretna odpowiedź, sąsiedzie.
Brunet mruży powieki, ale choć mam wrażenie, że kąciki jego ust lekko drgnęły, nie wyginają się one w uśmiechu. Gdy wykonuje krok w kierunku szafy znajdującej się tuż za moimi plecami, przypadkowo ociera się ręką o moje ramię. To niespodziewane muśnięcie skóry o skórę powoduje, że wzdłuż mojego kręgosłupa przechodzi dreszcz.
Przez jakieś dwie sekundy stoimy naprawdę blisko siebie, a do moich nozdrzy zaczyna docierać korzenno-cytrusowy zapach, którego nie potrafię zignorować.
– Możesz się odsunąć? – pyta szorstko, marszcząc brwi. – Jeżeli nie zamierzasz stąd wychodzić, to chociaż postaraj się mi nie przeszkadzać.
Wykonuję krok w tył, o mało nie potykając się o ustawione na ziemi kanistry z benzyną.
Sąsiad wysuwa jedną z metalowych półek tuż nad moją głową, a skrzypienie zawiasów oraz słowa, które chwilę wcześniej wyszły z jego ust, sprawiają, że na moją twarz wkrada się grymas.
– Przepra… – zaczynam, ale się powstrzymuję. Przecież nie zrobiłam niczego złego. Nie mam za co go przepraszać. To on zachowuje się jak cham. – Wiesz, raczej nie mam w zwyczaju narzucać się obcym ludziom, ale tym razem nie mam innego wyboru. Jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc, więc byłabym wdzięczna, jeżeli darowałbyś sobie te uszczypliwości i ze mną porozmawiał. No chyba że mieszka tutaj jeszcze ktoś, kogo mogłabym zapytać o Iris. Jeżeli tak, nie będę dłużej marnować twojego czasu.
Mężczyzna wyciąga z szafki niewielką śrubę, okręca ją zwinnym ruchem między palcami i przechodząc obok mnie, rzuca:
– Pośpiesz się z tymi pytaniami, Marianne. W odróżnieniu do ciebie nie mam całego dnia na pogawędki o niczym.
Znowu zagląda pod maskę, a do moich uszu dociera głośne brzęczenie metalu.
– W odróżnieniu do mnie? – mamroczę pod nosem zaskoczona.
– Co cię tutaj sprowadza? – zmienia temat, jakby właśnie wcale mnie nie obraził.
– Iris Samuels była moją babcią – oznajmiam wprost, chcąc sprawdzić jego reakcję. Dłonie mężczyzny nieruchomieją, a on sam posyła mi przez ramię podejrzliwe spojrzenie. – Przekazała mi swój dom w spadku – dodaję, ciągle nie spuszczając z niego wzroku.
Sąsiad wygląda na zdumionego, co chyba oznacza, że Iris nie była mu tak obojętna, jak przed chwilą twierdził.
– To zabawne, zważając na fakt, że nigdy wcześniej cię tutaj nie widziałem.
Nagle do warsztatu wkrada się lekki podmuch wiatru, który wprawia w ruch jego włosy, a na powieki opada mu grzywka.
Obserwuję, jak potrząsa głową, by przywrócić je do wcześniejszego ułożenia, i dochodzę do wniosku, że połączenie błękitnych tęczówek z czarnymi włosami i ciemną oprawą oczu jest dość wyjątkowe.
– Nie mogłeś mnie tutaj wcześniej widzieć, bo przyjechałam do Swansea po raz pierwszy – przyznaję w końcu, na co ten głośno prycha.
– Och, no tak. – Kręci głową, a jego usta wyginają się w fałszywym uśmiechu. – W takim razie powinnaś wiedzieć, że nie znałem dobrze twojej babci. Była moją sąsiadką, której od dziecka mówiłem „dzień dobry”, bo tak kazali mi rodzice i… Właściwie to tyle. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
Czyli jednak zamierza pozostać przy swojej wersji.
Boże, co za uparty dupek!
Nie wiem, o co mu chodzi, ale przecież nie wyciągnę z niego informacji siłą… Nie żebym w starciu siłowym z facetem, którego przedramię ma obwód mojego uda, miała jakiekolwiek szanse.
– Skoro tak… – rzucam zrezygnowana, dając mu szansę na powiedzenie czegoś jeszcze, gdyby jakimś cudem zmienił zdanie. – Nie będę dłużej zajmować twojego czasu.
Nie zmienił zdania.
