Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bez skrupułów - ebook

Data wydania:
17 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez skrupułów - ebook

Abigail Winters jest zdesperowana. Porzucona przez partnera, sama wychowuje czteroletniego syna, a na dodatek grozi jej wyrzucenie z wynajmowanego mieszkania. W drodze do domu z kolejnej nieudanej rozmowy o pracę spotyka nieznajomego, który ma dla niej propozycję nie do odrzucenia.

Tajemniczy Simon Thorne – bogaty i przystojny mężczyzna – oferuje Abigail pracę. Od tego momentu dziewczyna prowadzi podwójne życie. Za dnia jest troskliwą matką, natomiast wieczorami usługuje panu Thorne’owi, spełniając wszystkie jego zachcianki. Abigail zdaje sobie sprawę, że nie powinna czerpać żadnej przyjemności z tej pracy, szef nie powinien jej się spodobać, a już na pewno nie powinna się w nim zakochiwać. Trudno jednak walczyć z rodzącym się uczuciem…

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0235-337-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

– Na­prawdę nic nie da się zro­bić?

Jej krze­sło ob­ro­towe skrzypi, kiedy się na nim ob­raca za biur­kiem, wpa­tru­jąc się we mnie za­miast w ekran kom­pu­tera. Czoło ma prze­orane bruz­dami, a włosy przy­pró­szone si­wi­zną. Ale to oczy spra­wiają, że wy­gląda staro, jakby była po­twor­nie zmę­czona ży­ciem.

– Pro­szę po­słu­chać, panno… – Na­tych­miast wbija wzrok w su­fit.

– Win­ters – od­po­wia­dam, sta­ra­jąc się oka­zać jak naj­więk­szą cier­pli­wość, bo w końcu to nie jej wina. W ob­słu­gi­wa­nym przez nią sys­te­mie je­stem tylko nu­mer­kiem w nie­skoń­czo­nym ciągu ko­biet pod­cho­dzą­cych do okienka i opo­wia­da­ją­cych do­kład­nie tę samą hi­sto­rię.

– Panno Win­ters. – Urzęd­niczka opieki spo­łecz­nej składa ręce i po­chyla się ku mnie. – Pań­stwo ofe­ruje różne za­siłki dla sa­mot­nych ma­tek, ale pro­blem po­lega na tym, że w chwili obec­nej nie speł­nia pani wa­run­ków wy­ma­ga­nych do ich otrzy­my­wa­nia.

– Ale…

– Przy­kro mi. Na­prawdę. – Ucieka wzro­kiem na prawo, a kiedy znów prze­nosi go na mnie, do­strze­gam w jej spoj­rze­niu błysk szcze­rego współ­czu­cia. – Ma pani uro­czego synka.

– Dzię­kuję – mam­ro­czę i prze­cze­suję pal­cami włosy Luke’a.

On pod­nosi wzrok znad książki i uśmie­cha się do mnie, po czym wraca do prze­glą­da­nia ob­raz­ków. Książka jest zu­peł­nie nowa, wzię­li­śmy ją z po­cze­kalni.

– Do czasu pod­ję­cia de­cy­zji w spra­wie zba­da­nia, co się stało z pani by­łym… mę­żem?

– Part­ne­rem.

– Prze­pra­szam. Do­póki nie stwier­dzą, że były part­ner dłu­żej was nie utrzy­muje, nie jest pani upraw­niona do za­siłku.

– A kiedy to na­stąpi?

– Nie wiem, ale to, że jest u pani za­mel­do­wany, spra­wie na pewno nie po­maga.

– Od kilku mie­sięcy nie przy­cho­dzą do niego żadne li­sty. Musi ko­rzy­stać z ja­kie­goś in­nego ad­resu.

– Nie­wąt­pli­wie tak wła­śnie jest. – Ko­bieta przy­znaje mi ra­cję. – Jest pani pewna, że nic mu się nie stało?

– Ow­szem. Za­miesz­cza po­sty na Fa­ce­bo­oku. Różne idio­tyczne filmy i tego typu rze­czy. Ale nie od­pi­suje na moje wia­do­mo­ści.

Opie­kunka spo­łeczna kręci głową i lekko za­ci­ska usta.

– Czy ktoś może pani po­móc do czasu, aż do­sta­nie pani za­si­łek?

Od­po­wia­dam prze­czą­cym ru­chem głowy. Mam przy­ja­ciółkę Jo, ale nie mogę przyj­mo­wać od niej pie­nię­dzy w nie­skoń­czo­ność.

– A pani ro­dzice? Albo ro­dzice ojca dziecka?

– Nie utrzy­mu­jemy kon­taktu. Ni­gdy nie wi­dzieli Luke’a, a mo­jego by­łego part­nera wy­cho­wy­wała ciotka, która także nas nie od­wie­dzała. Nie mamy ni­kogo.

Mru­ga­niem po­zby­wam się łez.

– Przy­kro mi. – Urzęd­niczka ci­cho wzdy­cha. – Za­kła­dam, że szu­kała pani pracy.

– Oczy­wi­ście. Każ­dej. Ale wy­gląda na to, że nie mam żad­nych kwa­li­fi­ka­cji.

Tym ra­zem w jej oczach po­ja­wia się wię­cej niż tylko błysk współ­czu­cia.

– Na­prawdę chcia­ła­bym… – Głos jej za­miera. Nic nie może zro­bić i obie do­sko­nale o tym wiemy.

– Ja także – mru­czę i od­su­wam krze­sło. – Ko­cha­nie, idziemy stąd.

Nie da się wy­żyć z po­boż­nych ży­czeń, wiem o tym aż za do­brze. Ży­cie jest skraj­nie nie­spra­wie­dliwe.

– Mamo, je­stem głodny.

Od­ry­wam się od ogło­szeń o pracę i pró­buję się uśmiech­nąć do syna. Mam na­dzieję, że udało mi się za­ma­sko­wać drę­czący mnie nie­po­kój.

– Okej, ko­cha­nie. Masz ochotę na to­sty?

„Pro­szę, po­wiedz, że tak”.

Na szczę­ście od­po­wiada, że ma, więc odro­binę się od­prę­żam. Wstaję, żeby po­szu­kać wszyst­kich skład­ni­ków: chleba, ostat­nich dwóch pla­ster­ków sera i odro­biny ma­sła. Lo­dówka zieje straszną pustką, gdy wyj­muję z niej wszyst­kie pro­dukty. Szybko przy­go­to­wuję dla Luke’a tę nędzną ko­la­cję. Je­dze­nie na pewno jest zle­żałe, ale Luke z en­tu­zja­zmem bie­rze tost do ręki.

– A ty, mamo?

– Nie je­stem głodna – kła­mię.

W rze­czy­wi­sto­ści je­stem głodna jak wilk i nie cho­dzi wy­łącz­nie o je­dze­nie. Tę­sk­nię za ży­ciem, które to­czy­łoby się poza mu­rami tego zde­wa­sto­wa­nego miesz­ka­nia – za czymś in­nym i czymś wię­cej niż tylko cią­głe zma­ga­nie się z nie­przy­ja­znym lo­sem.

– Zjedz do końca, ko­cha­nie. Zo­sta­niesz dziś na noc u pani Watt.

Mina mu rzed­nie, ale kiwa głową. Wiem, że wo­lałby no­co­wać w domu, ale nie mam wy­boru. Mu­szę zna­leźć so­bie pracę, a mó­wiąc oględ­nie, nie roi się od ofert dla dwu­dzie­sto­dwu­let­niej ko­biety bez do­świad­cze­nia i nie­ma­ją­cej żad­nych szcze­gól­nych kwa­li­fi­ka­cji. W ła­zience ro­bię so­bie zbyt wy­zy­wa­jący ma­ki­jaż i ta­pi­ruję dłu­gie włosy. Póź­niej się prze­bie­ram. Dziś wie­czo­rem skromne ubra­nie nie ma ra­cji bytu. Ubie­ga­łam się o pracę w pra­wie każ­dym po­bli­skim ba­rze, re­stau­ra­cji czy skle­pie – bez­sku­tecz­nie. Nie po­zo­stało mi nic in­nego niż spró­bo­wać szczę­ścia gdzie in­dziej i dla­tego z wes­tchnie­niem wkła­dam krótką ob­ci­słą spód­niczkę, wy­de­kol­to­wany top i pa­su­jące szpilki. Ku­pi­łam to wszystko dawno temu w ra­mach ża­ło­snej próby buntu, ale tak na­prawdę ni­gdy nie mia­łam od­wagi się w to wy­stroić. Nie roz­po­znaję dziew­czyny, którą wi­dzę w lu­strze, i pew­nie to bar­dzo do­brze. Ten strój ma bar­dzo nie­wiele wspól­nego z moją oso­bo­wo­ścią, nor­mal­nie ni­gdy bym się nie no­siła aż tak wy­zy­wa­jąco. Luke ab­so­lut­nie nie może mnie zo­ba­czyć w tym stroju. Ukry­wam się więc pod płasz­czem, po czym wcho­dzę do kuchni.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej pu­kam do pani Watt miesz­ka­ją­cej tuż obok. Za­wsze jest w domu.

