Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bezdroża mroku. Daję ci wieczność akt 4 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezdroża mroku. Daję ci wieczność akt 4 - ebook

Iskra, która zapłonęła w Nowym Orleanie pomiędzy Thomasem Greenbourghiem i Lotharem Mintze, ma szanse przeistoczyć się w płomień na sielskiej angielskiej prowincji, gdzie łowcy oddają się mordowaniu i muzykowaniu. Wieczność zapowiada się wręcz różowo, jednakże Lothar po niespodziewanym spotkaniu z Huntingtonem staje się zgorzkniały i zaczyna popadać w melancholię. Jego mroczna przeszłość, związana nierozerwalnie z lordem, który dla młodego pianisty pozostaje jedynie widmem z dawnych lat, zaczyna rzucać cień na ich wspólne życie.

Thomas popada w obsesję, zadaje niewygodne pytania i w końcu Lothar decyduje, że jedynym sposobem na uspokojenie szalejącego chłopaka jest opowiedzenie mu o swojej młodości i skomplikowanej relacji z Huntingtonem. Wyjawienie prawdy, która wcale nie jest całą prawdą.

Łowcy wyruszają w podróż po świecie, by w końcu dotrzeć na południe Ameryki, gdzie klan Jardineux egzystuje wśród bagien, tajemnic i bogactwa. Czy uczucia Thomasa się nie zmienią, gdy pozna on wszystkie sekrety skrzypka i cenę, jaką musiał zapłacić za wieczność? Czy mroczne tajemnice nie zduszą w zarodku uczucia, które tak gwałtownie wybuchło pomiędzy muzykami?

Kim tak naprawdę jest lord Edgar Francis Huntington i jak wielką władzę ma nad swoim synem krwi?

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-8006-0
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIEDEŃ, JESIEŃ 1687

Wie­deń, jesień 1687

_Tego­roczna zima daje się odczuć wyjąt­kowo wcze­śnie. Jestem zmę­czony chło­dem, który strą­cił z drzew resztki liści i wdarł się rów­nież do mojej duszy. Czuję, że żądza mordu zaczyna nie­bez­piecz­nie dobi­jać się do mojego serca…_

_Ara­pag­gio nie pomaga mi pora­dzić sobie ze sła­bo­ścią. Kocham go nad życie, ale gdy wpada w ten swój twór­czy szał, całymi nocami malu­jąc nie­po­ko­jące pej­zaże, nie potra­fimy się poro­zu­mieć. Mam wra­że­nie, że to jego nieme woła­nie o pomoc, któ­rej nie mogę mu udzie­lić. Egzy­stu­jemy obok sie­bie. Prze­sta­li­śmy ze sobą roz­ma­wiać._

_Coraz czę­ściej nawie­dzają mnie wspo­mnie­nia życia na kró­lew­skim dwo­rze, dźwięki muzyki, wizje par tań­czą­cych menu­eta. Ni­gdy nie przy­zna­łem się przed nim do tego, ale tęsk­nię za kom­na­tami tęt­nią­cymi życiem, za gło­sami ludzi, cza­sami nawet za intry­go­wa­niem, któ­rego prze­cież omal nie przy­pła­ci­łem życiem._

_Ara­pag­gio nie dał się namó­wić na wspólną podróż na Pół­wy­sep. Ja jed­nak muszę wyje­chać, muszę opu­ścić ten przy­po­mi­na­jący śre­dnio­wieczną twier­dzę dom, przy­naj­mniej na jakiś czas. Muszę dotknąć połu­dnio­wych murów, które całymi dniami nagrze­wane są słoń­cem, muszę spoj­rzeć na wodę, która za dnia odbija lazur nieba. Nawie­dzają mnie wizje mojego śmier­tel­nego życia, egzy­sten­cji w pod­zie­miach, jakże przy­po­mi­na­jących to domo­stwo, a obrazy te i wspo­mnie­nia okru­cieństw, któ­rych się wów­czas dopusz­cza­łem, choć prze­cież byłem tylko mło­dzi­kiem ter­mi­nu­ją­cym u tru­ci­ciela, wołają mnie… wzywa mnie ciem­ność. Obie­ca­łem sobie jed­nakże, że nie wrócę do tych mrocz­nych miejsc i nie stanę się na powrót tym, na kogo szko­lił mnie mój mistrz._

_Ucie­kam więc od tego potwora, w któ­rego nie­zau­wa­żal­nie, z każdą kolejną wchło­niętą kro­plą krwi, mógł­bym się prze­dzierz­gnąć._

_Wyru­szam do Sere­nis­simy, a potem przez Rzym do Neapolu, ale naj­pierw odwie­dzę jesz­cze Fran­cję. Aż dziw bie­rze, że przez tyle lat nie zjeź­dzi­łem tego kraju! Być może pod­czas pierw­szej po śmierci Izy­dora tułaczki po kon­ty­nen­cie byłem tam, ale prze­cież wów­czas nie zwra­ca­łem uwagi ani na to, gdzie się znaj­duję, ani na to, jakim języ­kiem mówią ludzie, któ­rych wtedy zabi­ja­łem. W moich uszach zawsze brzmiał on tak samo, dźwię­czał roz­pacz­li­wym bła­ga­niem o litość, któ­rej ni­gdy nie oka­zy­wa­łem._

_Muszę pokosz­to­wać bar­dziej wysu­bli­mo­wa­nych roz­ry­wek, aby wypeł­nić umysł świa­tłem._

_Wielki Siface opu­ścił ojczy­znę i udał się do Lon­dynu, mam jed­nak pew­ność, że we Wło­szech będę miał oka­zję usły­szeć rów­nie wspa­nia­łych śpie­wa­ków. Ostat­nimi laty opera mocno mnie zain­try­go­wała, czas naj­wyż­szy udać się do źró­dła i posłu­chać naj­wy­bit­niej­szych kastra­tów. Jeśli prawdą jest to, co się o nich mówi, nie­chyb­nie wybiorę się rów­nież na Wyspy, żeby posłu­chać Sifa­cego. Teraz jed­nak nic nie zmusi mnie do uda­nia się do tego nie­go­ścin­nego kraju, szcze­gól­nie w obli­czu nad­cho­dzą­cej zimy._

_Czy to naprawdę była kie­dyś moja ojczy­zna…?_

_Być może za jakiś czas do niej powrócę, ale naj­pierw muszę nacie­szyć się echem sło­necz­nego bla­sku._ROZDZIAŁ I

I

Odło­żył pióro i patrzył na zapi­saną stro­nicę, przez dłuż­szą chwilę cze­ka­jąc, aż inkaust wyschnie.

Zda­wało mu się, że sły­szy sze­lest pędzla Ara­pag­gia, który malo­wał w swo­jej pra­cowni na pod­da­szu. Kazał wsta­wić w połać dachu wiel­kie okna i two­rzył przy bla­sku księ­życa, przez co jego obrazy były coraz mrocz­niej­sze i bar­dziej nie­po­ko­jące. Chyba jesienna melan­cho­lia doku­czała im obu, ale prze­cież olbrzym ni­gdy by się do tego nie przy­znał.

Czuł, że jeśli nie wyje­dzie jesz­cze tej nocy, wyj­dzie w mrok i zabije pierw­szą napo­tkaną osobę, a potem następną i kolejną, porzu­ca­jąc ciała w rynsz­toku. W tej chwili nie pra­gnął niczego innego, a pra­gnie­nie to drę­czyło go już od dłuż­szego czasu.

Poprzed­niej nocy kupił naj­lep­szego konia i spa­ko­wał podróżne sakwy. Wystar­czyło zabrać złoto i pod­szyty futrem płaszcz.

Wspi­nał się po scho­dach, a odgłos pędzla szu­ra­ją­cego po płót­nie sta­wał się coraz wyraź­niej­szy, w miarę jak zbli­żał się do uchy­lo­nych drzwi pra­cowni. Już na pół­pię­trze poczuł cie­pły, słod­kawy, żywiczny aro­mat ter­pen­tyny.

Ara­pag­gio stał za szta­lugą, mimo chłodu nie miał na sobie koszuli, a jego masywna pierś pokryta była róż­no­ko­lo­ro­wymi smu­gami farb, jakby wycie­rał pędzle bez­po­śred­nio o nią. Drobno krę­cone rude włosy czę­ściowo wymknęły się z rze­mie­nia, któ­rym zwią­zał je na karku. Gdy usły­szał skrzyp­nię­cie sze­rzej otwie­ra­nych drzwi, uniósł znad palety spoj­rze­nie zmru­żo­nych jasno­zie­lo­nych oczu. Obaj mieli zie­lone oczy… Edgar ni­gdy wcze­śniej nie zasta­na­wiał się nad tym.

– Wyjeż­dżasz. – Malarz bar­dziej stwier­dził, niż zapy­tał gło­sem przy­po­mi­na­ją­cym pomruk wul­kanu. – To lep­sze niż pozwo­lić się porwać żądzy zabi­ja­nia. Uwa­żaj na sie­bie – dodał, po czym wró­cił do malo­wa­nia, jakby nikogo oprócz niego nie było już w pomiesz­cze­niu. Pędzel zasze­le­ścił, prze­su­wa­jąc się po płót­nie.

Przez moment przy­glą­dał się przy­ja­cie­lowi, kon­tem­plu­jąc kon­trast potęż­nej syl­wetki ukształ­to­wa­nej walką i deli­kat­no­ści jego pre­cy­zyj­nych ruchów, któ­rymi nakła­dał farbę nie­zwy­kle cien­kim pędz­lem. Aż dziw brał, że jego szu­ra­nie było tak dobrze sły­szalne.

Wró­cił do gabi­netu i zamknął oprawny w ciemną skórę notat­nik. Kilka mie­sięcy wcze­śniej poczuł potrzebę spi­sa­nia histo­rii swo­jego życia, ni­gdy jed­nak się za to nie zabrał. Zamiast tego zaczął noto­wać krót­kie prze­my­śle­nia na temat teraź­niej­szo­ści i swo­ich uczuć, które nie­dawno stały się nie­po­ko­jąco mroczne i inten­sywne.

Chciał uciec z przy­gnę­bia­ją­cego Wied­nia do kraju ską­pa­nego w słońcu i peł­nego muzyki, do ludzi, któ­rych mógłby oglą­dać, słu­chać, obser­wo­wać i podzi­wiać. Pra­gnął się do nich zbli­żyć i jed­no­cze­śnie bał się tego. Wie­dział tylko to, że musi ode­tchnąć innym powie­trzem, poczuć na twa­rzy i w ustach cie­płą słoną bryzę.

Żało­wał, że minął się z Sifa­cem, nie był jed­nak w sta­nie udać się na pół­noc, po pro­stu nie mógł tego uczy­nić. Czuł, że jest jesz­cze zbyt wcze­śnie na powrót do kraju, o któ­rym przez tyle lat pró­bo­wał zapo­mnieć. Miał wra­że­nie, że jego wspo­mnie­nia życia na dwo­rze Hen­ryka VIII, a potem Elż­biety są tylko zmy­ślo­nymi maja­kami nie­spo­koj­nego umy­słu.

Samo­dziel­nie osio­dłał konia i obju­czył go sakwami. Zwie­rzę przez cały dzień pasło się w ich zapusz­czo­nym ogro­dzie i miał nadzieję, że dosta­tecz­nie wypo­częło przed podróżą. Nie zamie­rzał się spie­szyć, chciał jechać spo­koj­nym tem­pem przez całą noc.

Nie oglą­dał się za sie­bie, zosta­wiw­szy z tyłu mury mia­sta, spo­wite w dymy z komi­nów i słaby blask gasną­cych pochodni.

Czuł wyraź­nie zapach kwit­ną­cych aka­cji, cho­ciaż powie­trze prze­sy­cone już było chło­dem jesieni.

Czy to wła­śnie te drzewa rosły wokół ich domu…?ROZDZIAŁ II

II

– Kim jest Hun­ting­ton?

Pyta­nie ude­rzyło Lothara jak nie­spo­dzie­wany poli­czek.

Tho­mas pod­niósł spoj­rze­nie znad for­te­pianu, jego dło­nie zatrzy­mały się w pół taktu i w zale­głej nagle ciszy jego chro­pawy głos zabrzmiał groź­nie, choć prze­cież nie było w tym tonie nic poza cie­ka­wo­ścią.

Ten głos… Mógł nim wygła­szać naj­więk­sze beze­ceń­stwa i Lothar uwiel­biał, kiedy chło­pak to robił, ale to?! Co to w ogóle było za pyta­nie? I dla­czego Tho­mas się nim inte­re­so­wał? Hun­ting­ton został w Ame­ryce, za oce­anem, na dru­gim końcu świata, i Lothar naprawdę nie miał ochoty zaprzą­tać sobie nim głowy. Patrzył na pia­ni­stę zimno, nie odpo­wie­dział ani sło­wem.

Od chwili, gdy pro­ces prze­pro­wa­dze­nia dobiegł końca, Tho­mas Gre­en­bo­urgh w zasa­dzie nie wsta­wał od instru­mentu, chyba że po to, aby rzu­cić się na Lothara jak zaśle­pione żądzą zwie­rzę.

Minęło kilka tygo­dni, a on nie prze­ja­wiał naj­mniej­szej chęci na nic, za wyjąt­kiem upra­wia­nia miło­ści i gra­nia. W dwie noce po ich przy­by­ciu do tego domu pozba­wił wpraw­dzie życia jakie­goś zbłą­ka­nego tury­stę, któ­rego Lothar spo­tkał wie­czo­rem tuż przed ich furtką, ale zro­bił to jakby auto­ma­tycz­nie i bez prze­ko­na­nia, a odrzu­ciw­szy ciało, dopadł Lothara, sapiąc mu wprost do ucha: „Dobra, zro­biłem, co chcia­łeś, a teraz chodźmy do łóżka”. Skrzy­pek musiał pra­wie siłą odry­wać go od sie­bie, tłu­ma­cząc, iż naj­pierw powinni pozbyć się trupa, Tho­mas jed­nak był tak ogar­nięty pożą­da­niem, że zanim Lothar zdą­żył uciec od jego natar­czy­wych dłoni, miał na sobie już tylko strzępy ubra­nia.

Uśmie­chał się do sie­bie na to wspo­mnie­nie.

Zacią­gnął wtedy chło­paka do salonu i posa­dził za for­te­pia­nem, a on zaczął grać jak osza­lały, zupeł­nie tak samo, jak Arma­gnac tuż przed swoją sfin­go­waną śmier­cią. Lothar tym­cza­sem wywiózł ciało tury­sty aż na wybrzeże i z wyjąt­kowo zdra­dli­wego klifu zrzu­cił je do morza. Gdy wró­cił do domu, na chwilę przed świ­tem, Tho­mas wciąż grał, jed­nakże zoba­czyw­szy go, wystrze­lił zza for­te­pianu i oba­lił na pod­łogę, gdzie przez chwilę moco­wali się jak zapa­śnicy, po czym Lothar, zre­zy­gno­wany i roz­ba­wiony zara­zem, pozwo­lił mu roze­brać się i posiąść na skó­rze niedź­wie­dzia, tuż przed wyga­słym komin­kiem. Wie­kowe futro łasko­tało go, a skóra zaczy­nała już linieć, ale nie dbał o to. Każdą jego kwa­terę zdo­biły skóry, cze­ka­jące tylko na chwile takie jak ta, na momenty odda­nia się nie­po­skro­mio­nej żądzy. Czy do takich har­ców cokol­wiek nada­wało się lepiej od zwie­rzę­cych skór? Cho­ciaż Lothar ni­gdy w życiu, ani śmier­tel­nym, ani obec­nym, nie trzy­mał w dło­niach strzelby, opo­wia­dał wszyst­kim, iż są to jego tro­fea.

Drżąc z eks­tazy i roz­kosz­nego bólu, wspo­mi­nał, jak przed wie­loma laty kochali się z Arma­gna­kiem na skó­rze tygrysa w jego lon­dyń­skim miesz­ka­niu. Eufo­rię owej chwili zepsuł Hun­ting­ton, który zakradł się do sypialni i obser­wo­wał ich z ukry­cia, ujaw­niw­szy się w momen­cie, w któ­rym – zmę­czeni bru­talną miło­ścią – opa­dli na mięk­kie futro.

Teraz też Hun­ting­ton, choćby tylko brzmie­niem swo­jego nazwi­ska, zepsuł mu przy­jem­ność chwili, w któ­rej zato­piony w obję­ciach swo­jego ulu­bio­nego fotela obser­wo­wał pra­pra­wnuka Arma­gnaca, kocha­ją­cego się z instru­men­tem.

– Już ci mówi­łem, to mój ojciec krwi. – Lothar wstał i pod­szedł do niego, gotów spro­wo­ko­wać go, byle tylko nie mówić o Hun­ting­to­nie. – Prze­pro­wa­dził mnie i Arma­gnaca.

– Dla­czego ni­gdy o nim nie opo­wia­dasz?

Poczuł w sercu ukłu­cie bólu.

– Dla­tego, że wyko­rzy­stał mnie i upo­ko­rzył, aby uwieść i posiąść two­jego przodka. – Lothar zło­żył dło­nie na ramio­nach chło­paka. Goto­wał się z żalu na wspo­mnie­nie tam­tych cza­sów, na wspo­mnie­nie wieku prze­peł­nio­nego oszu­stwami, nie­do­mó­wie­niami i pół­praw­dami. Na wspo­mnie­nie swo­jej ostat­niej roz­mowy z Arma­gna­kiem.

– Opo­wiedz mi o tym, to w końcu twoje życie. A ja chcę wie­dzieć o tobie wszystko! – Tho­mas pode­rwał się z ławki, ujął twarz kochanka w dło­nie i poca­ło­wał go. – Wszystko… – szep­nął w jego usta.

Lothar zamknął oczy i wes­tchnął ciężko, roz­złosz­czony jego cie­ka­wo­ścią i jed­no­cze­śnie poru­szony tym nagłym prze­ja­wem afektu. Nie mógł przez wiecz­ność zata­jać swo­jej prze­szło­ści. Nie mógł i nie chciał po raz kolejny go zigno­ro­wać.

– Chodźmy do łóżka – rzekł cicho. – Naj­pierw uka­rzę cię za twoją cie­ka­wość… – dodał mru­kli­wym szep­tem. – A potem może ją zaspo­koję.

W sku­pie­niu i nie­mal z namasz­cze­niem roz­bie­rał Tho­masa, nie pozwa­la­jąc wspo­mnie­niom zawład­nąć swo­imi myślami. Przez ostat­nich kilka tygo­dni zda­rzały się noce, pod­czas któ­rych nie opusz­czali łóżka, i obraz Arma­gnaca powoli zacie­rał się w jego pamięci. Choć Tho­mas był do niego tak łudząco podobny, róż­nice dzie­lące ich ciała i tem­pe­ra­menty z każdą mija­jącą chwilą sta­wały się dla Lothara coraz bar­dziej oczy­wi­ste. Tho­mas był sil­niej­szy, potęż­niej­szy, bar­dziej bru­talny i bez­po­średni, tak w łóżku, jak i poza nim. Pomimo cho­roby, która toczyła jego ciało tuż przed prze­pro­wa­dze­niem, zacho­wało ono musku­la­turę i siłę typową dla mło­dych chło­pa­ków żyją­cych w obfi­to­ści i dobro­by­cie owład­nię­tego kul­tem fizycz­nej dosko­na­ło­ści początku trze­ciego tysiąc­le­cia. Zda­wało się, że testo­ste­ron sza­le­jący jesz­cze do nie­dawna w jego mło­dym ciele w jakiś tajem­ni­czy spo­sób prze­trwał pro­ces prze­pro­wa­dze­nia i wciąż nawi­go­wał każdy jego ruch. Lothar z roz­ko­szą pod­da­wał się bru­talnym piesz­czo­tom, choć do nie­dawna to on zawsze domi­no­wał. Teraz jed­nakże pozwa­lał Tho­masowi obra­cać się w łóżku na wszyst­kie strony, odkry­wa­jąc nie­znaną sobie dotąd roz­kosz pod­dań­stwa.

Gdy wymę­czeni opa­dli w końcu na poduszki, zło­żył głowę na piersi Tho­masa, czu­jąc na policzku przy­jemne łasko­ta­nie zaro­stu, który tak bar­dzo lubił prze­cze­sy­wać pal­cami, i wsłu­chał się w bicie jego serca, powolne i mocne, choć prze­cież jesz­cze przed chwilą sza­leli. Cze­kał na nie­uchronne pyta­nie i w końcu Tho­mas, kła­dąc dłoń na jego gło­wie, popro­sił:

– Opo­wiedz mi o Hun­ting­to­nie… – Jego palce wplo­tły się w białe włosy.

Lothar zamknął oczy i cof­nął się wspo­mnie­niami o pra­wie dwie­ście lat.ROZDZIAŁ III

III

Miał wra­że­nie, że ciem­ność otula go jak gigan­tyczny całun, któ­rego fałdy mógłby prze­gar­nąć dłońmi. Jechał powoli, nie for­su­jąc konia i choć wszyst­kie zmy­sły miał wyjąt­kowo wyostrzone, myślami był bar­dzo daleko, zarówno w cza­sie, jak i prze­strzeni.