Co więcej – w reakcji na moje słowa niemal odetchnął z ulgą, jeszcze bardziej mnie tym irytując.
– O co ci chodzi? – pytam sfrustrowana, nie mogąc się powstrzymać.
– Mnie? To ty przyszłaś tutaj nieproszona i zawracasz mi dupę jakimiś bzdurami. – Mrugam kilka razy, dając sobie czas na przyswojenie jego słów. – Idź już, Marianne – mówi, na co w geście obronnym prostuję się i krzyżuję ręce na klatce piersiowej. – Kto wie może gdzie indziej ci się poszczęści. Chociaż na twoim miejscu raczej bym się nie nastawiał. Miejscowi niechętnie rozmawiają z obcymi.
– To chyba tak samo jak ty – stwierdzam, a na jego usta po raz kolejny wkrada się ten durny uśmieszek, który chętnie bym zdarła.
– Chociaż w tym jednym mam z nimi coś wspólnego.
– Naprawdę powinnam już iść.
– Przecież właśnie do tego zachęcam cię od kilku minut.
– Że też chce ci się tracić na to energię… – mamroczę pod nosem i odwracam się do niego plecami z zamiarem wymaszerowania z warsztatu.
– Ty straciłaś swoją, przychodząc do mnie. O czasie nie wspominając, bo jeżeli wciąż tutaj jesteś, to najwyraźniej masz go pod dostatkiem.
Nabieram powietrza głęboko w płuca i daję sobie kilka sekund na ochłonięcie. Następnie odwracam się z powrotem w jego stronę, robię krok w przód i unoszę podbródek, zmuszając go, by spojrzał prosto w moje oczy.
– Mimo wszystko… – posyłam mu słodki uśmiech – …życzę ci miłego dnia, sąsiedzie.
I choć chciałabym powiedzieć, że zostawiam go w jego śmierdzącej benzyną norze z wymalowaną na twarzy konsternacją, nie mogę tego zrobić. W reakcji na moje słowa żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął.
Maszeruję do swojego samochodu, zaciągając się łapczywie powietrzem, ale tym razem nawet głębokie wdechy nie pozwalają mi się uspokoić. Nie wiem, czy kiedykolwiek w swoim życiu doświadczyłam podobnego upokorzenia. Jestem wściekła nie tylko na niego, ale i na siebie za to, że poświęciłam mu tyle uwagi. Wprawianie mnie w zakłopotanie sprawiało mu satysfakcję, a ja nawet mimo tego kontynuowałam tę karykaturę rozmowy, nie przestając ślinić się na widok jego mięśni.
Skup się, Marianne!
Muszę się skupić. Mam dzisiaj jeszcze naprawdę sporo do zrobienia.
Gdy docieram do swojego samochodu, sięgam po telefon i wystukuję wiadomość do rodziny z informacją, że szczęśliwie dotarłam na miejsce. Ledwo udaje mi się ją wysłać, a komórka rozładowuje się, wywołując u mnie jeszcze większą frustrację.
Z ogromnym trudem wydostaję z bagażnika dwie ciężkie walizki, starając się nie odrapać tylnego zderzaka, co okazuje się dla mnie nie lada wyzwaniem. Trzecią przywiozłam ze sobą na tylnym siedzeniu. Kiedy w końcu udaje mi się ją wyswobodzić z pasa, zaczynam się zastanawiać, jak ją właściwie wepchnęłam do auta. Przysuwam przedni fotel tak blisko kierownicy, jak to możliwe, i ciągnę za plastikową rączkę, starając się zignorować fakt, że w tej pozycji wypinam tyłek centralnie w stronę swojego sąsiada.
Porządny facet, widząc siłującą się z bagażami kobietę, z czystej grzeczności zaproponowałby jej pomoc. Nie to, że chciałabym, żeby potraktował mnie jak nieporadną paniusię z miasta – bo sama jestem w stanie poradzić sobie nie tylko z tymi przeklętymi walizkami, ale i z wieloma innymi problemami, które zapewne czekają na mnie w Swansea – ale chodzi o sam pieprzony gest.
Kiedy ciągnę walizki po podjeździe w stronę domu, hałasuję nimi tak głośno, jak to możliwe, bo intuicja podpowiada mi, że mój sąsiad nienawidzi, gdy ktoś zanieczyszcza swoją osobą jego przestrzeń. I choć doskonale zdaję sobie sprawę, że każda kolejna myśl o nim to upodlająca strata czasu, nie potrafię się ich wyzbyć przez resztę dnia.