– Cześć, Abbi. – Wita się ze mną i marsz­czy brwi na wi­dok mo­ich roz­czo­chra­nych wło­sów, czer­wo­nej szminki i dziw­kar­skich szpi­lek.

– Do­bry wie­czór, pani Watt. Mu­szę wyjść, mo­głaby pani… – Luke chowa się ze mną, w nie­mym pro­te­ście kur­czowo ucze­piony mo­jego płasz­cza.

– Wejdź. – Ko­bieta z wes­tchnie­niem wy­ciąga rękę w stronę mo­jego syna.

– Mamo – szep­cze Luke i pa­trzy na mnie wiel­kimi oczyma.

Przy­klę­kam na tyle ni­sko, na ile po­zwala moja ob­ci­sła spód­niczka, aż na­sze oczy są na tej sa­mej wy­so­ko­ści.

– Ko­cha­nie, wrócę po cie­bie. Obie­cuję. To tylko kilka go­dzin.

Nie lubi, kiedy go zo­sta­wiam, i żadne uspo­ka­ja­nie nic nie zdziała. Do­sko­nale to ro­zu­miem. Pie­przony Pa­trick i jego za­pew­nie­nia o ry­chłym po­wro­cie. Mi­nęło sześć mie­sięcy, a Luke wciąż czeka. Te­raz obej­muje mnie i ści­ska tak mocno, że trudno mi od­dy­chać.

– Po­słu­chaj, ko­cha­nie – szep­czę. – Ko­cham cię i obie­cuję, że wrócę. Ni­gdy cię nie zo­sta­wię.

– Ni­gdy prze­ni­gdy?

– Ni­gdy prze­ni­gdy – obie­cuję ca­łym ser­cem. – Wrócę, za­nim zdą­żysz się obej­rzeć.

– Okej. – Po­ciąga no­sem.

Pani Watt pry­cha ze znie­cier­pli­wie­niem. Jest bar­dzo bez­po­śred­nia i na pewno uważa, że za bar­dzo się z nim cac­kam, ale mam to gdzieś. Z dru­giej strony je­stem do­zgon­nie wdzięczna za po­moc. W miesz­ka­niu pani Watt czuć dy­mem pa­pie­ro­so­wym, a Luke boi się jej kota o imie­niu Bu­ster, ale pod tą twardą sko­rupą w rze­czy­wi­sto­ści kryje się miła star­sza pani, która po­trafi się za­opie­ko­wać dziec­kiem.

– Chodź, młody czło­wieku – zwraca się do Luke’a, który nie­chęt­nie się mnie pusz­cza. – Zja­dłeś ko­la­cję?

– Tak, pani Watt.

– Masz miej­sce na de­ser? Ku­pi­łam cia­steczka. Leżą w kuchni.

– O tak, bar­dzo dzię­kuję. – Luke wcho­dzi do przed­po­koju i po­syła mi ostat­nie spoj­rze­nie, za­nim znika w głębi miesz­ka­nia, żeby do­stać swój de­ser.

– Nie wiem, jak mam pani dzię­ko­wać, pani Watt. – Wstaję, chwie­jąc się nie­pew­nie na tych idio­tycz­nych szpil­kach.

Ona po­now­nie mie­rzy mnie od stóp do głów. Wi­dać, że za­uwa­żyła mój od­mienny wy­gląd.

– Do­kąd się pani wy­biera?

– Na roz­mowę o pracę. W jed­nym… eee… klu­bie noc­nym mają wolne sta­no­wi­ska.

Wolno kiwa głową i za­ciąga się pa­pie­ro­sem.

– Pro­szę na sie­bie uwa­żać – mówi ostrze­gaw­czo, ma­cha­jąc mi ręką przed no­sem.

– Będę ostrożna. Wrócę za kilka go­dzin. Nie musi pani go bu­dzić, je­śli za­śnie. Za­niosę go póź­niej do domu.

Kręci nie­znacz­nie głową i za­myka drzwi. Wiem, że nie po­doba jej się ten po­mysł, ale co in­nego mo­głam zro­bić? Zbie­ram się na od­wagę, za­kła­dam na ra­mię pa­sek od pu­sta­wej to­rebki i wy­cho­dzę w ciemną noc.

– No i co z tego bę­dzie? – Me­ne­dżer klubu od­chyla się w fo­telu. Wy­gląda, jakby się do­brze ba­wił. Trudno uwie­rzyć, że wła­śnie ka­zał mi się ro­ze­brać na sa­mym środku swo­jego ga­bi­netu. Je­stem bo­le­śnie świa­doma obec­no­ści sze­ro­kiego w ba­rach osiłka sto­ją­cego przy drzwiach, tuż za mo­imi ple­cami, i zer­kam ner­wowo w jego stronę. On tak­suje mnie wzro­kiem w nie­skrę­po­wany spo­sób i nie wy­gląda, jakby miał za­miar stam­tąd wyjść.

– Po­słu­chaj, je­śli nie po­tra­fisz zrzu­cić ubra­nia przede mną i Ben­nym, to jak, do cięż­kiej cho­lery, za­mie­rzasz to ro­bić przed pu­blicz­no­ścią? – zwraca się do mnie me­ne­dżer.

Trafne spo­strze­że­nie. Ręce mi drżą, kiedy ścią­gam z sie­bie ko­lejne czę­ści gar­de­roby, ga­piąc się na dy­wan w ko­lo­rze wy­mio­cin.

– Nie­stety. Przy­kro mi.

Pod­no­szę głowę i pa­trzę na me­ne­dżera ze zdzi­wie­niem.

– Że… że co?

– Nie przy­dasz mi się. – Ma­cha od­mow­nie ręką. – Buźkę masz ni­czego so­bie, ale je­steś ku­rew­sko chuda, do­słow­nie jak szkie­let, do tego masz minę, jak­byś umie­rała ze stra­chu. Taki wy­gląd nie­win­nej córki są­siada spraw­dziłby się tylko, gdy­byś miała drugą, nie­grzeczną stronę.

Wzbiera we mnie pa­nika.

– Nie, pro­szę… Ja…

Prze­krzy­wia głowę i przy­gląda mi się przez ra­mię.

– Benny, masz ochotę ją wy­ru­chać?

– Nie. – Od­po­wiedź pada na­tych­miast, odzie­ra­jąc mnie z resz­tek god­no­ści. Za­czy­nam się ubie­rać.

– Je­śli prze­sta­niesz się gło­dzić, może jesz­cze będą z cie­bie lu­dzie! – krzy­czy za mną, kiedy chwiej­nym kro­kiem opusz­czam jego ga­bi­net, bez po­wo­dze­nia wal­cząc ze łzami.

W klu­bie jest ciemno, leci ogłu­sza­jąca mu­zyka. Prze­my­kam obok baru, za­mglo­nym wzro­kiem szu­ka­jąc wyj­ścia, gdy na­gle zde­rzam się z mu­rem twar­dych mię­śni i tracę rów­no­wagę. Przed upad­kiem ra­tują mnie dwie silne dło­nie, które chwy­tają mnie za ra­miona i sta­wiają z po­wro­tem na nogi. Pod­no­szę głowę i prze­stra­szona ro­bię krok w tył, gdy uświa­da­miam so­bie, że trzyma mnie w ra­mio­nach nie­zna­jomy męż­czy­zna. Marsz­czy czoło, a jego ciemne oczy tak­sują moją twarz. Je­stem pewna, że wy­glą­dam strasz­nie, i czer­wie­nię się na myśl o swoim opła­ka­nym sta­nie i ską­pym przy­odziewku.

– Dzię­kuję – mam­ro­czę. Na­wet nie je­stem pewna, czy w ogóle to usły­szał. Szybko kie­ruję się do wyj­ścia, a mu­zyka za­głu­sza moje gło­śne łka­nie. Wy­do­sta­łam się na ze­wnątrz i pra­gnę tylko jak naj­szyb­ciej stam­tąd odejść. Ob­cas utyka mi w chod­niku i ża­łuję, że nie wzię­łam do to­rebki spor­to­wych bu­tów, ale ból w sto­pach szybko ustę­puje ogar­nia­ją­cemu mnie co­raz sil­niej uczu­ciu pa­niki.

Nie mam po­ję­cia, co da­lej. Nie zo­stało mi wię­cej pie­nię­dzy, a je­dze­nia star­czy tylko na dwa dni. Już dawno po­win­nam była za­pła­cić czynsz. Co się sta­nie z Lu­kiem, je­śli wy­lą­du­jemy na ulicy? Czy opieka spo­łeczna mi go od­bie­rze, je­śli dojdą do wnio­sku, że nie po­tra­fię się nim na­le­ży­cie za­jąć? Czuję gwał­towne ukłu­cie w sercu i mu­szę się za­trzy­mać, żeby mój od­dech wró­cił do normy.

– Ile?

Wzdry­gam się gwał­tow­nie i tracę rów­no­wagę. Mało bra­kuje, bym się wy­wró­ciła. Przy ulicy za­trzy­mał się ciemny sa­mo­chód, szyba od strony pa­sa­żera jest opusz­czona.

– C-co?

– Ile?

„Ale za co?”

Na­gle wszystko staje się ja­sne. Wziął mnie za dziwkę! Okej, pew­nie tak dziś wy­glą­dam. Po wyj­ściu z klubu po­win­nam była z po­wro­tem okryć się płasz­czem.

– Nie je­stem…

– Nie­ważne. – Prze­rywa mi głos. – Ile?

– Halo! – krzy­czę. – Ja tylko wra­cam do domu!

– Trzy­sta do­la­rów.

„Łał”.

Nie znam ty­po­wych sta­wek za ta­kie usługi, ale dla mnie to kupa pie­nię­dzy. Nie­malże czuję w ustach smak je­dze­nia, które bym za nie ku­piła. Mie­rzę w dło­niach cię­żar re­kla­mó­wek z za­ku­pami i przy­glą­dam się peł­nym pół­kom w lo­dówce. Ju­tro rano mo­gła­bym przy­wi­tać Luke’a luk­su­so­wym śnia­da­niem.

– Z-za… za co? – py­tam, pod­cho­dząc do sa­mo­chodu. Drzwi się otwie­rają, w ułamku se­kundy miga mi przed oczami gar­ni­tur i duża dłoń.

Nie po­win­nam tego ro­bić. To zbyt nie­bez­pieczne. Z dru­giej strony nie mogę stra­cić Luke’a. Po­chy­lam się ostroż­nie i za­glą­dam do środka. To on – męż­czy­zna z klubu. Je­chał za mną.

– No cześć. – Wita się ze mną. – Wska­kuj.

Przy­glą­dam mu się uważ­niej: ele­gancki gar­ni­tur, świeżo ogo­lona twarz – nie do­strze­gam nic, przez co za­pa­li­łaby mi się czer­wona lampka. Spo­ty­kam jego spoj­rze­nie i pró­buję go oce­nić. Nie wy­daje się nie­bez­pieczny i wy­gląda na to, że rze­czy­wi­ście ma to trzy­sta do­la­rów. Wcho­dzę do sa­mo­chodu z du­szą na ra­mie­niu. Czy wła­śnie po­peł­niam ka­ry­godny błąd? Z dru­giej strony – prze­cież nie mam wy­boru. Je­stem zde­spe­ro­wana. Nie mogę so­bie po­zwo­lić na żadne roz­terki.Roz­dział 2

Po wej­ściu do sa­mo­chodu oka­zuje się, że męż­czy­zna jest cał­kiem przy­stojny. Wy­gląda tro­chę jak biz­nes­men, tro­chę jak ad­wo­kat z se­rialu te­le­wi­zyj­nego. Ma ciemne, wy­sty­li­zo­wane włosy. Czuję za­pach per­fum. Bar­dzo dro­gich zresztą. Jest ode mnie sporo star­szy, tuż przed czter­dziestką, a może tuż po? Nie wy­gląda jak ktoś, kto musi pła­cić ko­bie­tom za seks, ale co ja mogę wie­dzieć? Ni­gdy wcze­śniej nie pró­bo­wa­łam cze­goś po­dob­nego i tak na­prawdę nie mam po­ję­cia, jacy męż­czyźni za to płacą.

– Za­mknij drzwi – na­ka­zuje.

Wa­ham się przez chwilę. Na­prawdę chcę to zro­bić? Je­śli na­gle je za­blo­kuje, nie będę mo­gła uciec.

– Nie je­steś z po­li­cji, prawda? – py­tam. – Je­śli tak, po­wi­nie­neś to po­wie­dzieć. Tak mówi prawo.

– Na­prawdę tak mówi?

– Ja… wi­dzia­łam to kie­dyś w fil­mie.

Roz­lega się jego przy­tłu­miony śmiech.

– Nie je­stem z po­li­cji. A ty naj­wy­raź­niej je­steś nowa w tej branży.

– Eee… Tak.

– Chcesz czy nie?

Tłu­mię płacz, który ści­ska mi gar­dło. Nie mam wyj­ścia, mu­szę to zro­bić.

– Chcę – od­po­wia­dam i za­my­kam drzwi. – Po­trze­buję pie­nię­dzy.

Rzuca mi za­cie­ka­wione spoj­rze­nie, po czym kiwa głową – chyba bar­dziej do sie­bie.

– Aha… ro­zu­miem – ko­men­tuje. Włą­cza się do ru­chu.

Przez pe­wien czas je­dziemy, nie od­zy­wa­jąc się. Wkła­dam płaszcz i zer­kam na męż­czy­znę czuj­nym okiem, ale on tylko pro­wa­dzi sa­mo­chód, z ru­ty­nową ła­two­ścią i ide­al­nym spo­ko­jem.

Kiedy wjeż­dżamy na ob­szar prze­my­słowy, czuję lek­kie ukłu­cie pa­niki. Gdy­bym po­trze­bo­wała po­mocy, nikt mnie tu­taj nie usły­szy.

– Nie masz się czego bać – od­zywa się do mnie. Naj­wi­docz­niej doj­rzał moje zde­ner­wo­wa­nie. – Nic ci nie zro­bię. Po pro­stu nikt nam tu nie bę­dzie prze­szka­dzał.

Skręca sa­mo­cho­dem w wą­ską uliczkę mię­dzy dwoma du­żymi ma­ga­zy­nami i gasi sil­nik.

„Cho­lera, czyli to już”.

– Co… co chciał­byś ro­bić? – py­tam, zer­ka­jąc na niego.

– Ob­cią­gnij mi.

Rzuca to tak, jakby za­ma­wiał fi­li­żankę kawy. Zu­peł­nie jakby ob­cią­ga­nie nie było ni­czym szcze­gól­nym. Mu­szę jed­nak przy­znać, że mi ulżyło. Ba­łam się, że bę­dzie chciał dużo wię­cej.

– Czy mu­szę naj­pierw do­stać ja­kieś pie­nią­dze?

„Dla­czego, kurwa, go o to py­tam?”

Za­uwa­żam drże­nie ką­ci­ków jego ust, ale wyj­muje port­fel i z gru­bego pliku wy­ciąga trzy­sta do­la­rów, które mi po­daje. Ga­pię się na te wszyst­kie bank­noty. Cie­kawe, ja­kie to uczu­cie mieć tyle pie­nię­dzy. Wpy­cham bank­noty do to­rebki i po­wstrzy­muję się od po­dzię­ko­wań. Te­raz mu­szę na nie za­słu­żyć. Ni­gdy so­bie nie wy­obra­ża­łam, że będę zmu­szona do cze­goś ta­kiego.

– Zdej­mij płaszcz – roz­ka­zuje.

Nie­zgrab­nie po­zby­wam się okry­cia i po­cie­ram na­gie ra­miona, gdy owiewa mnie zimne po­wie­trze z kli­ma­ty­za­cji. Za­sy­cha mi w ustach, kiedy on ostroż­nie chwyta mnie za nad­garstki i cią­gnie ku so­bie moje ręce. Ob­raca je po­woli i przy­gląda się ba­daw­czo mo­jej na­giej skó­rze. Chwilę póź­niej pusz­cza je i pyta:

– Ile masz lat?

– Dwa­dzie­ścia dwa.

Marsz­czy czoło i ściąga usta.

– Nie lu­bię lu­dzi, któ­rzy kła­mią – mówi odro­binę ła­god­niej­szym to­nem. – Nie kła­miesz?

Po­twier­dzam. Nie ro­zu­miem, dla­czego mia­ła­bym kła­mać na te­mat wieku.

– To do­brze.

– Do­brze?

– Tak. Wy­glą­dasz na młod­szą niż dwa­dzie­ścia dwa lata, a ja nie lecę na nie­peł­no­let­nie. Zdej­mij top.

Już drugi raz tego wie­czoru roz­bie­ram się przed ob­cym męż­czy­zną. Nie pa­trząc na niego, zdej­muję bluzkę. W gło­wie wciąż dźwię­czą mi słowa me­ne­dżera klubu ze strip­ti­zem.

– Patrz na mnie – roz­ka­zuje mi.

Zmu­szam się, żeby spoj­rzeć mu w oczy.

– Je­steś bar­dzo piękna. – Mie­rzy mnie wzro­kiem.

Od­dy­cham z ulgą. Gdyby uznał, że nie je­stem wy­star­cza­jąco po­nętna, na pewno za­żą­dałby swo­ich pie­nię­dzy z po­wro­tem. Po­nadto przy­jem­nie mi to sły­szeć.

– Dzię­kuję – szep­czę. Wzdry­gam się, gdy jego dłoń prze­suwa się w dół po moim ra­mie­niu i za­czyna pie­ścić mi piersi. Sutki stward­niały na zim­nie, a on lekko je pod­szczy­puje. Za­czy­nam dy­szeć.

– Chodź tu­taj. – Przy­ciąga mnie bli­żej.

Sztyw­nieję. Sie­dzimy twa­rzą w twarz, a on pa­trzy na mnie z nie­uda­wa­nym po­żą­da­niem. Z tymi wiel­kimi, peł­nymi prze­ra­że­nia oczami mu­szę przy­po­mi­nać ranne zwie­rzę. Uj­muje mnie pod brodę, po czym prze­suwa kciu­kiem po mo­ich war­gach, roz­ma­zu­jąc szminkę.

– Nie po­trze­bu­jesz tego gówna – szep­cze.

Po­chyla się nade mną, wtedy ja za­my­kam oczy, bo my­ślę, że chce mnie po­ca­ło­wać. Za­miast tego czuję, jak jego usta do­ty­kają mo­jego po­liczka i ucha.

– Bądź miłą dziew­czynką i zrób mi do­brze.

Jego słowa wy­ry­wają mnie z za­my­śle­nia i wpra­wiają w za­kło­po­ta­nie. Ni­gdy wcze­śniej nikt tak do mnie nie mó­wił. Serce wali mi w piersi jak osza­lałe, pod­czas gdy on opusz­cza opar­cie sie­dze­nia. Od­rzuca kra­wat za ra­mię, żeby nie prze­szka­dzał. Po­tem po­woli od­wraca się do mnie i unosi brwi w ocze­ki­wa­niu.

Po­chy­lam się nad nim, on opiera głowę o za­głó­wek, opusz­cza ręce po bo­kach. Te­raz wy­star­czy tylko roz­piąć spodnie i za­ła­twić sprawę, a pie­nią­dze będą moje.

„Zrób to. Po pro­stu to zrób”.

Moje palce są sztywne i nie­chętne do współ­pracy, gdy do­ty­kam roz­po­rka. Je­stem tak skon­cen­tro­wana, że nie za­uwa­żam, jak pod­niósł dłoń, którą gła­dzi mnie po gło­wie i ple­cach. Naj­pierw sztyw­nieję, po­tem cała drżę od tego do­tyku.

– Hej. – Znów uj­muje mnie pod brodę i zmu­sza, bym na niego spoj­rzała. Przy­gląda się uważ­nie mo­jej twa­rzy. Po kilku se­kun­dach po­now­nie ściąga usta i kręci głową.

– Nie, nie bę­dziemy tego ro­bić.

Te słowa bolą mnie tak samo jak to, co po­wie­dział mi wcze­śniej me­ne­dżer. Nie mogę po­wstrzy­mać łez, które ha­mo­wa­łam przez cały wie­czór. Nie­zna­jomy gapi się na mnie ze zba­ra­nia­łym wy­ra­zem twa­rzy.

– Dla­czego to ro­bisz? – pyta. Pod­nosi z pod­łogi mój top i mi go po­daje. – Nie cho­dzi o to, że je­steś nowa w branży. Ty ni­gdy wcze­śniej tego nie ro­bi­łaś, prawda?

– Je­stem straszne głodna – łkam. Wy­gląda na to, że pu­ściły mi wszyst­kie ha­mulce.

– Kurwa. – Gła­dzi mnie po wło­sach. – Ubie­raj się, po­szu­kamy cze­goś do je­dze­nia.

Za­no­szę się od pła­czu, aż do­staję spa­zmów. Obiet­nica je­dze­nia spra­wia, że żo­łą­dek kur­czy się z bólu.

– Na… na­prawdę?

Po­twier­dza ski­nie­niem głowy i przez dłuż­szą chwilę pa­trzy gdzieś przed sie­bie.

– Naj­pierw się ubierz.

Wkła­dam bluzkę i okry­wam się płasz­czem. Za­raz po tym, jak udaje mi się za­piąć pasy, bły­ska­wicz­nie cofa i za­biera nas z tego opusz­czo­nego miej­sca na za­tło­czoną au­to­stradę. Skręca w stronę pierw­szego baru szyb­kiej ob­sługi, który wy­ra­sta przy dro­dze, i pod­jeż­dża do okienka. Po­tem od­wraca się do mnie.

– Na co masz ochotę?

Ob­li­zuję wargi.

– Wszy… wszystko jedno. Na che­ese­bur­gera?

Za­ma­wia cały ze­staw z fryt­kami i kok­taj­lem mlecz­nym, a także ku­bek kawy i szar­lotkę. Płaci przy okienku, po­daje mi kok­tajl, po czym za­gląda do torby z ze­sta­wem i zde­cy­do­wa­nym ru­chem zwraca go eks­pe­dientce.

– Za­mó­wi­łem che­ese­bur­gera. Ten jest bez sera. Pro­szę to za­ła­twić.

Jest po­wścią­gliwy w sło­wach, ale w jego gło­sie po­brzmiewa znie­cier­pli­wie­nie.

– Nie szko­dzi – pro­te­stuję szep­tem.

Igno­ruje moje słowa. Eks­pe­dientka szybko prze­pra­sza i wrę­cza mu nową torbę, którą on prze­ka­zuje mnie. Na­stęp­nie par­kuje sa­mo­chód w naj­od­le­glej­szym za­kątku par­kingu i wy­łą­cza sil­nik. Nie­zna­jomy męż­czy­zna wzbu­dza we mnie strach, ale aku­rat w tej chwili czuję wy­łącz­nie wdzięcz­ność.

– Dzię­kuję. – Kur­czowo ści­skam brą­zową pa­pie­rową torbę, aby oprzeć się po­ku­sie na­tych­mia­sto­wego jej ro­ze­rwa­nia i po­chło­nię­cia za­war­to­ści.

On po­syła mi szyb­kie spoj­rze­nie i daje znak głową.

– Jedz – za­chęca. – Tylko nie na­brudź w sa­mo­cho­dzie.

– Będę uwa­żać.