Błą­dził wspo­mnie­niami gdzieś wokół samot­nej wieży, oto­czo­nej z trzech stron nie­moż­li­wymi do sfor­so­wa­nia skal­nymi ścia­nami, w któ­rej spę­dził z Ara­pag­giem pół wieku, zanim prze­nie­śli się do Wied­nia. To były dziwne czasy, lata koją­cej sym­biozy prze­peł­nio­nej wie­lo­go­dzin­nymi roz­mo­wami o zamierz­chłych dzie­jach i prze­szłych tra­ge­diach, które tkwiły w nich obu jak zaro­śnięte w ciele drza­zgi. Czuli, że odna­leźli się w zawie­ru­sze wie­ków nie­przy­pad­kowo, w końcu męż­czyźni, któ­rzy ich prze­pro­wa­dzili, byli braćmi krwi, a ich ojcem był zagi­niony przed wie­kami Mal­colm. Izy­dor, men­tor i ojciec krwi Edgara, nie­jed­no­krot­nie o nim opo­wia­dał, jed­nakże jego wspo­mnie­nia ni­gdy nie były dla mło­dego łowcy niczym wię­cej niż legen­dami. Teraz jed­nak, gdy jechał stępa po bez­dro­żach, wró­ciły.

Mal­colm był potężną istotą, któ­rej ludzie budo­wali ołta­rze gdzieś w poło­wie ubie­głego tysiąc­le­cia. Czczono go jako Posłańca Śmierci, który poja­wiał się w osa­dach zawsze pod osłoną nocy – piękny, świe­tli­sty, odziany w zwiewne szaty – i zabie­rał do kra­iny umar­łych cho­rych, sta­rych i ułom­nych na ciele i umy­śle. Ludzie nazy­wali go Miło­sierną Śmier­cią i bez lęku padali w jego ramiona.

Trwało to przez wiele wie­ków, dopóki chrze­ści­jań­stwo nie zaczęło rosnąć w siłę. Gdy ludzie prze­stali łowcę witać, a zaczęli się oba­wiać, a potem cza­to­wać na niego jak na wroga, wyco­fał się w głu­szę i ni­gdy nie powró­cił do swo­ich nie­daw­nych wyznaw­ców. Wielu łow­ców przy­brało wów­czas nową toż­sa­mość, dosto­so­wu­jąc się do narzu­ca­nej im roli. Stali się pie­kiel­nymi demo­nami, wysy­sa­ją­cymi życie ze śpią­cych wie­śnia­ków, czym przy­czy­nili się do powsta­nia całej masy nie­do­rzecz­nych legend. Mal­colm nie chciał stać się bło­nia­sto­skrzy­dłym potwo­rem z takich opo­wie­ści.

Ze swo­jej bez­piecz­nej kry­jówki obser­wo­wał misjo­na­rzy, widział, jak kate­dry wzno­siły się pod niebo, a ludzie sta­wali się bez­wol­nymi piew­cami nowej reli­gii, opę­ta­nymi przez zabo­bony i strach przed grze­chem i ogniem pie­kiel­nym.

Śre­dnio­wieczny mrok, który opa­no­wał ludz­kie umy­sły, zasmu­cał Mal­colma i szybko zaczął on tęsk­nić za ludźmi, za zaufa­niem, któ­rym obda­rzali go, skła­da­jąc w jego ręce wła­sne żywoty. Pra­gnął towa­rzy­stwa, pra­gnął ucznia i przy­ja­ciela, któ­remu mógłby opo­wie­dzieć o daw­nych cza­sach, w któ­rych jako miło­sierne bóstwo przy­by­wał na zie­mię, aby uwal­niać ludzi od cier­pie­nia i sza­leń­stwa.

Na początku dzie­sią­tego wieku Mal­colm z rosnącą fascy­na­cją obser­wo­wał drak­kary wikin­gów, naj­więk­szymi rze­kami zapusz­cza­jące się coraz dalej w głąb lądu. Dzi­kość wojów, ich nie­za­wod­ność oraz bez­względ­ność w walce fascy­no­wały go, ni­gdy dotąd bowiem nie doświad­czył tak gwał­tow­nej prze­mocy, pomimo iż sam był istotą żywiącą się ludz­kim życiem.

Pew­nej pochmur­nej nocy zakradł się do obo­zo­wi­ska i porwał jed­nego z wojow­ni­ków, mło­dego Sig­trygga o wło­sach koloru ognia i lodo­wato zim­nych bla­dych oczach. Mło­dzian był rosły i silny, lecz nie miał szans prze­ciw­sta­wić się Mal­col­mowi. Kiedy jed­nak łowca prze­pro­wa­dził go i stali się sobie równi, dzika natura wikinga, zwa­nego przez swo­jego ojca krwi Zyg­fry­dem, oka­zała się o wiele sil­niej­sza od łagod­nej per­swa­zji Mal­colma. Zyg­fryd stał się nie­moż­liwą do okieł­zna­nia bestią, którą prze­ra­żony i zroz­pa­czony Mal­colm porzu­cił w naj­dzik­szych ostę­pach pusz­czy.

Jak się póź­niej oka­zało, stra­te­gia prze­trwa­nia nowo prze­pro­wa­dzo­nego Zyg­fryda oka­zała się sku­teczna przez wieki. Po latach nie­kon­tro­lo­wa­nej żądzy mordu, któ­rej oparł się w końcu dzięki dys­cy­pli­nie żoł­nie­rza, młody wiking stop­niowo nabie­rał ogłady i nie­jako się ucy­wi­li­zo­wał, aż w końcu osiadł wśród ludzi i stał się moż­nym panem w ukry­tym w pusz­czy gro­dzie, gdzie pro­spe­ro­wał przez wiele lat. Kilka wie­ków póź­niej napo­tkał na swej dro­dze bandę roz­bój­ni­ków, wśród któ­rych znaj­do­wał się Ara­pag­gio.

To dla­tego cza­sem Ara­pag­gio stwier­dzał, iż jest synem wikinga… Opo­wia­dał wpraw­dzie o tym, jak to jego matkę porwał i uczy­nił brze­mienną wojak, w któ­rym pły­nęła skan­dy­naw­ska krew, jed­nak mówiąc o swoim ojcu, miał na myśli Zyg­fryda, za życia będą­cego wikin­giem z krwi i kości.

Tym­cza­sem Mal­colm, samotny i roz­cza­ro­wany nie­po­wo­dze­niem, za jakie uznał prze­pro­wa­dze­nie nie­obli­czal­nego woja, na dłu­gie lata ukrył się w lasach, które stop­niowo kur­czyły się w miarę eks­pan­sji ludzi. Wiele lat póź­niej, pod­czas krót­kiej let­niej nocy, napo­tkał w lesie mło­dzieńca zbie­ra­ją­cego zioła. Ich oczy się spo­tkały, a chło­pak, zamiast oka­zać strach, tylko się uśmiech­nął i zapy­tał, czy Mal­colm nie potrze­buje pomocy. Przez kilka godzin, które zda­wały się Mal­colmowi wiecz­no­ścią, roz­ma­wiali przy ogni­sku w lesie. Oka­zało się, że mło­dzie­niec jest synem zie­larki, która miesz­kała w poło­żo­nej nie­opo­dal wsi. Dostar­czali zioła do pobli­skiego grodu, o któ­rego ist­nie­niu Mal­colm nie miał nawet poję­cia. Młody zie­larz przy oka­zji odwie­dzin we dwo­rze uczył się wszyst­kiego, czego tylko mógł, od kowal­stwa do taj­ni­ków spo­rzą­dza­nia kosme­ty­ków. Znał tajemne przej­ście, któ­rym nie­jed­no­krot­nie wpro­wa­dzał zafa­scy­no­wa­nego świa­tem ludzi Mal­colma do wnę­trza osady.

Wkrótce cie­kawy świata chło­pak, który wyka­zy­wał się nie­zwy­kłą inte­li­gen­cją i silną oso­bo­wo­ścią, został nie­for­mal­nym doradcą panu­ją­cego na zamku moż­no­władcy. Chło­piec ów miał na imię Izy­dor. Kiedy jego natu­ralne talenty zmie­szały się z krwią Mal­colma, szybko prze­jął wła­dzę na zamku i nikomu nawet nie przy­szło do głowy kwe­stio­no­wa­nie jego prawa do uczy­nie­nia tego. Izy­dor zachły­snął się nową mocą, którą zyskał nad ludźmi, łatwo­ścią wpły­wa­nia na ich decy­zje i postrze­ga­nie świata w tych mrocz­nych cza­sach. Jed­nakże gdy podzie­lił się z Mal­col­mem pla­nami nie­for­mal­nego prze­ję­cia wła­dzy w sto­licy, nie uzy­skał jego popar­cia.

Roz­go­ry­czony powtórną porażką Mal­colm na zawsze prze­padł w leśnych ostę­pach, a Izy­dor udał się na poszu­ki­wa­nie władcy, któ­rego mógłby omo­tać. Przez cztery wieki podró­żo­wał po sto­li­cach for­mu­ją­cej się Europy i fak­tycz­nie kie­ro­wał coraz to nowymi poko­le­niami monar­chów, niczym mario­net­kami. Był ano­ni­mo­wym samo­zwań­czym władcą kon­ty­nentu, two­rzą­cym soju­sze, wywo­łu­ją­cym i koń­czą­cym wojny, aran­żu­ją­cym mał­żeń­stwa i obsa­dza­ją­cym trony.

Jed­nakże nawet naj­więk­sza wła­dza nie daje satys­fak­cji, jeśli nie można się nią pochwa­lić. Wie­dziony chę­cią prze­ka­za­nia swo­ich umie­jęt­no­ści Izy­dor zapra­gnął przy­uczyć do dwor­skiego intry­ganc­twa jakie­goś zdol­nego mło­dego męż­czy­znę, który mógłby stać się spad­ko­biercą jego doświad­czeń, a póź­niej jego towa­rzy­szem i synem krwi. Jego wybór padł na zacie­kle trzy­ma­ją­cego się życia chłopca, wal­czą­cego o każdy oddech i kęs nędz­nej strawy w pro­wi­zo­rycz­nym przy­tułku dla sie­rot. Tak oto Izy­dor oca­lił przed śmier­cią, a póź­niej prze­pro­wa­dził na stronę mroku Edgara, wów­czas bez­i­mien­nego sie­rotę.

To wszystko były jed­nakże jedy­nie opo­wie­ści, się­ga­jące daleko w prze­szłość. O ich praw­dzi­wo­ści mógł świad­czyć jedy­nie honor tego, kto je snuł. Dla Edgara, mają­cego nadać sobie za wiele lat fał­szywy tytuł lorda i przy­do­mek „Fran­cis Hun­ting­ton” prawdą było jedy­nie to, czego sam doświad­czył. Koła­czące się w jego gło­wie histo­rie pozo­sta­wały jedy­nie histo­riami, cudzymi wspo­mnie­niami bez zna­cze­nia, z pew­no­ścią czę­ściowo wymy­ślo­nymi. Gdy żyło się przez stu­le­cia, gra­nica mię­dzy tym, co realne, a tym, co wymy­ślone, zaczy­nała się zacie­rać. Żaden z wie­ko­wych łow­ców nie mógł być pewien tego, czy cokol­wiek, co zapa­mię­tał ze swo­jego śmier­tel­nego życia, było prawdą.

Tej nocy Edgar miał zdo­być nowe doświad­cze­nie, a mia­no­wi­cie zmie­rzyć się z leśnymi roz­bój­ni­kami, a tę przy­jem­ność znał jedy­nie z opo­wie­ści Ara­pag­gia.

W nie­prze­nik­nio­nej dla oczu napast­ni­ków ciem­no­ści czuł ich pot i pod­nie­ce­nie. Nie wie­dzieli, że podró­żu­jący samot­nie bogato odziany mło­dzie­niec dosko­nale widzi ich w mdła­wym bla­sku gwiazd, gdy szy­kują się do ataku, ukryci wśród gałęzi potęż­nych dębów. Nie wie­dzieli, że jest szyb­szy od naj­szyb­szego i zręcz­niej­szy od naj­zręcz­niej­szego z nich, a do tego sil­niej­szy niż oni trzej razem wzięci. Nie wie­dzieli, że sły­szy ich szepty i na pod­sta­wie bły­ska­wicz­nej ana­lizy ich ruchów i napięć w cia­łach potrafi prze­wi­dzieć każdy cios, zanim zdo­łają go zadać.

Nie wie­dzieli, że zginą tej nocy, a ich życie wleje się do jego gar­dła wraz z dopra­wioną grze­chem słoną krwią.ROZDZIAŁ IV

IV

– Nie zna­łem swo­ich rodzi­ców.

Głos Lothara był cichy i spo­kojny, choć w jego sercu sza­lała burza.

Miał dosyć kłamstw i nie­do­po­wie­dzeń. Skoro Tho­mas chce wie­dzieć wszystko, to on zamie­rza wszystko mu opowie­dzieć, począw­szy od swo­jego par­szy­wego dzie­ciń­stwa, przez nędzną mło­dość, do pogrą­żo­nej w ciem­no­ści doro­sło­ści, któ­rej tak naprawdę ni­gdy nie doświad­czył.

Uło­żył się wygod­nie na piersi kochanka i zaczął mówić, się­ga­jąc do pokła­dów pamięci, które od dzie­się­cio­leci pró­bo­wał wyma­zać.

– Gdy­bym nie uro­dził się na długo po wyda­niu Dic­ken­sow­skiego _Oli­vera Twi­sta,_ był­bym prze­ko­nany, że pisarz oparł tę powieść na moim dzie­ciń­stwie, przez lata obser­wu­jąc mnie z ukry­cia. Życie moje i innych ulicz­nych sie­rot wyglą­dało dokład­nie tak, jak to opi­sał. Ja jed­nak byłem nieco inny od hord bez­i­mien­nych dzieci, które ota­czały mnie od naj­młod­szych lat; może mniej zepsuty, a może bar­dziej prze­bie­gły. A może mia­łem po pro­stu wię­cej szczę­ścia niż ci, któ­rzy umie­rali wokół.

Odkąd pamię­tam, prze­wo­żono mnie od przy­tułku do przy­tułku, w któ­rych wal­czy­łem o strawę i miej­sce w łóżku. Do tej pory nie wiem, jak uda­wało mi się utrzy­mać przy życiu w tym bru­dzie, smro­dzie i wśród wszech­obec­nych cho­rób. Moja wola życia była nie­złomna.

Jed­nym z moich naj­wcze­śniej­szych wspo­mnień jest dźwięk skrzy­piec dobie­ga­jący zza zamknię­tych drzwi pokoju jed­nego z opie­ku­nów. Pod­kra­da­łem się pod jego próg nocami, gdy wszy­scy już spali, a on wytrwale ćwi­czył gamy, sądząc, że nikt go nie sły­szy. Teraz wiem, że po pro­stu rzę­po­lił na jakiejś roz­kle­ko­ta­nej drew­nia­nej skrzynce, god­nej co naj­wy­żej jar­marcz­nego grajka, wów­czas jed­nak dźwięk ów wyda­wał mi się naj­słod­szą muzyką.

Pew­nej nocy jakaś sady­styczna zakon­nica przy­ła­pała mnie, gdy leża­łem pod drzwiami, drżąc w eks­ta­zie, i spra­wiła mi takie lanie, że led­wie usze­dłem z życiem. Kiedy tylko wró­ci­łem do zdro­wia na tyle, by mnie ode­słać, prze­trans­por­to­wano mnie do innego przy­tułku, gdzie nikt już nie grał na żad­nym instru­men­cie, a jedy­nym dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym muzykę był świst rózgi.

Ucie­kłem stam­tąd wcze­sną wio­sną, mając może sie­dem albo osiem lat, w każ­dym razie wystar­cza­jąco dużo, by zna­leźć sobie kry­jówkę w dokach i bro­nić jej, gry­ząc i kopiąc każ­dego, kto chciał ją prze­jąć.

Byłem sprytny, pojętny i bar­dzo szybko sta­łem się ulu­bień­cem mary­na­rzy, zysku­jąc obroń­ców i kar­mi­cieli. Od jed­nego z nich dosta­łem pro­stą drew­nianą fujarkę i można powie­dzieć, iż był to począ­tek mojej muzycz­nej edu­ka­cji. Wkrótce przy­gry­wa­łem na niej tym ogo­rza­łym od żeglugi wil­kom mor­skim, pod­czas gdy oni ryczeli szanty swo­imi ochry­płymi gło­sami. Zafa­scy­no­wany obser­wo­wa­łem ogromne statki i rze­sze kup­ców w egzo­tycz­nych stro­jach, mówią­cych dzi­wacz­nymi języ­kami i han­dlu­ją­cych towa­rami, któ­rych nazw nawet nie zna­łem. Uczy­łem się jed­nak szybko i wkrótce doki nie miały przede mną żad­nych tajem­nic.

Wtedy to odkry­łem, że rozu­miem język, któ­rym poro­zu­mie­wali się odziani na czarno męż­czyźni. Ich okręt zawi­nął pew­nego desz­czo­wego jesien­nego dnia do portu. Mówili coś o jakimś kanc­le­rzu, o nie­po­ko­jach na pół­nocy kraju, o potrze­bie woj­sko­wych reform. Byli Pru­sa­kami, ale wów­czas o tym nie wie­dzia­łem. Uświa­do­mi­łem sobie jed­nak, że skoro tak dobrze rozu­mia­łem ich mowę, być może jestem jed­nym z nich. Być może moi rodzice kie­dyś przy­byli do tego kraju gdzieś z kon­ty­nentu, o któ­rym opo­wia­dali mary­na­rze, na takim samym statku. Wszystko to jed­nak były spe­ku­la­cje dziecka. Ni­gdy nie pozna­łem swo­jej praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści. Ukształ­to­wały mnie sie­ro­cińce i ulica, więc aż dziw bie­rze, że wyro­słem na muzyka.

Szybko zorien­to­wa­łem się, że ludzie nie są tacy źli, jak mi się począt­kowo wyda­wało. Obser­wo­wa­łem z ukry­cia dżen­tel­me­nów i naśla­do­wa­łem ich spo­sób mówie­nia i poru­sza­nia się, ucząc się ich imi­to­wać. Jeśli przy­ła­pali mnie na tym, dawali mi mie­dziaka albo kupo­wali coś do jedze­nia. Musia­łem mieć w sobie dużo uroku, skoro nie zło­ścili się i nie prze­ga­niali mnie, tak jak czy­nili wobec innych włó­czą­cych się po uli­cach dzie­cia­ków. Mary­na­rze tarzali się ze śmie­chu, gdy para­do­wa­łem przed nimi, pod­pie­ra­jąc się kij­kiem niby ele­gancką laską, i kła­nia­łem się, zamia­ta­jąc zie­mię mary­nar­ską czapką, po czym uno­si­łem do poca­łunku wyima­gi­no­waną dłoń damy. Jak się wkrótce oka­zało, ta bła­ze­nada ura­to­wała mnie przez zamar­z­nię­ciem pod­czas pierw­szej zimy, którą mia­łem spę­dzić na ulicy.

Śnieg spadł w ciągu nocy i pokrył brudny smutny świat prze­piękną białą koł­drą. Jeśli kie­dy­kol­wiek wcze­śniej widzia­łem śnieg, nie przy­po­mi­na­łem tego sobie. Byłem tak zafa­scy­no­wany, że nie poczu­łem, iż prze­mar­zły mi stopy i dło­nie, gdy bie­ga­łem jak sza­lony po uli­cach, odkry­wa­jąc, jak wiele rado­ści może dać dziecku zima. Poczu­łem mróz dopiero wtedy, gdy wró­ci­łem do swo­jej kry­jówki i odkry­łem, że chło­piec, który koczo­wał nie­opo­dal, nie poru­szył się przez cały dzień. Zamarzł.

Prze­stra­szy­łem się tak, że nie byłem nawet w sta­nie pła­kać. Mia­łem wpraw­dzie scho­wany koc, ale instynk­tow­nie wie­dzia­łem, że jeśli zrobi się jesz­cze zim­niej, ja rów­nież mogę stra­cić życie w tak bez­na­dziejny spo­sób. Zorien­to­wa­łem się, że mary­na­rze znik­nęli, a do włó­czę­gów, grze­ją­cych się przy pro­wi­zo­rycz­nych ogni­skach, bałem się podejść. Chyba od zawsze uwa­ża­łem się za lep­szego od nich.

Okry­łem się szczel­nie kocem, zde­cy­do­wany bro­nić go wszyst­kimi siłami, i ruszy­łem do mia­sta, zasta­na­wia­jąc się, jak zna­leźć schro­nie­nie przed mro­zem. Snu­łem się pusto­sze­ją­cymi uli­cami i gdy zda­wało mi się, że nie ma już dla mnie nadziei, usły­sza­łem dźwięk, który odbił się w mojej dzie­cię­cej duszy dawno zapo­mnia­nym wzru­sze­niem.

W domu po dru­giej stro­nie ulicy jakiś chło­piec grał nie­udol­nie na skrzyp­cach. Widzia­łem zarys jego syl­wetki w oknie jaśnie­ją­cym cie­płym bla­skiem. Pod­sze­dłem do żeliw­nej furtki i, nie­wiele myśląc, prze­sko­czy­łem ją, dzier­żąc moją dro­go­cenną drew­nianą fujarkę, będącą całym moim dobyt­kiem. Byłem już wów­czas bie­głym graj­kiem i bez trudu pod­chwy­ci­łem melo­dię. Pod­sze­dłem pod samo okno, w któ­rym przez zaszro­nione szyby widzia­łem syl­wetkę gra­ją­cego, i nasza wspólna melo­dia zdała mi się naj­wspa­nial­szą muzyką. Zatra­ciw­szy się w niej, nie zauwa­ży­łem, iż drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się i sta­nęła w nich nie­wy­soka kobieta otu­lona ple­dem. Dostrze­gł­szy ją, chcia­łem rzu­cić się do ucieczki, ale po sekun­dzie szoku powstrzy­ma­łem się. Zamiast tego ukło­ni­łem się naj­bar­dziej ele­ganc­kim z ukło­nów i posła­łem jej naj­bar­dziej cza­ru­jący z uśmie­chów, pyta­jąc, czy nie zna­la­złaby kawałka czer­stwego chleba dla sie­roty.

Lothar prze­rwał.

Tho­mas nie mógł zauwa­żyć, jak bar­dzo posmut­niał. Powoli prze­gar­niał dło­nią jego białe włosy, cze­ka­jąc, aż podej­mie opo­wia­da­nie.

– Tak oto tra­fi­łem pod dach pań­stwa Low­dur­stów – zaczął po chwili, tak samo cichym i spo­koj­nym gło­sem, jak poprzed­nio. – Pani Betty zaj­mo­wała się domem, wycho­wu­jąc wątłego dzie­się­cio­let­niego syna, Bar­nabę, a pan Ber­tram Low­durst był sza­no­wa­nym ban­kie­rem, mają­cym wkrótce prze­jąć jakieś ważne sta­no­wi­sko na kon­ty­nen­cie. Oczy­wi­ście nie powie­dzieli mi tego, wszyst­kiego dowie­dzia­łem się w ciągu następ­nych mie­sięcy, które spę­dzi­łem w ich domu czy raczej w ich szo­pie.

Bojąc się wpu­ścić do miesz­ka­nia włó­częgę, nawet tak mizer­nej postury, zapro­wa­dzili mnie do budy­neczku w ogro­dzie, gdzie urzą­dzili mi pro­wi­zo­ryczne posła­nie. Spa­łem w towa­rzy­stwie ich ogrom­nego psa stró­żu­ją­cego, który nie wie­dzieć czemu zapa­łał do mnie bez­wa­run­kową sym­pa­tią. Był gorący jak piec i mam wra­że­nie, że to w głów­nej mie­rze dzięki niemu prze­trwa­łem ową zimę.

W zamian za cie­pły kąt, jakieś zno­szone ubra­nia po ich synu i strawę wyko­ny­wa­łem dla nich drobne prace. Począt­kowo rąba­łem tylko drewno do kominka i tacha­łem węgiel, w miarę jed­nak jak zdo­by­wa­łem ich zaufa­nie, zaczą­łem robić rów­nież zakupy, prze­ka­zy­wać bile­ciki, zano­sić panu Ber­tra­mowi posiłki do biura. Gdy zorien­to­wał się, że jestem o wiele bar­dziej roz­gar­nięty od jego fajt­ła­po­wa­tego syna, w wol­nych chwi­lach zaczął uczyć mnie czy­ta­nia i pisa­nia.

Wtedy już miesz­ka­łem w domu, w komórce pod scho­dami, i wolno mi było prze­sia­dy­wać w kuchni, asy­stu­jąc kucharce, a nawet przy­słu­chi­wać się dys­kret­nie lek­cjom gry na skrzyp­cach, które bez­sen­sow­nie pobie­rał Bar­naba, nie­ro­biący żad­nych postę­pów. Przy­słu­chi­wa­łem się rów­nież naukom, któ­rych udzie­lała mu matka, gdy nie cho­dził do szkoły. Był wątłym, mało roz­gar­nię­tym chłop­cem, który zwra­cał nie­wiele uwagi na to, co działo się wokół niego, a już naj­mniej na mnie. Ni­gdy nie odpo­wie­dział mi nawet na grzeczne powi­ta­nie. Wów­czas nie wie­dziano, jak nazwać jego ułom­ność, według mnie cier­piał na jakąś łagodną odmianę auty­zmu.

Pew­nego dnia pod nie­obec­ność gospo­da­rzy zakra­dłem się do salonu i dotkną­łem skrzy­piec. Nie­siony jakąś irra­cjo­nalną odwagą, pozwo­li­łem sobie nawet na przy­ło­że­nie ich do oboj­czyka. Umia­łem nacią­gnąć wło­sie smyczka, widzia­łem dzie­siątki razy, jak nie­udol­nie robi to Bar­naba. Zaczą­łem ostroż­nie wydo­by­wać dźwięki, jak­bym fak­tycz­nie wie­dział, jak nale­żało to czy­nić.

Nie wiem, jak długo to trwało, ale gdy w końcu prze­rwa­łem, byłem mokry od potu i bolało mnie całe ciało, a za oknem zapa­dał zmierzch. Pan Low­durst stał w progu salonu i przy­glą­dał mi się spod krza­cza­stych brwi. Prze­stra­szy­łem się tak bar­dzo, że omal nie upu­ści­łem instru­mentu. Byłem prze­ko­nany, że porząd­nie złoi mi skórę za to zuchwal­stwo, choć ni­gdy wcze­śniej mnie nie ude­rzył. Zaczą­łem mam­ro­tać jakieś prze­pro­simy, ale on tylko uniósł dłoń wład­czym gestem i rzekł swoim tubal­nym gło­sem:

– Zagraj coś jesz­cze, chłop­cze.

Drżą­cymi dłońmi chwy­ci­łem instru­ment i zagra­łem.

Lothar pod­niósł się i spoj­rzał Tho­ma­sowi w oczy.

– Nie wiem, jak poto­czy­łyby się moje losy, gdyby tam­tego wie­czoru Low­durst mnie nie przy­ła­pał. – Ponow­nie zło­żył głowę na piersi chło­paka. – Gdy w końcu odpra­wił mnie bez słowa wyja­śnie­nia do komórki, szar­pały mną sprzeczne uczu­cia, od prze­ra­że­nia do eks­tazy.

Następ­nego dnia, gdy w progu poja­wił się nauczy­ciel, pan Low­durst zawo­łał mnie do salonu i rzekł:

– Dzi­siaj on zagra dla pana. Bar­naba jest chory.

Nie mogłem uwie­rzyć wła­snemu szczę­ściu. Chło­ną­łem każde słowo nauczy­ciela jak prawdę obja­wioną, a on nie dawał się prze­ko­nać, że ni­gdy wcze­śniej nie uczy­łem się grać.

Po skoń­czo­nej lek­cji zosta­łem odpra­wiony, a pan Low­durst za zamknię­tymi drzwiami długo roz­ma­wiał z nauczy­cie­lem. Nie odwa­ży­łem się pod­słu­chi­wać, ale gdy w końcu wyło­nili się z salonu, wysko­czy­łem ze swo­jej kwa­terki jak nie­siony strza­łem z procy i spoj­rza­łem na pana Low­dursta wzro­kiem, który musiał przy­po­mi­nać spoj­rze­nie ich psa obser­wu­ją­cego kucharkę wra­ca­jącą od rzeź­nika.

Gdy oznaj­miono mi, że od tam­tego dnia będę brał regu­larne lek­cje gry na skrzyp­cach, byłem naj­szczę­śliw­szym dziec­kiem na świe­cie.

Teraz wiem, że pan Low­durst darzył mnie afek­tem, do któ­rego nie przy­zna­wał się nawet przed samym sobą. Odnaj­do­wał we mnie wszystko to, czego bra­ko­wało jego jedy­na­kowi. I gdy po trzech latach bez­tro­ski, wypeł­nio­nej mało uciąż­li­wymi obo­wiąz­kami, ale też regu­lar­nymi już lek­cjami, nie tylko muzyki, dowie­dzia­łem się, że otrzy­mał w końcu upra­gnione sta­no­wi­sko i rodzina prze­nosi się gdzieś do Europy, żywi­łem prze­ko­na­nie, że ja rów­nież udam się z nimi w podróż.

Byłem już wtedy chłop­cem, który prze­rósł panią Betty. Zapo­wia­da­łem się na uro­dzi­wego i sil­nego mło­dziana, który, zahar­to­wany w dzie­ciń­stwie, opie­rał się wszel­kim cho­ro­bom, a za sprawą tego, że wciąż wyko­ny­wa­łem więk­szość fizycz­nych prac w domu, męż­nia­łem z każ­dym dniem. Bar­naba, nie­stety, wprost prze­ciw­nie, opa­dał z sił i zda­wał się wręcz cofać w roz­woju. Pani Betty prze­pła­ki­wała dłu­gie noce, wzy­wała nie­zli­czo­nych spe­cja­li­stów, wyjeż­dżała z synem do wód i innych sana­to­riów, wszystko na próżno. Ja uwiel­bia­łem te ich wyjazdy, gdyż wów­czas pan Low­durst trak­to­wał mnie nie­mal jak rodzo­nego syna. Pod­czas gdy on żywił do mnie coraz to więk­szą sym­pa­tię, pani Betty sta­wała się coraz surow­sza i regu­lar­nie już zda­rzało się jej wymie­rzyć mi kuk­sańca czy poli­czek za byle prze­winę. Ni­gdy jej za to nie wini­łem, wie­dzia­łem, że nie może prze­bo­leć faktu, iż jej uko­chany syn mar­nieje w oczach, pod­czas gdy nędzny sie­rota pro­spe­ruje. Nie­raz przy­ła­pa­łem się na wyobra­ża­niu sobie, że zastę­puję Bar­nabę i staję się peł­no­praw­nym synem pań­stwa Low­durstów, a nie nie­wiele zna­czą­cym „Jim­mym” na posyłki.

Moje marze­nia, oczy­wi­ście, ni­gdy się nie speł­niły.

Być może pań­stwo Low­dur­sto­wie nie wie­dzieli, jak cienka jest ściana oddzie­la­jąca mój pokój – po roku bowiem prze­nie­siono mnie do służ­bówki – od salonu, a może wie­dzieli to aż nazbyt dobrze. W noc przed wyjaz­dem, gdy wszyst­kie kufry były już spa­ko­wane, a więk­szość mebli pły­nęła do jakie­goś nie­zna­nego mi lokum w nie­zna­nej Euro­pie, przez dłu­gie godziny roz­pra­wiali o tym, czy zabrać mnie ze sobą. Nawet się nie kłó­cili. Pani Betty mówiła cichym, zawzię­tym gło­sem, oskar­ża­jąc męża o brak zain­te­re­so­wa­nia rodzo­nym synem i nad­mierny afekt wobec „przy­błędy”, jak okre­ślała mnie ostat­nimi czasy. Gdyby Bar­naba nie był takim rachi­tycz­nym dziec­kiem, z pew­no­ścią nie znie­na­wi­dzi­łaby mnie tak bar­dzo, w końcu to ona pierw­sza wycią­gnęła do mnie dłoń przed laty. Gdy jed­nak przy­słu­chi­wa­łem się tej roz­mo­wie, wie­dzia­łem już, że mój los został przy­pie­czę­to­wany. Low­dur­sto­wie udali się w końcu na spo­czy­nek, a ja, zało­żyw­szy na sie­bie wszyst­kie ubra­nia, które mia­łem, zabra­łem skrzypce oraz drobne na spra­wunki, prze­cho­wy­wane w kamion­ko­wym słoju w kuchni, i wysze­dłem z domu, pogła­skaw­szy na poże­gna­nie ich ogrom­nego bez­i­mien­nego psa.

Lothar zaci­snął palce na ramie­niu Tho­masa.

– To wszystko brzmi jak powieść albo bajka – mruk­nął, ocie­ra­jąc się policz­kiem o jego zaro­śniętą pierś. – I wtedy tak wła­śnie mi się zda­wało. Mia­łem wra­że­nie, że bajka wła­śnie się skoń­czyła, a ja wra­ca­łem do rze­czy­wi­sto­ści, na ulice, które przez ostat­nie lata stały mi się zupeł­nie obce. Moja dzi­kość i spryt ulicz­nika leżały już kom­plet­nie uśpione i musia­łem szybko je obu­dzić, jeśli chcia­łem prze­żyć. Byłem zbyt młody, aby wyna­jęto mi jaki­kol­wiek pokój, ale jed­no­cze­śnie zbyt już wykształ­cony i przy­zwy­cza­jony do wygód, by wró­cić do doków.

Działo się to wio­sną, a ja mia­łem może dwa­na­ście lat.

Przez cały dzień prze­cha­dza­łem się po uli­cach jak bez­tro­ski uczniak, obmy­śla­jąc roz­ma­ite plany, aż w końcu natkną­łem się na tabor Cyga­nów, któ­rzy dawali przed­sta­wie­nie na nie­wiel­kim placu. Sta­łem się czujny, wie­dzia­łem bowiem aż nazbyt dobrze, że pląsy tan­ce­rek i kuglar­skie sztuczki służą wyłącz­nie odwró­ce­niu uwagi gapiów, któ­rzy, zafa­scy­no­wani spek­ta­klem, nie zwra­cali uwagi na dobra wykra­dane z ich kie­szeni.

Wśród graj­ków znaj­do­wał się dość zdolny skrzy­pek, który jed­nakże trzy­mał instru­ment w dzi­waczny spo­sób samo­uka. Przy­słu­chi­wa­łem się przez chwilę egzo­tycz­nej melo­dii, którą wygry­wał, i po chwili zde­cy­do­wa­łem się wycią­gnąć skrzypce i przy­łą­czyć do zespołu, wycho­dząc odważ­nie na sam śro­dek placu. Gdy sta­nę­li­śmy w końcu obok sie­bie, stwo­rzy­li­śmy oso­bliwą parę, sku­tecz­nie przy­cią­ga­jącą uwagę – on był rosły i czar­no­włosy, o oliw­ko­wej cerze, odziany w poły­sku­jący wzo­rzy­sty strój, ja zaś wiotki i blady, o pół­dłu­gich nie­mal bia­łych wło­sach, sta­łem obok wypro­sto­wany jak struna, niczym dający kon­cert panicz z dobrego domu. Ludzie gapili się na nas zain­try­go­wani i roz­ba­wieni. Widzia­łem kątem oka kie­szon­kow­ców, któ­rzy uwi­jali się jak w ukro­pie, więc zaczą­łem grać jesz­cze bar­dziej sza­leń­czo, chcąc tym sku­tecz­niej odwró­cić od nich uwagę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: