Bez wyboru - ebook
Bez wyboru - ebook
Potworna zbrodnia. Namiętność sprzed lat.
I przeszłość, która nie daje o sobie zapomnieć.
W trakcie Festiwalu Światła w Łodzi dochodzi do makabrycznego odkrycia. W jednej z instalacji świetnych znalezione zostają zwłoki znanej dziennikarki. Na ciele kobiety zabójca wyciął nazwisko młodej śledczej Zoi Sterlak, która rok wcześniej odeszła ze służby w atmosferze skandalu i zaszyła się w rodzinnym Rovinj na wybrzeżu Chorwacji.
Zoja wraca do Polski, aby uporządkować swoje sprawy, a jej dawni policyjni partnerzy – w tym Kardas, z którym w przeszłości łączył dziewczynę płomienny romans – przekonują ją, by pomogła im w śledztwie.
Nieczyste interesy, duże pieniądze i namiętności ściągają na Zoję prawdziwe niebezpieczeństwo. Bezkompromisowa policjantka na przekór wszystkiemu angażuje się w rozgrywkę z zabójcą.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6696-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miasto eksplodowało feerią barw. W jednej chwili w kilkunastu punktach Łodzi ożyły wielowymiarowe instalacje świetlne. Zabrzmiała muzyka. Żądni atrakcji ludzie ciągnęli tłumnie na Stare Miasto, pod Teatr Wielki i ku sławnej już w całej Europie Manufakturze. Śródmieście stało się jednym wielkim deptakiem, po którym łodzianie przemieszczali się z jednego pokazu na drugi. Wszędzie roiło się od kramów ze słodyczami, balonów i połyskujących ozdób na głowach roześmianych dzieci. Najbardziej oblegany był plac Wolności, na którym do pokazu trójwymiarowej animacji wykorzystano fasadę kościoła Świętego Ducha, sąsiadujące z nim muzeum oraz ratusz. Podobnie wyglądało to przy Piotrkowskiej, gdzie zanurzone w barwnej poświacie kamienice ekscytowały i przyciągały jak magnes.
Festiwal Światła po raz kolejny miał przejść do historii jako atrakcja turystyczna i kulturalna miasta. I pewnie powtórzyłby sukces poprzednich, gdyby nie pewien incydent.
Na jednym z placów należącym do Nowego Centrum Łodzi stanęła instalacja świetlna autorstwa nieznanego artysty. Spojone ze sobą metalowe rurki, wzdłuż których biegło różowe światło, tworzyły coś na kształt graniastosłupów rozrzuconych na skwerze. Figura była wielkości rosłego mężczyzny, a w jej wewnętrznej przestrzeni wisiał rodzaj kokonu. Tworzyły go nawinięte na siebie warstwy grubej tkaniny, które przywodziły na myśl olbrzymi oprzęd jedwabnika. I choć festiwal trwał od dwóch godzin, a obok instalacji przewinęło się kilkaset osób, nikt nie spostrzegł niczego niepokojącego.
Dopiero pewien student bawiący się na wydarzeniu z grupą kolegów, zaintrygowany kokonami pokusił się, by przekroczyć odgradzającą dzieło foliową taśmę. Jego podchmieleni towarzysze z radosnymi okrzykami zachęcali go, by zapozował, uczepił się tkaniny i zawisł na kokonie. Chłopak chwiejnym krokiem zbliżył się do instalacji i spojrzał na swoje buty. Pokrywała je błotnista maź. Zaklął głośno i początkowo próbował strząsnąć ją z powierzchni obuwia. Zachwiał się jednak, zbyt mocno odchylając się w tył, i upadł w sam środek grząskiego błota. Przyjaciele wybuchnęli śmiechem, podczas gdy on próbował zachować resztki godności i pozbierać się z ziemi. Po kilku nieudanych próbach wreszcie stanął na nogach. Wściekły na siebie i kolegów, postanowił rozładować emocje i z całej siły uderzył w najbliższy kokon. Zamiast zbitego splotu pięść trafiła na miękką, mokrą i oślizgłą powierzchnię. W różowym świetle trudno było ustalić jednoznacznie, jakiego koloru była maź, która została mu na kłykciach, jednak gdy podświetlił rękę latarką telefonu, oprzytomniał. Momentalnie zrozumiał, że nie powinien był przekraczać wytyczonego ogrodzenia.
Jego przerażenie musiało być na tyle widoczne, że jeden z towarzyszących mu mężczyzn do niego dołączył. Uruchomił funkcję latarki w telefonie i skierował zimny strumień światła najpierw na dłonie przyjaciela, potem na ziemię, by ostatecznie zatrzymać je na kokonie. W miejscu, w które z impetem uderzyła pięść kolegi, pozostało wgłębienie, a warstwy tkaniny rozeszły się nieco. Chłopak drżącymi palcami chwycił za odstający fragment materiału i odskoczył z krzykiem.
W świetle latarki ukazało się ludzkie oko. Okalała je krwawa ciecz.
Łza?
*
Miarowo wyrzucała ramiona ponad gładką taflą. W ciągu kilku setnych sekundy, kiedy jej naprężone ciało się unosiło, rozchylone usta zachłannie wciągały życiodajną mieszankę tlenu i azotu. Sekwencja powtórzyła się kilkanaście razy. Wreszcie rytmiczny, idealnie skoordynowany ruch został przerwany przez gwizd. Ciało posłusznie wyhamowało i łagodnie, siłą rozpędu, dobiło do brzegu. Kobieta wynurzyła głowę i jednym ruchem zsunęła z oczu okulary do pływania. Popatrzyła na elektroniczny wyświetlacz, a potem położyła się na plecach na wodzie. Światło zawieszonych wysoko lamp raziło, dlatego zamknęła na chwilę powieki. Gdy je otworzyła, dostrzegła znajomego mężczyznę w czerwonym T-shircie.
– Dobra, na dzisiaj koniec – oświadczył.
Kobieta ponownie zniknęła pod powierzchnią wody. Tym razem zanurzyła się dużo głębiej. Płynnym ruchem przemknęła na drugą stronę basenu i wspięła się po drabince. Z trzaskiem zsunęła z głowy czepek i roztrzepała dłonią mokre włosy.
– Nie forsuj się tak – usłyszała za sobą.
Ratownik obszedł basen i zbliżył się.
– Czasem to silniejsze ode mnie. Ale dzięki – rzuciła z kwaśnym uśmiechem.
– Nie wiem, czy się nie mylę, ale miałem wrażenie, że ktoś ci się przyglądał. – Mężczyzna wskazał głową w kierunku szklanej ściany, oddzielającej basen od reszty budynku.
Odruchowo podążyła za jego wzrokiem. Nie dostrzegła jednak nikogo poza sprzątaczką ciągnącą za sobą wózek.
– A może tylko się przechadzał i przystanął popatrzeć. – Wzruszył ramionami. – Wiesz, jak tu jest.
– Może – powiedziała bez przekonania. Chwyciła ręcznik i pociągnęła nosem. – Do jutra – pożegnała się.
Przez kilka długich minut stała pod prysznicem, pozwalając, by gorąca woda spływająca z górnej dyszy oblewała jej nagie ciało. Uwielbiała, gdy roztrzęsione mięśnie ramion okrywało ciepło wodnego płaszcza. Uwielbiała wodę.
Gdy była dzieckiem, wyobrażała sobie, że jej nogi zmieniają się w syreni ogon zaraz po tym, jak zanurza się w akwenie. A ponieważ wychowała się w miejscu, gdzie wody miała pod dostatkiem, pływała tak, jakby rzeczywiście była stworzeniem morskim. Być może gdyby nie jej wzrost, podjęłaby wyzwanie i spróbowała swoich sił w profesjonalnym sporcie. Jednak już jako trzynastolatka uznała, że jej metr czterdzieści, podczas gdy niektórzy pływający rówieśnicy plasowali się już w okolicach metra siedemdziesięciu, zwyczajnie dyskwalifikuje ją z roli zwycięzcy. Wierna zasadzie, którą wpoił jej ojciec: „Albo jesteś mistrzem, albo jesteś nikim”, pozostała przy rekreacji. Bardzo wymagającej rekreacji, w której wzrost wynoszący sto sześćdziesiąt dwa centymetry, jakim mogła się pochwalić w wieku dwudziestu ośmiu lat, nie przeszkadzał.
Owinięta ręcznikiem weszła do szatni. Rzędy szafek zajmowały prawie całą powierzchnię pomieszczenia, o tak wczesnej porze pustego i cichego. A jednak gdy stanęła na wprost jasnych drzwiczek, wiedziała, że nie jest tam sama. Wciągnęła nosem powietrze, tak jak robi to drapieżnik, gdy chce zwietrzyć ofiarę, i nasłuchiwała. Gdzieś z tyłu ktoś oddychał ciężej niż ona. Mężczyzna. Zerknęła na czerwoną lampkę blokady drzwiczek. Od momentu, gdy szczęknie zwolniony zamek, będzie miała kilka sekund, by sięgnąć po to, co spoczywa na dnie jej torby. Odliczyła w myślach do trzech i przyłożyła pasek do czujnika. Rozległ się dźwięk, który jakby przywołał czyjeś kroki. Szybkie i zdecydowane.
A jednak była szybsza. Odwracając się, pewnie dzierżyła w dłoni glocka 19, którego otwór wylotowy w ciągu sekundy znalazł się na szyi czającego się mężczyzny. Popatrzyła mu głęboko w oczy i uśmiechnęła się. Cofnęła broń, rozbawiona. Jej błękitne tęczówki zmieniły wyraz ze wściekłego na przyjazny.
– Kardas? – Poprawiła lewą dłonią ręcznik.
– Popieprzyło cię?! – rzucił mężczyzna i zaczął pocierać szyję.
– Po cholerę się skradasz? – Rozłożyła ręce na boki, nie przestając się uśmiechać. Odłożyła broń na ławkę, obok otwartej sportowej torby. – I to jeszcze w szatni, na basenie. Jak jakiś zbok.
– Chciałem ci zrobić niespodziankę. – Zabujał się na miękkich podeszwach adidasów. Popatrzył na jej uśmiech i sam się rozchmurzył. – Wariatka.
W odpowiedzi zmierzyła go litościwym wzrokiem. Odrzuciła w tył ciemne włosy, z których skapywała woda, i zaczęła wyjmować z szafki ubranie.
– Czemu zawdzięczam tę niespodziankę?
– Nie odzywałaś się. Nie wiedzieliśmy, czy wróciłaś…
– Nie wiedzieliśmy – powtórzyła kpiąco.
Włożyła przez głowę luźną koszulkę, odsłaniając przy tym kształtny biust.
– To skąd wiedziałeś, że tu będę? – Patrzyła na znajomego z wyczekującą miną, dając mu do zrozumienia, żeby się odwrócił.
– Dobrze znam twoje miejscówki. – Roześmiał się, ale widząc jej stanowczy wzrok, wbił oczy w sufit.
– Nie pochlebiaj sobie. – Włożyła majtki i cisnęła w Kardasa mokrym ręcznikiem.
– Miałem na myśli to, że jeśli pojawiłaś się w Łodzi, to prędzej czy później znajdę cię tu, w Zatoce Sportu. Wiem, że nie potrafisz wytrzymać bez pływania – powiedział z zadowoleniem i usiadł na ławce. Ręcznik położył obok torby.
– Gratuluję niewiarygodnej przebiegłości – zadrwiła.
Wsunęła na rękę kilka plecionych bransoletek i wciągnęła spodnie.
– W dalszym ciągu nie wiem, co cię tu sprowadza – stwierdziła, zapinając pasek. Zawinęła mokre rzeczy w ręcznik.
– Możesz mi wierzyć albo nie, ale wielokrotnie zastanawiałem się, czy u ciebie wszystko okej.
– Zaraz się okaże, że tęskniłeś – zakpiła.
– Bez przesady. Zapomniałaś o zabawce. – Wziął glocka i zważył go w ręku. – Fajny. Skąd masz?
– Tata mi kupił. – Zabrała mu broń i schowała do torby. – Nadal nie powiedziałeś, co tu robisz.
– Zabieram cię na śniadanie. Tak jak najbardziej lubisz. Na Off. – Uśmiechnął się.
Pokręciła głową.
– Nie wrócę do was.
Odwróciła się i nie czekając na znajomego, ruszyła do wyjścia.
– Zojka, zaczekaj. Wypij ze mną kawę i pogadajmy. Jeśli cię nie przekonam… – Przerwał, gdy przystanęła i popatrzyła mu w oczy.
– Nie przekonasz! – odparła stanowczo.
– Ale?
– Ale za kawę możesz zapłacić. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Dobrze cię widzieć. – Poklepała go po ramieniu.
Wyszli i znaleźli się w obszernym holu, z którego widać było pokaźnych rozmiarów ściankę do wspinaczki. Dziewczyna przystanęła na wprost niej i z uśmiechem przyglądała się grupce dzieciaków zmagających się z kolejnymi chwytami.
– Zobacz tę małą z lokami. – Wskazała na najmniejszą z dziewczynek, która jako jedyna dotarła do najwyższej partii ściany.
Mała wyciągnęła rękę i sięgnęła do zawieszonego przy ostatnim kamieniu woreczka z cukierkami. Z radosnym uśmiechem rzuciła na dół garść słodyczy.
Dzieciaki zapiszczały zadowolone.
– Skubana. – Kardas aż klasnął. – Dobra jest.
– Czuję, że wyrośnie na fajną babkę. – Zoja pokiwała głową. – Gdzie zaparkowałeś?
– Obok twojego piekielnego kociaka – prychnął. – Swoją drogą, nie masz wrażenia, że to lekka hipokryzja z twojej strony?
– Co masz na myśli?
– Jeździć takim autem, jeśli nie chce się być zauważonym?
– Ja się nie ukrywam. – Wsunęła na oczy lustrzanki.
– To czemu przez ostatni rok nie została zrealizowana żadna transakcja płatnicza kartami należącymi do Zoi Sterlak? – zapytał ściszonym głosem. – Nie używasz ani kart, ani telefonu. Tak się zachowują ludzie, którzy się ukrywają.
Przygryzła usta.
– Albo mający znajomych, którzy węszą. – Wycelowała w niego palcem. – Nie chcę, żebyście wiedzieli, co robię.
– Czyli się ukrywasz… – Kiwnął głową.
– Szanuję prezenty i ludzi, którzy mi je dają – skwitowała. Poprawiła torbę i ruszyła do wyjścia.
– Niech zgadnę. Tata ci kupił? – spytał z sarkazmem. – Ciekawi mnie, czym się kierował przy wyborze koloru.
– Poczuciem humoru. – Odwróciła się nagle. – I glockiem. Był przypięty do kluczyków. Taki brelok.
*
Usiedli przy stoliku w głębi industrialnego bistro, należącego do kompleksu Off Piotrkowska. Podwórze dawnej fabryki bawełny Franciszka Ramischa od kilku lat wypełniały modne klubokawiarnie i butiki. Pofabryczne lokale tkalni i przędzalni zajmowali architekci i najróżniejszej maści artyści. Mówiąc krótko, Off stało się miejscem, gdzie alternatywna Łódź, opakowana w czerwoną cegłę, przyciągała barwną bohemę.
Zoja potarła dłonie i oplotła je wokół filiżanki z gorąca kawą. Upiła łyk i popatrzyła na policjanta.
– O czym chciałeś gadać? – spytała cicho.
W odpowiedzi położył przed nią gazetę.
Z pierwszej strony krzyczał czerwony tytuł: „Festiwal Grozy!”. Nieco niżej kolorowe zdjęcie przedstawiało widok Piotrkowskiej podczas Festiwalu Światła. Kadr uchwycono z drona, by dobitniej pokazywał rozmach imprezy, zarówno pod względem liczby uczestników, jak i iluminacji. Pod tym zamieszczono zdjęcie dwóch studentów, którzy odkryli zwłoki w instalacji przy dworcu fabrycznym. Kolejna fotografia ukazywała różowe graniastosłupy na tle ciemnych drzew i policyjnego radiowozu.
Dziewczyna przeniosła wzrok na lead zachęcający do lektury obszernego materiału wewnątrz dziennika i odłożyła gazetę.
– I to wszystko? – Dopiła kawę i odstawiła filiżankę.
– Mało? – zapytał zaskoczony.
– Trup na zabawie to nie powód, żebyś mnie szukał. Przyznaj się, dlaczego tak ci zależy? – drążyła dalej.
– Ta impreza to flagowy koncept miasta… Miała potrwać trzy dni, a przerwano ją po dwóch godzinach. Wizerunek Łodzi i prestiż imprezy są, powiedzmy, lekko nadszarpnięte. A ludzie przestraszeni.
– A ty nagle stałeś się obrońcą naszego Gotham? – Uniosła brwi. – Nie pieprz bzdur.
– Nie o to chodzi – obruszył się. – Władze cisną górę, góra ciśnie nas. Norma. Media mają mięso, więc nie odpuszczają. A urząd chce szybko postawić przed kamerą któregoś ze swoich krawaciarzy i ogłosić całemu krajowi, że zabójca znajduje się w rękach policji, miasto jest bezpieczne, a my bohaterscy – zakpił. – Do tego dobrze by było, gdyby ten świr okazał się przyjezdny. Wtedy nasze kochane miasto umyje ręce i odetnie się od smrodu.
– Mają w tym doświadczenie. Przypomnij sobie sprawę Gruzina Mamuka. Zwłoki dziewczyny porzucone przy Stawach Jana martwiły i szokowały, ale gdy się okazało, że do zabójstwa doszło w hotelu pracowniczym, pełnym pracowników ze Wschodu, nagle jakby kamień spadł wszystkim z serca. To był teren obcych. Niczym ambasada.
– Dokładnie. Mieszkańcy Łodzi kryształowi. Zło przyszło z obczyzny. – Napił się kawy. – Ale jak już przy tym jesteśmy. Obie te sprawy są nieco zbliżone. – Zastukał palcem w gazetę.
– Hm – mruknęła.
– Po pierwsze, ofiara to kobieta, po drugie, przyczyna zgonu, po trzecie… W tle majaczy cień widzewskiej chuliganki.
– Czyli rozumiem, że panna była chłopczycą. – Zoja przechyliła głowę. – A teraz jej niegrzeczni koledzy rzucili się w wir poszukiwań zabójcy?
– No nie do końca, ale…
– W tej sytuacji tym bardziej nie rozumiem, po co o tym rozmawiamy. Chłopcy sami sobie poradzą, kiedy go znajdą.
– Będę obstawał przy stwierdzeniu, że lepiej będzie, jeśli ich uprzedzimy. Tym bardziej, że trzeba im przyznać, że jak się skrzykną, potrafią być solidarni i skuteczni.
Uśmiechnęła się krzywo.
– Trzymasz ich stronę, kibolu?
– Poza tym bardzo się myślisz, jeśli chodzi o ofiarę. Ta kobieta była znaną osobą… – mówił dalej.
– Nooo. – Bawiła się filiżanką. – Można powiedzieć, że została gwiazdą wieczoru.
– Zojka, przestań. – Pokręcił głową. – Miała czterdzieści dwa lata i dwadzieścia cztery rany cięte. Sądząc po tym, co… – Zawahał się. – Obawiam się, że on zaatakuje ponownie.
– On, czyli zakładasz, że to koleś. Dwadzieścia cztery ciosy, musiał się namachać. – Zagwizdała cicho. – Ciekawe, czy następny atak będzie równie spektakularny.
– Raczej nie. To rzemieślnik. – Skrzyżował ręce na piersi. – Jeśli chciałabyś się w to zagłębić, chętnie pokażę ci zdjęcia. Myślę, że cię zainteresują, przynajmniej powinny, bo…
– Daruj sobie! – Pokręciła głową. – Nie namówisz mnie. Sorry.
– A jeśli poprosiłby cię o to ktoś, komu ufasz?
– Kardas, przyjechałam tylko po to, żeby sfinalizować sprzedaż mieszkania.
– Co? – Przysunął się bliżej. – Zoja… Dlaczego?
– Kto jak kto, ale ty powinieneś znać odpowiedź na to pytanie najlepiej.
– Rozumiem, że po tym wszystkim chciałaś stąd uciec. I zrobiłaś to, ale miałem nadzieję, że to tylko na chwilę, wiesz, rok, dwa…
– Miałeś nadzieję? – zakpiła. – Ty? Kardas, litości.
– Nie możesz teraz tego zrobić! – wyrwało mu się.
Przyjrzała mu się z uwagą. Ewidentnie miał problem. Odkąd usiedli, nie przestawał potrząsać kolanem, jego podkrążone oczy zdradzały gigantyczne zmęczenie, a wyskubane skórki przy paznokciach stres. Nie pierwszy raz go takiego widziała. Jednak po raz pierwszy wyczuła u niego strach.
Wskazała na gazetę.
– Znałeś ją?
– Ściemniasz? Czy naprawdę nic nie wiesz? – zapytał zdumiony. – Media nie trąbią o niczym innym. O nikim innym – poprawił się. – Po tym, co się stało, wszyscy kojarzą jej nazwisko. Anka znała ją osobiście… – przerwał zakłopotany. – Przepraszam. – Zacisnął usta i potarł czoło.
– A więc to ze względu na nią miałabym wrócić? Wybacz, ale to wybitnie kiepski powód.
– Nie, Zoja… – Chwycił ją za dłoń. – Przepraszam cię. To nie tak. Powód jest taki, że… – Zacisnął usta. – Bardzo mi zależy, żebyś mi w tym pomogła. Bez względu, jaką okazałem się świnią. Nie zostawiaj mnie z tym gównem samego.
– Sorry, skończyłam z tym ponad rok temu!
Cofnęła rękę, robiąc miejsce na talerz, który wreszcie przyniosła do ich stolika kelnerka. Dwie jeszcze gorące bułeczki maślane nęciły zapachem i rumianą skórką. Dziewczyna chwyciła nóż i wbiła go w ciepłe ciasto. Przecięła bułkę na pół i nałożyła na nią masło. Zerknęła na znajomego, po czym urwała kawałek bułki i zanurzyła go w konfiturze z malin.
– Cholernie smaczne – stwierdziła. – Spróbuj. – Wyciągnęła rękę w jego kierunku.
– Zoja…
– No bierz, nie marudź!
Mężczyzna westchnął, ale dał się skusić. Przeżuwając słodkie ciasto, kiwnął kilka razy głową na znak, że w kwestii smaku przyznaje dziewczynie rację. Uśmiechnął się ciepło. Przez chwilę w milczeniu obserwował dziewczynę.
Taką ją zapamiętał. Spontaniczną, wesołą i nieco dziecinną. W jego jasnej koszuli, w jeszcze jaśniejszym słońcu wpadającym o poranku do jej kuchni. Siedziała na blacie, machała bosymi nogami i wyjadała krem czekoladowy ze słoika. Cmokała przy tym, oblizując palce w taki sposób, by dać mu do zrozumienia, jak zamierza spędzić z nim najbliższe pół godziny. A takich chwil mieli wtedy pod dostatkiem. Potem wszystko się skomplikowało. Potem on spieprzył temat.
Zamrugał powiekami, jakby chciał pozbyć się wspomnienia. Dopił kawę i odstawił kubek.
– Zoja, ta babka była dziennikarką…
– Nie czytam gazet – odparła.
– Akurat ona pracowała głównie dla telewizji.
– Sprawdziłeś rodzinę?
– Mieszkała sama, nie licząc kota. Dorosła córka przeniosła się do Krakowa. Studiuje na ASP – zrelacjonował bez entuzjazmu.
– ASP. – Pokiwała głową. – Ładnie. Córka artystka powinna lubić koty. Zajmie się nim?
– Zoja…
– No co? Mam ci powiedzieć, co powinieneś zrobić? Zacznij od faceta, długów, laptopa… – mówiła nieprzerwanie. – Jeśli była dziennikarką, to może dotknęła jakiegoś niewygodnego tematu? – Upiła łyk kawy. – Wybory niedługo…
– Zojka, nie rób ze mnie idioty! – żachnął się.
– Posłuchaj, Kardas… Nie unoś się! Twoim zadaniem jest umilić mi czas przy śniadaniu. Nie muszę się wczuwać w twoje problemy. – Uniosła brwi. – Chcesz się wygadać, to gadaj. A jak pytam, to odpowiedz jak człowiek. – Spojrzała na kawałek bułki. – Jesz?
– Jest twoja. – Odsunął od siebie spodek. – Muszę zapalić. – Sięgnął do kieszeni w kurtce.
– Palisz? Nadal? – Zrobiła wielkie oczy. – Ale chyba nie przy dziecku? Tato – uniosła teatralnie głos i wyprostowała się – gdzie twoja odpowiedzialność? Gdzie troska o zdrowie dziecka i jego matki? O przyszłość narodu? – grzmiała kpiąco.
– Ostatnie ostrzeżenie.
– Spoko. To nie moja sprawa… Na szczęście!
– Teraz to już przeginasz. – Popatrzył z niezadowoleniem. Chciał się podnieść, ale zablokowała nogą jego krzesło.
– Dobra, siedź. Będę grzeczna. Jak ma na imię twój syn? – zapytała już poważnie, wgryzając się w bułkę.
– Córka – poprawił ją. – Alicja… – Sięgnął po telefon.
– Nie trzeba! – Uniosła dłoń, szybko przełykając. – Żadnych zdjęć. Na pewno jest ładną dziewczynką, słodką i uroczo się ślini. Wierzę na słowo. – Zamachała palcami nad komórką, którą trzymał.
– Nie miałem zamiaru ci jej pokazywać. Chcę odebrać. – Kliknął w jasny wyświetlacz. – Halo. Poczekaj – mruknął, po czym odsunął aparat za siebie. – Zaraz wracam… – Mrugnął do Zoi. Wstając od stolika, potargał jej włosy.
Machnęła ręką, jakby odganiała muchę, i odprowadziła go wzrokiem. Patrzyła, jak wychodzi przed lokal, jak rozmawia i jednocześnie zapala papierosa. Musiała przyznać, że wciąż dobrze wygląda. Nie należał jednak do teraźniejszości. Nie należał do niej.
Sięgnęła po gazetę i tym razem otworzyła jej środkowe strony. Dziennikarka rzeczywiście była osobą rozpoznawalną, ale raczej nie ze statusem celebrytki. Określano ją jako doświadczoną reporterkę sportową. Jak wynikało z tekstu, w środowisku dziennikarskim uchodziła za rzetelnego eksperta, zwłaszcza od piłki nożnej. Współpracowała z lokalną stacją telewizyjną, ale dostarczała również informacji rozgłośni radiowej i prasie. Jej koledzy po fachu wspominali ją jako ostrą, zdecydowaną w działaniu babkę. Wymagała głównie od siebie. „Mówiliśmy na nią Raca. Bo to był wulkan energii. Dynamiczna i charakterna. I ciągle na stadionie. Pracowała tak, że zdawało się, jakby była w dwóch miejscach naraz. I kochała piłkę. Boże, jak ona kochała futbol”, mówił w artykule jeden z jej redakcyjnych kolegów. Gazeta zapraszała na swoją stronę internetową, gdzie można złożyć kondolencje pod nekrologiem oraz zdjęciem krótkowłosej, uśmiechniętej brunetki. Łodzianie zamieszczali tam chwytające za serce wpisy. Kilka z nich przytoczono na łamach prasy. Zoja przeczytała dwa. Mruknęła coś do siebie i przyjrzała się czarno-białemu zdjęciu zamordowanej dziennikarki. Kojarzyła jej twarz, ale nie na tyle, by połączyć ją z nazwiskiem w nekrologu. Wioletta Fabiś.
Zoja wykrzywiła usta i chwyciła filiżankę. Nie odrywając wzroku od tekstu, dopiła swoją kawę. Gdy odstawiała naczynie, odruchowo spojrzała w kierunku szklanych drzwi, za którymi jej znajomy kończył palić. Towarzyszył mu mężczyzna w płaszczu. Zoja zamarła na jego widok.
– _Tko rano rani, dvije srece grabi_1 – powiedziała półgłosem.
Chwyciła za kurtkę i zerwała się z krzesła. Nagle miejsce zdziwienia, jakie wywołała obecność mężczyzny, zmąciła nieprzyjemna myśl. Jedno słowo: zasadzka.
*
Przewinął stronę w internecie i uśmiechnął się do siebie. Sięgnął po leżący obok laptopa telefon, wybrał numer i czekając na połączenie, rozluźnił kołnierzyk koszuli.
– Dobre wieści, kochana – odezwał się, gdy w słuchawce pojawił się znajomy głos kobiety. – Znalazłem ją. Mamy trochę szczęścia i sprzyjającą sytuację. Dlatego trzeba to zrobić z głową. Mam nawet pomysł, jak się do niej zbliżyć, by nie wzbudzać podejrzeń i jej nie przestraszyć. – Podciągnął mankiety, ujawniając fragment tatuażu. – Zaaranżuję wszystko, a w odpowiednim momencie… – Uśmiechnął się znów. – Oczywiście nie wykonam żadnego ruchu bez twojej zgody. Chciałbym jednak zacząć jak najszybciej. Co powiesz na kawę?
– Za pół godziny. Tam gdzie zawsze? – odpowiedziała kobieta. Zerknął w leżący kalendarz.
– Doskonale – przytaknął i się rozłączył.
Zanim wstał od biurka, sięgnął do szuflady po kartkę i nakreślił kilka zdań. Schował list do koperty, a tę do wewnętrznej kieszeni karmelowego płaszcza. Rozejrzał się po swoim gabinecie, przeczesał palcami włosy i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Przechodząc obok recepcji, poczuł zapach świeżych kwiatów. Intensywny i wyrazisty.
*
Zwyczajowo rozłożył ramiona, by uściskać ją na powitanie. Jego szczupłe długie ręce z łatwością ją objęły. A ona jak zwykle musiała wspiąć się na palce, by zminimalizować wyraźną różnicę wzrostu.
– Wincent. – Zoja uśmiechnęła się serdecznie.
Nie musiała mówić nic więcej. Po jednym jego westchnieniu, które pojawiło się gdzieś między uśmiechem a jej imieniem, zrozumiała, że coś zaprząta mu głowę. Coś ciąży mu na sercu. Od razu zgadła, że to ona jest źródłem tego zmartwienia. I bardzo się jej to nie podobało.
Usiadła z powrotem na swoim miejscu i patrzyła. Kelnerka zapytała go o rodzaj kawy, a on najpierw pytająco zerknął na Kardasa. Później rozejrzał się po sali.
– Z mlekiem. Bez cukru – odpowiedział głośno.
Kaszkiet, który jeszcze przed chwilą miał na głowie, trzymał teraz w dłoni i wiedziała, że zanim usiądzie, położy go na wolnym krześle. Wiedziała również, że czapkę przykryje płaszcz, ale dopiero po tym, jak palce Wincenta przemkną po połach i zatrzymają się na kieszeniach, by ten upewnił się, że w jednej z nich jest paczka papierosów i okulary do czytania. Uśmiechnęła się do siebie, gdy wszystko przebiegło tak, jak przewidziała.
Poprosiła o herbatę i czekała na to, co miała za chwilę usłyszeć. Wincent usiadł obok niej i przez dłuższą chwilę opowiadał o czymś nieistotnym. Wiedziała, że do sedna przejdzie dopiero, gdy na stoliku pojawi się jego kawa.
– Na ile przyjechałeś? – zapytała.
– Za dwie godziny mam powrotny do Warszawy. – Uśmiechnął się.
– Aha, czyli jak zwykle pojedziesz ostatnim.
– Czas pokaże. – Przejechał dłonią po przyciętych krótko, siwych włosach.
Kilka lat temu zupełnym przypadkiem Zoi wpadło w ręce zdjęcie Wincenta z czasów młodości. Stał z wojskowym plecakiem, a jego czarna czupryna kontrastowała ze skałami w tle.
– A ty? Kiedy wróciłaś? – Przyłożył filiżankę do ust.
– Nie wróciłam. Przyjechałam podlać kwiaty. – Wzruszyła ramionami. – Dobrze wiesz, kiedy.
Napił się kawy i pogroził Zoi palcem.
– Wincent, Kardas się przyznał, że śledził mnie od jakiegoś czasu… – Wskazała głową na milczącego policjanta.
– Oczywiście. Na moje polecenie – przytaknął Wincent. – Gdyby sprawa nie była poważna, nie zaprzątalibyśmy sobie głowy Zoją Sterlak. – Posłał dziewczynie wymowne spojrzenie.
– O! Milutko – prychnęła. – A ja się łudziłam, że to z tęsknoty. Hm… Wincent, wiesz, że cię szanuję, ale pozwól, że zanim zaczniesz, wtrącę swoje zdanie… Skończyłam zabawę w śledczego! Kategorycznie i definitywnie. Było to rok temu. Odeszłam z policji w atmosferze skandalu i niesławy zaraz po tym, jak…
– Widzisz! Mówiłem ci! – Kardas obruszył się, machając z rezygnacją ręką. – Gada się z nią jak z dzieckiem!
– Spokój! – warknął w odpowiedzi Wincent i nachylił się do dziewczyny. – Posłuchaj, Zoja. Nie zawracałbym ci głowy, nie marnował swojego czasu, gdyby sprawa nie była istotna. Ale jest!
– A co, jeśli ja tego nie potrzebuję?
– Wiele mi zawdzięczasz, więc wysłuchasz mnie do końca! – powiedział stanowczo. – Zabójca tej kobiety zostawił śledczym pewną informację. A dokładniej: wiadomość. – Skinął na Kardasa i na blacie stolika pojawiła się złożona na pół kartka. – Zanim jednak ci ją pokażę, musisz poznać kilka faktów. Po pierwsze, widziało ją jedynie wąskie grono. Wszyscy bardzo dbają, by nic nie przeniknęło do mediów. A po drugie…
– Wi, widziałam tyle, że nic mnie nie wzruszy!
Chwyciła za kartkę. Szybkim ruchem wysunęła ją spod jego palców i otworzyła. Zerknęła na zdjęcie i spojrzała pytająco najpierw na Wincenta, a zaraz potem na Kardasa. Obaj milczeli.
– To jakiś żart?
– Nie, Zoju Sterlak. Nikomu tu nie jest do śmiechu – powiedział spokojnym głosem Wincent. – To zdjęcie zwłok wykonane w czasie oględzin.
– Widzę – prychnęła. – Chodzi mi o to, co na nich jest!
– O! I to jest pierwsze sensowne pytanie, jakie zadałaś. – Przechylił głowę. – Otóż… To jest właśnie wiadomość od zabójcy.
– Nie rozumiem! – Pokręciła głową. – Nie znałam tej kobiety. Od roku nie przekroczyłam polskiej granicy…
– A jednak zabójca o tobie wie. I to jest to, co tak cholernie mnie niepokoi. Pytanie zasadnicze brzmi: czy zabójca życzy sobie twojego zaangażowania w jego projekt? Czy może wskazał kolejną ofiarę? Dlatego właśnie postanowiłem natychmiast ustalić, co się z tobą dzieje i gdzie jesteś. A ty nagle ułatwiasz nam sprawę i wracasz. Musieliśmy od razu się z tobą spotkać. Tak, by ten ktoś… – wziął w palce kartkę z wydrukowanym zdjęciem i uniósł ją na wysokość oczu Zoi – …nie zrobił tego pierwszy.
– Doceniam starania.
Ponownie wzięła z ręki Wincenta zdjęcie. Tym razem wnikliwie wpatrywała się w kadr przedstawiający bladą skórę pleców. Pokrywały je krwawe rany, układające się rzędem koślawych liter w nazwisko. Z. STERLAK. Dziewczyna odchyliła w tył głowę, oparła ją o ścianę i przymknęła oczy. Trwała tak przez dłuższą chwilę. Gdy się wyprostowała, Wincent uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
– Jakieś życzenia?
– Po pierwsze – wystawiła kciuk – pracuję na własną rękę! I sama dobieram sobie ludzi. Chcę mieć ciebie i Kardasa. – Kiwnęła głową w kierunku kolegi, który poruszył się, jakby chciał zaprotestować. Wincent zatrzymał go ruchem dłoni. – Po drugie – ciągnęła, niewzruszona ich zachowaniem – to ostatnia taka akcja! Zaraz po tym, jak dorwiemy tego dupka, wyjeżdżam! Po trzecie…
– Po pierwsze… – wszedł jej w słowo Wincent. – Kardas w przeciwieństwie do ciebie nadal służy w policji. To jemu przydzielono sprawę Fabiś i to on odpowiada za przebieg czynności. Gwoli ścisłości i przypomnienia, rozlicza go z tego przełożony, a nadzoruje prokurator, więc jak wiadomo, obowiązują go przepisy. Ale! – Wincent uniósł palec wskazujący. – Fakt, że Mariusz przewodzi robocie, daje nam, a właściwie wam, duże możliwości. Swobodny dostęp do dokumentów, wiedzę o zakresie działań policji i o ich strategii. Kardas dużo ryzykuje działaniem na dwa fronty, bo jak wiesz, jest to spore naruszenie regulaminu i nie muszę ci tłumaczyć, co za to grozi…
– Po co mi to mówisz? Przecież wiem…
– A ja wiem, że wiesz, ale wiem też, że masz czasem problemy z subordynacją. Dlatego powinnaś mieć świadomość, jakie konsekwencje Mariusz może ponieść. Poza tym doceń jego gest. – Wskazał na milczącego policjanta. – Mógł się nie zgodzić. Miał wybór.
Zoja zmierzyła Kardasa spojrzeniem.
– W porządku, zrozumiałam, doceniam.
– To świetnie – przytaknął Wincent. – Kwestia numer dwa. Ja będę nadzorował waszą współpracę i w razie potrzeby pomagał na wszelkie możliwe sposoby.
– Od kiedy ABW leży na sercu dobro byłej policjantki? – spytała z rozbawieniem.
– Nie ABW, tylko naczelnikowi jednego z ważniejszych jej departamentów. – Uśmiechnął się.
– Czyli mam odwalić robotę i się was słuchać? – prychnęła. – W zamian za to uratuję swój tyłek.
– Wydaje mi się, że to uczciwa propozycja. – Wincent skinął głową. – Powtórzę pytanie: jakieś życzenia?
– Któryś z was musi mi dać fajkę! – rzuciła.
– Służę – odezwał się Wincent, sięgając do kieszeni płaszcza. – Treasurer Black. Na wyjątkowe sytuacje. – Uśmiechnął się, kładąc na stoliku nierozpakowane pudełko.
Popatrzyła na niego i przygryzła dolną wargę. Za dobrze się znają.
*
Łódź, koniec września 1939 roku
Zaznaczyła ołówkiem miejsce, w którym centymetr krawiecki wskazał równo dwa metry, i sięgnęła po ciężkie nożyce. Sprawnym ruchem odcięła wyznaczony fragment kwiecistego jedwabiu i złożyła na cztery. Położyła go na kontuarze obok kilku szpulek nici i się uśmiechnęła. Klientka, zanim zapłaciła, ujęła róg tkaniny w palce i pochwaliła jej jakość. Wychodząc, zapytała o termin rozwiązania oraz życzyła zdrowia. Jej jasny płaszcz mignął za witryną sklepu.
Gdyby nie świeżo założony szyld z napisem JUDE i gwiazdą Dawida, dziewczyna zza kontuaru mogłaby dłużej podziwiać idealnie dopasowany krój jasnego wdzianka. Z pewnością mogłaby też w porę dostrzec nadchodzących zza rogu ulicy trzech mężczyzn uzbrojonych w drewniane pałki. Mogłaby też usłyszeć ich podniesione głosy, gdyby nie zagłuszał ich turkot maszyn do szycia dochodzący z zaplecza, gdzie pracowali jej mąż i siostra. Ale nie zdołała zrobić nic, poza pojedynczym krzykiem, gdy wystawowa szyba wpadła z hukiem do środka i pokryła posadzkę setką szklanych odłamków. Zazgrzytały pod ciężkimi, męskimi butami.
– Ej, ty! Żydowska dziwko! Opróżniaj kasę! – zawołał jeden z mężczyzn, wymachując pałką, która ostatecznie z hukiem uderzyła o kontuar. Dziewczyna jak oparzona odskoczyła do tyłu i odruchowo położyła dłoń na swoim zaokrąglonym brzuchu. Z przerażeniem patrzyła, jak mężczyźni zabierają wszystko, co znajdowało się w zasięgu ich rąk. Począwszy od pieniędzy, po gotowe sukienki, garnitury, szpule jedwabnych nici, na pozłacanych guzikach skończywszy. Przerwali, gdy z zaplecza wyskoczył mąż kobiety i krzycząc, próbował przegonić złodziei. Mężczyźni popatrzyli na niego z rozbawieniem. Jeden z nich szybkim ruchem chwycił krawieckie nożyce, wciąż leżące obok rozwiniętej beli kwiecistego materiału, i dopadł do krawca. Złapał jego długą, czarną brodę i mocno pociągnął. Krawiec padł na kolana, a uderzony od tyłu pałką, gruchnął na ziemię. Kobieta zza kontuaru zaczęła płaczliwie krzyczeć. Jej siostra chwyciła ją za rękę i bezskutecznie próbowała zaciągnąć na zaplecze. Udało się jej to dopiero, gdy w ich stronę poleciał korpus manekina do przymiarek. Kukła uderzyła w dębowy regał z towarem. Niezliczona ilość cekinów, guzików i kolorowych koralików rozsypała się po podłodze. Duży niebieski koral potoczył się pod samo wejście i zatrzymał przy podeszwie wojskowych oficerek. Dopiero wtedy pastwiący się nad nieprzytomnym krawcem mężczyźni zauważyli, że w drzwiach sklepu stoi trzech niemieckich żołnierzy. Najwyższy rangą sięgnął po koralik i przyjrzał mu się pod światło. Zapadła grobowa cisza. Przerwały ją trzaski pękających pod ciężarem oficerek, ozdób i fragmentów szyby, zmierzającego w głąb sklepu Niemca. Niewzruszony, minął leżącego w bezruchu krawca, jego wystraszonych oprawców i ich parciane worki z łupem. Przeszedł nad kałużą krwi, w której leżał czarny pęk włosów odciętej brody, i przystanął przy kontuarze.
– Jest tu kto? – zapytał, pukając w drewniany blat. Z zaplecza wyszły dwie zapłakane kobiety.
– Ty. – Wskazał na jedną z nich. – Jak ci na imię?
– Sara – odpowiedziała z opuszczoną głową.
– Dobrze – przytaknął żołnierz. – Popatrz na mnie, Saro! – rozkazał. Gdy podniosła wzrok na jego jasną twarz, lekko się uśmiechnął. – Który to miesiąc? – Wskazał palcem na jej brzuch.
– Siódmy – wyszeptała.
– Siódmy. – Pokiwał z zadowoleniem głową. – Czy możesz podejść tu bliżej? – Pokazał ręką, by stanęła obok niego. Dziewczyna po chwili wahania wykonała polecenie. W ciszy, jakiej nikt nie ważył się zmącić, słychać było jej przyspieszony, płytki oddech. Niemiec tymczasem obszedł ją dookoła i przyglądając się jej od stóp do głów, przystanął znów na wprost niej. – Sara – zaczął. – Chcę, żeby uszyła pani zimowe palto dla mojej żony. Takie jak to, które wczoraj wisiało na wystawie. – Wskazał palcem na zniszczoną witrynę. – To z lisem. Ma być ciepłe i piękne i co najważniejsze… Ona też za dwa miesiące spodziewa się dziecka. Uszyj tak, jakbyś szyła dla siebie. Chcę, żeby było gotowe za dwa dni – rozkazał.
– Ale… – Kobieta chciała coś powiedzieć, jednak przerażona zakryła ręką usta.
– Zniszczyli wam maszyny? – zapytał, wskazując głową na oprychów.
– Nie – zaprzeczyła i ponownie zalała się łzami. – Ale to Jakub, mój mąż szył tamto… – Wskazała ręką na nieistniejącą wystawę. – Nie wiem, czy sobie poradzę.
Niemiec popatrzył na swoich żołnierzy, a później przeniósł wzrok na mężczyzn, którzy chwilę wcześniej kopali i bili krawca. Teraz stali nieruchomo pod ścianą. Niemiec zbliżył się do nich powolnym krokiem. – Ty! – skinął na jednego z nich. – Jak się nazywasz? – zapytał głośno.
– Barański – odpowiedział szybko.
– Barański – powtórzył Niemiec. – Sprawdź, czy Żyd żyje. – Wskazał palcem na leżącego krawca. Mężczyzna posłusznie przykucnął, dotknął palcami szyi nieprzytomnego i kiwnął potakująco głową.
– Słyszałaś? Żyje. – Niemiec wrócił do kobiety i popatrzył w jej ciemne oczy. – Za dwa dni przyjdę odebrać zamówienie. – Położył na blacie niebieski koralik i ruszył do wyjścia. Zatrzymał się na chwilę przed trwającymi w bezruchu trzema mężczyznami i raz jeszcze przyjrzał się im z uwagą.
– Zachłanne, głupie Polaczki. – Pokiwał głową i wyszedł, a wraz z nim jego ludzie.
Gdy kwadrans później Sara i jej siostra klęczały przy Jakubie i opatrywały jego rany, przecznicę dalej rozległy się trzy pojedyncze strzały.
*
Musnęła palcami włącznik i sufit sypialni rozjaśniła lampa Artemide Skydro. Kobieta zrobiła skwaszoną minę i rozglądając się po wnętrzu, podeszła do dużego łóżka. Przysiadła na jego brzegu, dotknęła czarnej poduszki i przesunęła dłonią po drewnie loftowej szafki nocnej Gravity. Jej długie czerwone paznokcie kontrastowały z monochromatycznymi barwami wyposażenia.
Zojka oparta o ścianę obserwowała kobietę w milczeniu.
– Ogólnie nie jest źle, pampuszku. – Kobieta wstała i znów się rozejrzała. – Trochę zimno i obco, ale ja się tym zajmę. Jeszcze będzie tu gorąco. – Mrugnęła do Zojki i podbiegła do stojącego w progu, młodszego od siebie mężczyzny. Wbiła się w jego usta, zostawiając na nich ślad swojej krzykliwej pomadki.
Chłopak, lekko onieśmielony, zerknął na Zojkę i uśmiechnął się przepraszająco.
– Z sypialni można przejść bezpośrednio do garderoby i jednej z łazienek – odezwała się Zojka, uchylając drzwi obok. – Chusteczki stoją przy lustrze – rzuciła do chłopaka, widząc, że próbuje zetrzeć wierzchem dłoni resztki czerwonej szminki.
– Ach, tak, dziękuję. – Ruszył we wskazanym kierunku.
Tymczasem jego partnerka przyglądała się tapecie.
– Odstaje tutaj. – Podniosła wzrok na Zojkę, stukając paznokciem w zadziorek na ścianie. – Czy to przez wilgoć?
Zoja poczuła przypływ irytacji. Wilgoć w apartamencie za ponad milion złotych, pod tapetą Inkiostro Bianco. Ta kobieta to kompletna idiotka. Najpierw pytała, czy kanapy w salonie są ze skaju, a krzesła Starcka w kuchni z Ikei. Teraz skubie pazurem przy włoskiej tapecie. Litości. I do tego ta nadęta mina.
Zoja miała dość.
Pochyliła się, jakby chciała bliżej przyjrzeć się zadartej flizelinie, po czym udając zakłopotanie, popatrzyła w pytające oczy kobiety.
– Ojej. Obawiam się, że to nie wilgoć. To raczej robota szczura.
– Słucham?!
– Szczur. Takie zwierzę – mówiła z głupim uśmiechem. – Każdy wie, że w pierwszej kolejności pchają się do luksusowych apartamentowców. Przyciąga je włoski marmur, taki jak ten, którym wyłożona jest klatka schodowa. No i taras z widokiem na pół śródmieścia. W końcu to ósme piętro. Szczury po prostu kochają prestiż! Ale spokojnie. Jak im pani poda drinka z tequili, śpią jak zabite. Wtedy można zadzwonić po tego gościa z recepcji na dole, by wyniósł zwierzątko na złotej szufelce…
– Nie skacz tak wysoko, kochanie, bo rozbijesz sobie główkę – wysyczała kobieta. Zamilkła jednak, czując za plecami obecność swojego chłopaka.
– Wszystko w porządku? – zapytał, przeskakując wzrokiem po twarzach obu pań.
– Pytałam panią o ten zadziorek. – Tym razem kobieta specjalnie podważyła fragment tapety, robiąc większe rozcięcie. – Oj, przepraszam – powiedziała do Zoi z wrednym uśmiechem. Ale to i tak bez znaczenia. – Machnęła dłonią. – Jeśli się zdecydujemy, to będę chciała tu nieco pozmieniać. – Omiotła wzrokiem sufit. – Różnica gustów, rozumie pani. A pani tu tak sama mieszkała? Tu jest ze sto metrów. – Popatrzyła badawczo na Zojkę. – Kupić to jedno, ale utrzymać taką powierzchnię… W tak młodym wieku? – Ściągnęła usta.
– Ja pani o wiek i zawód nie pytam – wycedziła Zojka i znów skrzyżowała ramiona.
– I słusznie – syknęła. – Pampuszku? – Odwróciła się do chłopaka. – Pokaż mi wannę. – Podeszła do uchylonych drzwi łazienki. – Muszę sprawdzić, czy rzeczywiście jest taka duża jak na zdjęciu.
Zoja zniecierpliwiona zerknęła na zegarek. Nagły dźwięk domofonu uznała za dar z niebios. Piskliwy głos dochodzący z łazienki momentalnie ucichł. Para w ciągu kilku chwil znalazła się w holu. Gdy Kardas wysiadał z windy, Zoja pożegnała potencjalnych kupców mieszkania. I choć nie ociągali się z wyjściem, nie mogła pozbyć się wrażenia, że palce „pampuszka” nieco za długo przytrzymały jej dłoń w pożegnalnym geście. Ale nie dociekała. Cieszyła, że to oglądanie ma za sobą. Zostały jej jeszcze dwa. Tyle że z agencji. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że przyprowadzą tu ludzi, którzy poza pieniędzmi mają odrobinę wiedzy i smaku. Kogoś, kto rozumie styl miejskiego szyku i wie, co oznacza „less is more”. A przede wszystkim kogoś, kto chce należeć do tętniącego życiem miasta. Być jego tkanką. Bo apartament przy jednej z ruchliwszych ulic śródmieścia to nie domek z ogródkiem. To zobowiązanie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_