Zmu­szam się, żeby jeść po­woli, bo wiem, że ina­czej zrobi mi się nie­do­brze. Od wielu dni nie zja­dłam peł­nego po­siłku. Kok­tajl jest tłu­sty, kre­mowy i sma­kuje nie­biań­sko. De­lek­tuję się każ­dym ły­kiem. Męż­czy­zna włą­cza ra­dio i po­pija kawę. Po kilku mi­nu­tach, pod­czas któ­rych bacz­nie mnie ob­ser­wo­wał, po­daje mi szar­lotkę.

– Chcesz to na ko­niec?

– Nie, dzię­kuję. Naja­dłam się.

Wzru­sza ra­mio­nami i od­gryza kęs cia­sta, ale wy­krzy­wia twarz w gry­ma­sie i od­kłada je do torby.

– Nie­do­bre?

– Bez­na­dziejne. Nie­na­wi­dzę fast fo­odu. Na­wet nie czuć smaku ja­błek.

– Na pewno zbyt długo je pie­kli. – Za­wsze tak plotę trzy po trzy, kiedy je­stem zde­ner­wo­wana. – Przy szar­lotce to naj­więk­sze wy­zwa­nie, jabłka nie mogą się za mocno przy­piec, a jed­no­cze­śnie cia­sto musi być kru­che. Trzeba tego pil­no­wać.

Od­wraca głowę w moją stronę i pa­trzy na mnie z unie­sio­nymi brwiami.

– Prze­pra­szam… Już… prze­staję mó­wić.

W mil­cze­niu zja­dam do końca, ale czuję, że męż­czy­zna wciąż bacz­nie mnie ob­ser­wuje.

– Le­piej ci te­raz? – pyta, wska­zu­jąc głową na pa­pie­rową torbę, pod­czas gdy ja wy­cie­ram so­bie usta.

– Tak. Dzię­kuję.

Zmu­szam się, żeby na niego pa­trzeć. Nie mogę tego tak prze­dłu­żać w nie­skoń­czo­ność. Na­gle z bó­lem przy­po­mi­nam so­bie o pie­nią­dzach w mo­jej to­rebce, na które jesz­cze nie za­ro­bi­łam. Biorę głę­boki od­dech i po­sy­łam mu uśmiech, który, mam na­dzieję, on od­czyta jako sy­gnał do flirtu.

– Je­dziemy z po­wro­tem w tamto miej­sce? – py­tam. Kładę mu dłoń na udzie i kiedy się ku niemu na­chy­lam, wy­czu­wam na­głe drgnie­nie mię­śni. Rzuca mi szyb­kie spoj­rze­nie, ale kręci głową:

– Nie.

Wzbie­ra­jące uczu­cie mdło­ści grozi ry­chłym zwró­ce­niem ca­łego po­siłku, który przed chwilą zja­dłam. Mu­szę wy­kom­bi­no­wać, w jaki spo­sób za­trzy­mać to trzy­sta do­la­rów.

– Ale ja na­prawdę mogę, nie mam z tym żad­nego pro­blemu. Zro­bię… eee… to, co chcesz.

Męż­czy­zna wzdy­cha i kręci głową.

– Prze­cież wi­dzę, że nie je­steś pro­sty­tutką. Dla­czego wsia­dłaś do sa­mo­chodu?

– Po­trze­bo­wa­łam pie­nię­dzy. Wciąż ich po­trze­buję. Zro­bię wszystko.

Z ja­kie­goś po­wodu wzbu­dza to jego za­in­te­re­so­wa­nie. W oczach wi­dzę błysk, ale nie­zna­jomy nic nie mówi. Nic nie robi. Przy­gry­zam po­li­czek, aby po­wstrzy­mać się od pła­czu, i wyj­muję pie­nią­dze z to­rebki. Wrę­czam mu je trzę­sącą się dło­nią.

– Pro­szę.

Prze­chyla głowę i wpa­truje się we mnie, igno­ru­jąc bank­noty w mo­jej ręce. Po­tem znów wbija wzrok przed sie­bie.

– Za­trzy­maj je.

Ogar­nia mnie nie­wy­obra­żalna ulga, tak wielka, że do­staję za­wro­tów głowy.

– Dzię­kuję. Bar­dzo dzię­kuję.

– Pod­rzucę cię – rzuca i włą­cza sil­nik. – Gdzie miesz­kasz?

– Na­prawdę?

– A my­śla­łaś, że cię tu zo­sta­wię? – Czer­wie­nię się na dźwięk pre­ten­sji w jego gło­sie. – Nie je­stem po­two­rem.

– Prze­pra­szam. Ja ni­gdy…

– Wiem. Mo­żesz mi wie­rzyć.

Lekko marsz­czy brwi, gdy mu wy­ja­śniam, gdzie do­kład­nie miesz­kam. Naj­wy­raź­niej zdaje so­bie sprawę, że to szem­rana dziel­nica, ale tego nie ko­men­tuje. Żadne z nas się nie od­zywa, do­póki nie pro­szę go o za­trzy­ma­nie się przy ca­ło­do­bo­wym su­per­mar­ke­cie, od­da­lo­nym o dwie ulice od mo­jego miesz­ka­nia.

– Dzię­kuję za pod­wie­zie­nie – mó­wię, od­pi­na­jąc pas.

– Za­cze­kaj.

„Cho­lera. __ Czyżby jed­nak chciał zwrotu pie­nię­dzy?” __

Ostroż­nie od­wra­cam się ku niemu.

– Mó­wi­łaś po­waż­nie, że zro­bisz to, co chcę?

Po­twier­dzam ski­nie­niem głowy. Chcia­ła­bym przy­naj­mniej za­słu­żyć na te trzy­sta do­la­rów.

– A masz ochotę za­ro­bić wię­cej?

– W za­mian za co?

– Po­wie­dzia­łaś, że zro­bisz wszystko.

To prawda.

„Ale tylko dla­tego, że spa­ni­ko­wa­łam”.

Te­raz nie je­stem już taka pewna.

– Nie skrzyw­dzisz mnie?

– Nie – od­po­wiada miękko. – Obie­cuję, że bez względu na wszystko na pewno nie bę­dzie bo­lało.

Czuję się roz­darta. Może i nie bę­dzie bo­lało, ale to nie ozna­cza, że bę­dzie mi się po­do­bało. Skoro za­brał mnie do sa­mo­chodu, są­dząc, że je­stem pro­sty­tutką, musi mu cho­dzić o seks. Czy mo­gła­bym upra­wiać z nim seks? Nie je­stem pewna. Z dru­giej strony…

– O ja­kich pie­nią­dzach mó­wimy?

– Pięć­set do­la­rów za ju­trzej­szy wie­czór.

„O kurwa”.

Wyj­muje z ręki wi­zy­tówkę, coś na niej kre­śli, po czym mi ją po­daje.

– Przy­jedź ju­tro pod ten ad­res o ósmej wie­czo­rem.

– Miesz­kasz tam?

Po­twier­dza.

Czy mogę mu wie­rzyć? Gdyby chciał, mógłby mi dziś wy­rzą­dzić krzywdę, ale tego nie zro­bił, za­miast tego uspo­koił mnie, gdy się roz­pła­ka­łam, ku­pił mi je­dze­nie i po­zwo­lił za­trzy­mać pie­nią­dze… Wy­gląda na to, że ma ja­kieś su­mie­nie.

– Okej – szep­czę. – Przy­jadę.

– Do­bra z cie­bie dziew­czyna.

„Se­rio, tro­chę dziwny ko­men­tarz”.

– Eee… Do­bra­noc.

Wy­sia­dam z sa­mo­chodu, nie oglą­da­jąc się za sie­bie, i szyb­kim kro­kiem wcho­dzę do su­per­mar­ketu. Tu­taj, pod zna­jo­mymi świe­tlów­kami, w końcu czuję się bez­pieczna, a myśl o tym, że mogę za­pła­cić za wszystko, co wrzucę do ko­szyka, spra­wia, że uśmie­cham się po raz pierw­szy od wielu ty­go­dni.Roz­dział 3

– Mamo, wró­ci­łaś – mam­ro­cze Luke, gdy ostroż­nie pod­no­szę go z sofy pani Watt.

– Oczy­wi­ście, ko­cha­nie – szep­czę, przy­tu­la­jąc go. Syn uśmie­cha się i na­tych­miast za­sy­pia z głową na moim ra­mie­niu.

– Jak się za­cho­wy­wał? – py­tam pa­nią Watt.

– Grzecz­nie. Ale nie prze­pada za ko­tem.

Zer­kam na zwie­rzę, które leży i ob­ser­wuje mnie przy­mru­żo­nymi śle­piami. Na­gle, zu­peł­nie przeze mnie nie­spro­wo­ko­wane, za­czyna sy­czeć. Kot de­mon.

– Wiem, że pro­szę o wiele, ale mo­głaby się pani nim za­jąć także ju­tro wie­czo­rem? Mu­szę być gdzieś o ósmej.

Pani Watt pa­trzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Do­stała pani pracę?

– Tak. – Wła­ści­wie to nie kłam­stwo. Nie­ważne, co będę mu­siała zro­bić, ale za­płacą mi za to.

– Zgoda.

– Bar­dzo dzię­kuję. Na­prawdę miło z pani strony.

Na szczę­ście pani Watt nie za­daje wię­cej py­tań. Nie wiem, co mia­ła­bym jej po­wie­dzieć, gdyby za­częła do­py­ty­wać o szcze­góły.

Ciężko mi trzy­mać jed­no­cze­śnie Luke’a i siatki z za­ku­pami, więc szybko wra­cam do sie­bie. Naj­pierw kładę syna do łóżka, a do­piero po­tem za­peł­niam lo­dówkę i biorę długo wy­cze­ki­wany prysz­nic. Sto­jąc pod cie­płym stru­mie­niem wody, za­czy­nam pła­kać. Czuję ol­brzy­mią ulgę, że do­sta­łam te pie­nią­dze i mam co jeść, a rów­no­cze­śnie wstyd mi za to, co pra­wie zro­bi­łam. Ni­gdy nie są­dzi­łam, że mo­gła­bym się po­su­nąć do ta­kiej de­spe­ra­cji. Luke na szczę­ście nic nie sły­szy. Woda spłu­kuje moje łzy, które giną nie­po­strze­że­nie w od­pły­wie.

Po ja­kimś cza­sie przy­cho­dzi opa­no­wa­nie, wy­cie­ram się i sia­dam na so­fie. Całe zaj­ście było rze­czy­wi­ście dość prze­ra­ża­jące, mimo to nie ża­łuję, że wsia­dłam do sa­mo­chodu tego ob­cego fa­ceta. Dzięki temu zdo­by­łam je­dze­nie dla syna, a nic nie ma dla mnie więk­szego zna­cze­nia. Po­nadto sprawy mo­gły się po­to­czyć dużo go­rzej. Męż­czy­zna nie oka­zał się sza­leń­cem ani dam­skim bok­se­rem, za­dbał o to, że­bym coś zja­dła, a póź­niej od­wiózł do domu. Je­śli rze­czy­wi­ście za­ro­bię ju­tro pięć­set do­la­rów, będę mo­gła za­pła­cić po­łowę kwoty, którą je­stem winna wła­ści­cie­lowi miesz­ka­nia. Wła­śnie – je­śli. Mimo że ten nie­zna­jomy prak­tycz­nie mnie nie do­tknął, i tak umie­ra­łam ze stra­chu, więc wcale nie je­stem taka pewna, czy je­śli ju­tro wie­czo­rem nie zro­bię tego, o co mnie po­prosi, wciąż bę­dzie taki skory da­wać mi pie­nią­dze.

Poza tym na­wet je­śli ja­koś to wy­trzy­mam i do­stanę to pięć­set do­la­rów, wiem, że mi one nie wy­star­czą. Po­trze­buję sta­łego do­chodu. Nie po­mogą mi ani ro­dzice, ani ciotka Pa­tricka, która ni­gdy mnie nie lu­biła. Kiedy jej oznaj­mi­li­śmy, że je­stem w ciąży, na­sko­czyła na mnie z pre­ten­sjami, zu­peł­nie jak­bym zro­biła to z pre­me­dy­ta­cją, cho­ciaż na­prawdę uwa­ża­li­śmy i wia­do­mość o dziecku nas zszo­ko­wała. Pa­trick wspo­mniał na po­czątku o za­biegu w ja­kiejś kli­nice, ale ja się nie zgo­dzi­łam, a on po pew­nym cza­sie po­go­dził się z tym, że zo­sta­nie oj­cem. Być może czuł się winny, bo to on chciał się ze mną ko­chać i tak bar­dzo na­ci­skał, że na ko­niec się zgo­dzi­łam. Dwa mie­siące póź­niej by­łam w ciąży.

Nikt nie może mi po­móc – oprócz fa­ceta z sa­mo­chodu. Rany, na­wet nie wiem, jak ma na imię…

Pod­no­szę się z sofy i za­glą­dam do Luke’a, który śpi jak ka­mień. Po­tem wyj­muję z kie­szeni płasz­cza wi­zy­tówkę nie­zna­jo­mego. Wid­nieje na niej je­dy­nie jego ad­res w Me­di­nie – bo­ga­tej miej­sco­wo­ści nie­opo­dal Se­at­tle, zna­nej mi je­dy­nie z opo­wie­ści. Jest tam na­prawdę luk­su­sowo i ten ad­res po­twier­dza moje przy­pusz­cze­nia, że fa­cet musi być na­dziany. Na pewno za dnia pra­cuje w ja­kiejś fir­mie w Se­at­tle, a wie­czory i week­endy spę­dza w domu po dru­giej stro­nie je­ziora. Cie­kawe, czy jest żo­naty. Nie miał na palcu ob­rączki, ale prze­cież z ła­two­ścią można ją zdjąć. Wkła­dam wi­zy­tówkę z po­wro­tem do kie­szeni płasz­cza i od­su­wam od sie­bie wszyst­kie my­śli na ten te­mat. Nie ma sensu tego te­raz roz­trzą­sać – po­cze­kam, a sama się prze­ko­nam.

Przez resztę wie­czoru ga­pię się w roz­ma­zany ob­raz na ekra­nie te­le­wi­zora. Je­stem zbyt zmę­czona, żeby wło­żyć płytę DVD z fil­mem do przed­po­to­po­wego od­twa­rza­cza, któ­rego nikt nie chce ode mnie ku­pić. Nie żar­tuję. Na­prawdę pró­bo­wa­łam go sprze­dać.

Na­za­jutrz bu­dzę się na so­fie. Boli mnie krę­go­słup, ale prze­staję o tym my­śleć, gdy przy­po­mina mi się mój plan: po raz pierw­szy od wielu mie­sięcy mogę zro­bić Luke’owi śnia­da­nie z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Na­sza kuch­nia jest stara i dość cia­sna, ale do­kła­dam sta­rań, żeby utrzy­my­wać w niej po­rzą­dek. Szybko smażę na­le­śniki, przy­pie­kam be­kon i tnę owoce na mniej­sze ka­wałki. Gdy za­spany Luke wcho­dzi do kuchni i prze­ciera oczy, aku­rat za­le­wam wrząt­kiem kawę roz­pusz­czalną dla sie­bie.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie. Je­steś głodny?

– Na­le­śniki i ka­kao? – Luke jest na­gle zu­peł­nie roz­bu­dzony, stoi i wpa­truje się błysz­czą­cym wzro­kiem w ten mały od­świętny po­si­łek. Za­chwyt ma­lu­jący się na jego twa­rzy spra­wia, że robi mi się cie­pło w środku. – Mamo, czy to moje uro­dziny?

Wy­bu­cham śmie­chem i klę­kam przed sy­nem, żeby go ob­jąć.

– Nie, głup­ta­sku. Prze­cież wiesz, że twoje uro­dziny są do­piero za kilka mie­sięcy. Chodź jeść.

Luke siada do stołu. Zjada zde­cy­do­wa­nie za dużo, ale nie po­tra­fię mu prze­rwać. Kto wie, kiedy znów bę­dziemy mo­gli so­bie po­zwo­lić na taki zby­tek? Je­śli dziś wie­czo­rem uda mi się wy­trwać i zro­bić wszystko, czego ode mnie za­żąda fa­cet w gar­ni­tu­rze, być może bę­dzie chciał zo­ba­czyć się ze mną po­now­nie. Dla mnie i Luke’a ozna­cza to wię­cej pie­nię­dzy. W każ­dym ra­zie – do­póki nie znajdę praw­dzi­wej pracy.

Nie jest to naj­lep­szy plan na świe­cie, ale je­dyny, jaki mam w tej chwili. Te­raz, gdy sie­dzę przy stole i pa­trzę, jak Luke sięga po ko­lejny pla­ste­rek be­konu, wiem, że nie­za­leż­nie od tego, co przyj­dzie mi zro­bić wie­czo­rem, bę­dzie warto.Roz­dział 4

Do­tar­cie do Me­diny oka­zuje się wy­jąt­kowo kło­po­tliwe. Od­sta­wi­łam Luke’a do pani Watt z du­żym za­pa­sem czasu, ale gdy skie­ro­wa­łam się do wyj­ścia, chło­piec się roz­pła­kał i mu­sia­łam go uspo­koić, za­nim mo­głam go zo­sta­wić u są­siadki. Te­raz mu­szę biec na au­to­bus. W cen­trum prze­siądę się na inny, obym tylko na niego zdą­żyła. Mam prze­czu­cie, że męż­czy­zna, z któ­rym jadę się spo­tkać, nie prze­pada za spóź­nial­skimi.

Pół go­dziny póź­niej stoję nieco zdy­szana na przy­stanku. Je­stem kłęb­kiem ner­wów. Cze­kam. Na szczę­ście zna­la­złam wła­ściwy au­to­bus, który za kilka mi­nut wy­wie­zie mnie z mia­sta. Wcho­dzę do środka i in­for­muję kie­rowcę, do­kąd jadę, a on w od­po­wie­dzi po­syła mi scep­tyczne spoj­rze­nie.

Dzię­kuję so­bie w du­chu, że nie wło­ży­łam ską­pego stroju z wczo­raj. Dziś mam na so­bie moje naj­ład­niej­sze dżinsy, białą bluzkę i let­nią kurtkę. Płacę kie­rowcy za bi­let i udaję się na sam ko­niec au­to­busu. Nie mam ochoty z ni­kim roz­ma­wiać. Za­trzy­mu­jemy się na wielu przy­stan­kach w mie­ście i dość szybko po­ko­nu­jemy most Ever­green Po­int, za któ­rym kie­rowca wy­krzy­kuje na­zwę mo­jego przy­stanku. Mam wra­że­nie, jak­bym zna­la­zła się w zu­peł­nie in­nym świe­cie. Me­dina jest po­ło­żona po dru­giej stro­nie je­ziora Wa­shing­ton i wy­gląda jak istny raj bo­ga­czy, pe­łen pól gol­fo­wych, eks­klu­zyw­nych klu­bów spor­to­wych i do­mów za mi­liony do­la­rów, wy­bu­do­wa­nych je­den za dru­gim na zie­lo­nych te­re­nach cią­gną­cych się wzdłuż brze­gów je­ziora – je­den bar­dziej spek­ta­ku­larny od dru­giego.

Biorę głę­boki od­dech i ru­szam z przy­stanku, pró­bu­jąc so­bie wy­obra­zić, jak to jest tu­taj miesz­kać. Tam, skąd po­cho­dzę, nie ma ta­kich miejsc. Wczo­raj­szej nocy nie­zna­jomy za­cho­wał się wo­bec mnie bar­dzo przy­jaź­nie, ale dziś wie­czo­rem mu­szę za­słu­żyć na obie­cane pięć­set do­la­rów. Pa­trzę w niebo i stwier­dzam, że dzień po­woli zmie­rza ku koń­cowi. Spo­glą­dam na ze­ga­rek.

„Kur­czę, je­stem spóź­niona!” __

Za­czy­nam biec jak sza­lona, ale jest mi wszystko jedno. Nie stać mnie na to, żeby stra­cić tę pracę czy jak to, do cho­lery, na­zwać. Śle­dzę nu­mery do­mów, w końcu do­cie­ram pod wska­zany ad­res, skrę­cam w mniej­szą ulicę pro­wa­dzącą nad wodę. Trzy­pię­trowy dom oto­czony wy­so­kimi drze­wami leży tuż nad je­zio­rem i zmie­ści­łyby się w nim trzy ro­dziny.

Nie za­trzy­muję się jed­nak, żeby po­dzi­wiać wi­doki, tylko pod­bie­gam do drzwi i dzwo­nię. Chwilę póź­niej otwiera mi męż­czy­zna po­znany wczo­raj. Znów ma na so­bie spodnie od gar­ni­turu, ale po­zbył się kra­wata, roz­piął koł­nie­rzyk i zdjął ma­ry­narkę. Rę­kawy ko­szuli są pod­wi­nięte, od­sła­nia­jąc na le­wym prze­gu­bie duży ze­ga­rek wy­glą­da­jący na bar­dzo drogi. Więk­sza część twa­rzy męż­czy­zny po­grą­żona jest w cie­niu, ale do­strze­gam gry­mas nie­za­do­wo­le­nia. Kiedy na mnie pa­trzy, zmarszczki na jego czole się po­głę­biają. Nie mogę zła­pać tchu, mam czer­woną twarz, opie­ram dło­nie o ko­lana – w ta­kim sta­nie nikt by do­brze nie wy­glą­dał.

– Prze­pra­szam… za spóź­nie­nie – udaje mi się wy­dy­szeć.

– Jak tu do­tar­łaś?

– Przy­je­cha­łam… au­to­bu­sem, a resztę drogi prze­bie­głam.

– Wi­dzę – ko­men­tuje su­cho i za­ci­ska usta. – Dla­czego nie wzię­łaś tak­sówki?

„Se­rio?” __

– Bo mnie… na nią nie stać.

Nie od­po­wiada. I nie ru­sza się z miej­sca. Wy­soki jak wieża stoi i blo­kuje wej­ście. Za­ci­ska szczęki.

– Mam so­bie pójść? – py­tam wresz­cie i żo­łą­dek aż kur­czy mi się na myśl, że fa­cet mógł zmie­nić zda­nie.

Od­dy­cha głę­boko. Na­sze spoj­rze­nia się spo­ty­kają, ale wtedy szybko spusz­czam wzrok. Nie­na­wi­dzę się spóź­niać.

– Nie. Wejdź do środka.

Ustę­puje i przy­trzy­muje drzwi, gdy wcho­dzę na ko­ry­tarz.

– Łał! – wy­krzy­kuję i ob­ra­cam się, żeby wszystko obej­rzeć: ol­brzymi hol i kręte schody. Męż­czy­zna nie prze­staje mnie ob­ser­wo­wać, więc pró­buję nieco po­ha­mo­wać za­chwyt na wi­dok tego pięk­nego wnę­trza. Za­miast tego ogar­niam wzro­kiem wy­po­le­ro­wany par­kiet w na­dziei, że nie­zna­jomy coś po­wie. Mam ochotę za­szyć się w my­siej dziu­rze, kiedy pod­cho­dzi do mnie i pal­cem wska­zu­ją­cym uj­muje mnie pod brodę.

– Po­wiedz, jak ci na imię – roz­ka­zuje, uno­sząc pa­lec, tak że mu­szę mu spoj­rzeć pro­sto w oczy.

Przez chwilę za­sta­na­wiam się, czy nie po­dać in­nego imie­nia, ale za­raz po­tem przy­po­mi­nam so­bie, co mó­wił o lu­dziach, któ­rzy go okła­mują.

– A-Abi­gail – ją­kam się. – Albo po pro­stu Abbi, je­śli pan tak woli.

– Nie wolę – od­po­wiada bez wa­ha­nia. Wi­dać, że to nie pod­lega dys­ku­sji. Jak dla mnie okej. Wszystko i tak od­bywa się na jego wa­run­kach, więc może mnie na­zy­wać, jak chce. – Abi­gail. A ty bę­dziesz się do mnie zwra­cać per „pa­nie Thorne” albo „sir”. Ro­zu­miesz?

– Tak, sir – od­po­wia­dam ci­cho. Mam na­dzieję, że o tym nie za­po­mnę. Za nic w świe­cie nie wolno mi go roz­cza­ro­wać.

– Do­bra dziew­czyna. – Uśmie­cha się po raz pierw­szy. Te­raz przy­naj­mniej wiem, że lubi, jak inni ro­bią, co im każe. Jego uśmiech od­sła­nia de­li­katne zmarszczki w oko­licy oczu, które jed­nak nie czy­nią go mniej atrak­cyj­nym – a na­wet wprost prze­ciw­nie. Te­raz, gdy sto­imy w świe­tle lamp, wi­dzę wy­raź­nie, jaki jest przy­stojny. Ma orze­chowe oczy i dłu­gie, grube rzęsy, a kan­cia­stość jego twa­rzy ła­go­dzą pełne wargi, które uśmie­chają się z sa­mo­za­do­wo­le­niem na wi­dok mo­jego zdzi­wie­nia. Nie­spe­cjal­nie mnie to jed­nak uspo­kaja, że fa­cet tak do­brze wy­gląda. Je­śli z ta­kim wy­glą­dem wciąż musi pła­cić za seks, to zna­czy, że pod­nie­cają go ja­kieś dzi­wac­twa. I to na­prawdę grub­szego ka­li­bru. Na myśl o tym prze­cho­dzi mnie dreszcz, a on mo­men­tal­nie to wy­chwy­tuje i wzrok mu po­waż­nieje.

– Chcesz coś zjeść? – pyta ku mo­jemu za­sko­cze­niu.

– Nie. Dzię­kuję.

– Je­śli je­steś głodna, chciał­bym o tym wie­dzieć – mówi sta­now­czym gło­sem.

– Nie je­stem głodna, sir. Zja­dłam przed wyj­ściem.

Przy­gląda mi się z uwagą przez kil­ka­dzie­siąt se­kund, po czym kiwa głową.

– W ta­kim ra­zie chodź ze mną.

Pro­wa­dzi mnie na górę. Mi­jamy wiele róż­nych drzwi, za­nim wcho­dzimy do ogrom­nej luk­su­so­wej ła­zienki.

– Wy­kąp się pod prysz­ni­cem – wy­daje mi po­le­ce­nie. – Użyj wszyst­kich pro­duk­tów, które tu po­sta­wi­łem, a po­tem wy­susz włosy. Na­stęp­nie włóż to i zejdź do mnie do kuchni. Wszystko ja­sne? – Po­ka­zuje na piękną białą su­kienkę, która wisi na wie­szaku przy drzwiach.

– Tak… sir.

– Do­brze.

Po jego wyj­ściu je­stem w lek­kim szoku. Na­prawdę chce, że­bym się wy­ką­pała? Wą­cham się pod pa­chami, ale nie czuję woni potu. Ką­pa­łam się w domu, za­nim od­pro­wa­dzi­łam Luke’a do są­siadki, i je­stem czy­sta.

„Nie­zły świr”.

Nie mam jed­nak in­nego wyj­ścia. Blo­kuję drzwi i naj­pierw usu­wam tę odro­binę ma­ki­jażu, jaki so­bie zro­bi­łam, za­nim wcho­dzę pod prysz­nic. Pan Thorne wy­sta­wił dla mnie szam­pon i od­żywkę dro­gich ma­rek z sa­lo­nów fry­zjer­skich, na które ni­gdy nie by­łoby mnie stać. Marsz­czę brwi, pró­bu­jąc od­czy­tać, co jest na­pi­sane na ety­kie­cie trze­ciej z bu­te­lek, ale fran­cu­ski, ja­kiego na­uczy­łam się w szkole śred­niej, oka­zuje się nie­wy­star­cza­jący. Na­le­wam więc tro­chę za­war­to­ści na dłoń i po kon­sy­sten­cji stwier­dzam, że musi to być ja­kiś ro­dzaj pe­elingu. Uży­wam go do ca­łego ciała. Pach­nie kwia­tami. Po­tem się opłu­kuję i wy­cie­ram mięk­kim ręcz­ni­kiem, a mniej­szym owi­jam włosy. Na stole obok umy­walki leżą grze­bień i szczotka, a obok nich stoi bu­telka przy­po­mi­na­jąca ten fran­cu­ski ko­sme­tyk spod prysz­nica, ale na ety­kie­cie wid­nieje na­pis: „Lait pour les corps”.

„Użyj wszyst­kich pro­duk­tów”.

Zrzu­cam ręcz­nik na zie­mię i za­czy­nam do­kład­nie sma­ro­wać całe ciało, za­sta­na­wia­jąc się, dla­czego pan Thorne wy­maga ode mnie tego wszyst­kiego. Wy­daje mi się to odro­binę ob­le­śne.

„Ono się sma­ruje bal­sa­mem...”¹

– Prze­stań! – Upo­mi­nam samą sie­bie. Te­raz włosy. No do­brze, uwa­żam za dziwne, że pan Thorne ka­zał mi się wy­ką­pać, ale to jesz­cze nie czyni z niego se­ryj­nego mor­dercy. Na pewno po pro­stu chce, aby jego ko­biety były na­prawdę czy­ste. Po wy­su­sze­niu wło­sów kie­ruję uwagę na su­kienkę. Po­ja­wia się dy­le­mat: pan Thorne nie zo­sta­wił żad­nej bie­li­zny. Czy to zna­czy, że mam wło­żyć wła­sną, czy cho­dzić bez ni­czego pod spodem? Skoro dżinsy, w któ­rych przy­szłam, są po­ni­żej jego stan­dar­dów, z moją ta­nią bie­li­zną na pewno bę­dzie po­dob­nie, więc po­sta­na­wiam, że nie włożę nic. Mam co­raz więk­szą pew­ność, że ścią­gnął mnie tu po to, żeby upra­wiać ze mną seks. Wkła­dam su­kienkę przez głowę, staję przed lu­strem i po­woli się ob­ra­cam. W tej bieli ob­szy­tej de­li­kat­nymi ko­ron­kami wy­glą­dam słodko i nie­win­nie, nie­malże dziew­częco. Czy wła­śnie to go kręci? Biorę głę­boki od­dech, otwie­ram drzwi i na bo­saka scho­dzę na dół. Mam wra­że­nie, że je­stem eks­tre­mal­nie ob­na­żona. Wi­dzę, jak stoi po­chy­lony nad sto­sem pa­pie­rów na ku­chen­nym stole. Chrzą­kam ci­cho, ale nie od­po­wiada.

– Pa­nie Thorne…

Prze­szywa mnie jego pa­lący wzrok.

– Ni­gdy mi nie prze­szka­dzaj, kiedy pra­cuję.

Pa­trzę na niego z sze­roko otwar­tymi oczami.

„Rany, co za gbur”.

– Prze­pra­szam, sir.

Pro­stuje plecy i pod­cho­dzi do mnie, z za­in­te­re­so­wa­niem tak­su­jąc mój wy­gląd.

– Wy­ba­czam ci – mówi. – Chcia­łaś mnie o coś za­py­tać?

– Eee… tak. C-co… co po­win­nam była zro­bić po zej­ściu na dół?

Za nic w świe­cie nie chcia­ła­bym go znów zde­ner­wo­wać. Mu­szę spra­wić, żeby mnie po­lu­bił, a wtedy znów bę­dzie chciał się ze mną spo­tkać – i mi za­pła­cić.

– Po­win­naś była za­cze­kać, aż sam się do cie­bie zwrócę. Je­steś tu­taj dla mnie, nie na od­wrót. Tego wie­czoru mogę ro­bić z tobą, co mi się po­doba. A ty masz być tylko po­słuszna.

– T-tak, sir. – Nie po­tra­fię ukryć zde­ner­wo­wa­nia.

– Nie bój się – mówi za­dzi­wia­jąco mięk­kim gło­sem, za­kła­da­jąc za ucho ko­smyk wło­sów, który opadł mi na czoło.

Pró­buję wziąć się w garść.

Pan Thorne uśmie­cha się i prze­suwa de­li­kat­nie pal­cami w dół po moim po­liczku.

– Do­bra dziew­czyna. Bę­dziesz mi po­słuszna? Je­steś na to go­towa?

Ki­wam głową, go­tu­jąc się na naj­gor­sze.

– Świet­nie – ko­men­tuje. – Abi­gail, chcę cię pro­sić, że­byś upie­kła dla mnie szar­lotkę.

„Co… to… kurwa… ma… zna­czyć”.

1 Cy­tat z filmu Mil­cze­nie owiec (1991), tłum. Elż­bieta Ga­łązka-Sa­la­mon (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: