Bezmatek - ebook
Bezmatek - ebook
W brawurowej prozie Miry Marcinów wszystko jest dzikie i dziwne, a najdziwniejsza jest śmierć, której miało nie być. Bo na świecie są tylko dwie okoliczności końca: ktoś zmarł śmiercią tragiczną lub po długich cierpieniach. W tej książce jest inaczej. Są lata dziewięćdziesiąte i te teraz, są małe dziewczynki i młode matki. Marcinów próbuje znaleźć nowy język na opisanie straty i ze skrajnej intymności robi literaturę: transową, mocną, dowcipną, a jednocześnie drżącą, okrutnie szczerą, pełną czułości i tęsknoty nie wiadomo za czym, choć wiadomo, że tej pustki wypełnić się nie da.
„Bezmatek” to brutalna opowieść o pragnieniu życia i ucieczce od umierania oraz historia wielkiej, szalonej i zachłannej miłości, jaka może wydarzyć się tylko między matką a córką.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-025-5 |
Rozmiar pliku: | 821 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie lubię, gdy patrzysz, jak robię sobie oko. Wtedy ręce mi się trzęsą i muszę robić od nowa. Zawsze lubiłaś patrzeć, jak się maluję. Dziewczynki tak mają. I nie dotykaj moich pleców. To mnie drażni. Nie ufam ci za bardzo. Matki tak mają.
Potem pije wódkę i popija piwem. Robi się wesoła, głośna i tańczy jak Tina Turner. Innym razem robi się smutna, płacze, pali, a łzy ze smarkami mieszają jej się na łuku Kupidyna.
I taka wyniosła się zdaje, kiedy siedzi przodem do mnie, załamana matka, gdy ją suszy i próbuje rozmawiać serdecznie o sensie życia, kiedy jest po kilku piwach, a nigdy mnie nie lała pasem po gołych pośladkach i nie maglowała w Wigilię o inicjacje seksualne, od chwili kiedy sąsiadki zaczęły plotkować i w ogóle wszyscy byli przekonani, że matka gary myje w rękawiczkach, jak niematka w pomalowanych paznokciach i w innych ozdobach.
Babcia nosiła podomki, a mama: szpilki, skórzane ołówkowe spódnice i obcisłe bluzki. Tak ją pamiętam. Miała sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, włosy kasztanowe, skórę oliwkową, a nawet rodzina mówiła o niej „wysokaczarna”. I tak sobie rozmawiałyśmy: „Ojej, jak nie włożysz szpilek, to jaka będzie z ciebie wysokaczarna?”. Albo: „No tak, trzeba chodzić z głową podniesioną i wciągniętym brzuchem, żeby być wysokączarną”. Zawsze przy ludziach dodawała sobie jeden centymetr:
– Ja mam metr sześćdziesiąt pięć. – I się prostowała.
Ale nie przy mnie.
Nigdy nie widziałam, żeby się spowiadała. Nigdy nie poczułam.
Mama mówi, że jak urosnę, to wyskubie mi brwi i wtedy będę naprawdę ładna.
Chociaż mieszkamy w nowym bloku, bo z lat siedemdziesiątych, a lata są dopiero dziewięćdziesiąte, to marzymy, żeby mieszkać gdzie indziej. Nie w domku z ogródkiem, ale w dużym mieście. Kiedyś przeprowadzimy się do Szczecina. Mama mówi, że to jest ogromne miasto. Tak wielkie, że jeżdżą po nim pociągi, ona mówi „tramwaje”. Tam nie trzeba myśleć o sąsiadach i każdy żyje, jak chce. Mama kupiła już figurkę dzikiej kaczki pomalowaną na żółto i na niebiesko do naszej nowej kuchni, a potem jeszcze pomarańczowe jajka z drewna. Teraz nie ma gdzie ich postawić. Dziadkowie, u których mieszkamy, lubią ciemne kolory ziemi i takie jak moja skóra. Babcie to w ogóle lubią smutniejsze miejsca niż matki. Tylko w dużych miastach można mieć wesołe ozdoby.
Mama marzy o własnej kuchni. A ja o własnym pokoju. Pewnego dnia będziemy miały w dużym mieście kawalerkę, tak tam mówią na mieszkanie. Mama jest ładna jak Cindy Crawford, więc szybko znajdzie pracę i zamieszka w swojej żółto-pomarańczowo-niebieskiej kuchni. Będzie w niej gotować makaron z koncentratem pomidorowym i jajkami. To moje ulubione danie. Mama nazwała je „kolorowy makaron”. Teraz rzadko gotuje, bo to kuchnia babci. Każda kuchnia ma swoją panią. Gdy do kuchni wejdą dwie dorosłe kobiety, to strasznie się kłócą. Dla mamy liczy się to, jak jedzenie wygląda na talerzu. A dla babci to, żeby się dużo odżywiać. Jedzenie mojej mamy pachnie przyprawami, które lubię wąchać, ale nie lubię ich jeść. Chciałabym mieć czerwony pokój z zielonymi szafami, w których trzymałabym wypukłe kolorowe karteczki. Ale sama wiem, że wypukłych nie ma naprawdę, nawet jeśli można o nich marzyć przed snem.
Moja siostra nie lubi czerwonego, a mama mówi, że siostra musi z nami mieszkać do czasu, aż urośnie. Moja siostra ma swoje życie. Chociaż jest tylko o pięć lat starsza ode mnie, to jest kimś poważnym, ponieważ wydawała już pieniądze. Moja siostra kradnie kołpaki i sprzedaje komuś z osiedla. Opowiada, że ukradła już milion felg, ale tak naprawdę to było ich mniej i to były kołpaki, a nie felgi, mówi mama. Moja mama jest mądra i dobra, więc nie pozwala nam kraść.
Najbardziej chciałabym namalować z mamą świecówkami kaczkę i jajka tak, żeby pokolorować całą kartkę. Żeby nie było białych plam, bo mama ich nie lubi. Póki są prześwity, to nie jest prawdziwy obraz, mówi mama. Najbardziej chciałabym być artystką jak ona.
Wieczorami mama zmywa makijaż mydłem. Wtedy pozwala mi patrzeć. Trzyma głowę pod kranem i szoruje twarz. Woda pieni się na biało. Matki w ogóle dużo mówią, kiedy się myją. Moja na przykład powtarza wtedy, że nie zwariuje, a tylko wtedy wygląda jak szalona Marta – tak u nas mówią o wariatkach. Moja matka nie jest wariatką. Jest moją mamą.
– W naszej rodzinie kobiety nie siwieją – mówiła moja mama. Nie zdążyła osiwieć.
Opowieść o dzieciństwie rozpoczynała od historii, że zaczęła palić w wieku pięciu lat. Ale wtedy to raczej popalała. Śmiesznie tak wcześnie. Za wcześnie. To miało być zabawne. Znałam wielu, którzy śmiali się z jej żartów.
Paliła jak smok. Kiedy się budziłam, wypalone było już kilka, czasami nawet kilkanaście papierosów. Odmierzała tak czas. Poznawałam po popielniczce, o której wstała. Piąty papieros. Może siódmy. A może dziesiąty. Nie wiem, dwa razy wysypywałam pety do śmieci. W lepszych czasach paliła czerwone marlboro. Albo żółte camele. Nawet te w twardym opakowaniu. Hard cover – wyższa półka. Gromadziła te twarde pudełeczka. Przekładała do nich papierosy z miękkich paczek. W czasach przeciętnych paliła czerwone caro. W gorszych klubowe. Mówiła, że mocnych bez filtra nigdy by nie włożyła do ust. Ale wkładała, kiedy nie miała na lepsze. Gdy w ogóle nie miała pieniędzy, to wysyłała mnie do babci po kilka fajek. Biegałam też po sąsiadach. W tamtych czasach sześciolatka z papierosami w dłoni to był normalny widok. Tak myślałam.
Na lodówkę przyklejała karteczki: „Przepaliłam już malucha”. Miało ją to zmotywować do rzucenia palenia. Rysowała obok fiata 126p, ale to nie działało, bo bardzo nie lubiła samochodów. Oczywiście rozumiałam przekaz: maluch był dla bogaczy, gdyby nie paliła, bylibyśmy bogaci. Potem na karteczce pisała: „Przepaliłam już poloneza”. I dołączała rysunek poloneza caro. A potem to już było po prostu auto. Tylko że nie miała prawa jazdy na samochody osobowe. W technikum kazali jej zrobić na ciągnik, ale ponoć nigdy nie odebrała. Gdyby narysowała dom z ogródkiem albo chociaż sztalugi i ulubione tubki rembrandtów, może 16 marca 2017 roku, w pierwszą rocznicę diagnozy, nie umarłaby tak naturalnie.
A ludzie wokół mówili, że palenie zabija, że od papierosów robią się pożółkłe paznokcie, nieświeży oddech i brzydkie zęby.
Mówili do niej Lila – takie jakieś kocie imię.
Wiedziała, że zawsze może zmienić zdanie. Nigdy nie zmieniła.
Zanim przytyła i zrobiła się „szczęśliwa”, nawet w natapirowanej grzywce z początku lat dziewięćdziesiątych wyglądała naprawdę dobrze. Mało kto tak potrafił. I jeszcze w czarnych cienkich rajstopach. W tamtych czasach chodziły w nich tylko prezenterki z losowania Lotto, a ich ufokształtne kolana straszyły grzeczne dzieci przed telewizorami. Podczas gdy nogi mojej matki wciąż wyglądały ludzko, miło, zgrabnie i przytulnie.
„Komora maszyny losującej jest pusta. Następuje zwolnienie blokady. I rozpoczynamy losowanie sześciu liczb”.
Myślała, że kiedyś wygra w totka. Nigdy nie wygrała.
– Dziewczynki! Podajcie mamie kozaki! Idziemy na wielkie zakupy.
– Jak to?
– Coś czuję, że dziś nam się poszczęści.
– Gdzie?
– Przerzuć na Polsat i pogłośnij!
– Ale tam są reklamy.
– Zaraz! Będzie losowanie. A wy w tym czasie przygotujcie największe torby, jakie mamy.
– Naprawdę? Co sobie kupisz? Wezmę też mój tornister.
Albo to był jakiś przelew, który nigdy nie dotarł. Pamiętam ten spacer z walizkami po wielkie zakupy. Pamiętam, jak na mnie patrzy smutna przy okienku na poczcie. Wracałyśmy z pustymi, sflaczałymi torbami. Imponowało mi, że pozwalała nam marzyć.
Miała swoje lata, spodnie rybaczki, miętowy sweter w serek i granatowe baletki. Mówili, że za mocno się malowała. Nie sądzę. Każdy niech się maluje, ile chce. Bałam się jej dekoltów. I że zabraknie mamie pieniędzy. Zawsze miała odliczone. Ale zapominała o tym, że życie drożeje. Zwłaszcza mięso.
Lubiła wyglądać. Lubiła na siebie wydawać. I wyglądała. Ale nie miała czego wydawać.
Kiedyś dużo pracowała. Była zootechnikiem w PGR-ze, recepcjonistką w Hotelu Pomorskim, kierowniczką w zakładzie pracy chronionej Słowianka. A po osiemdziesiątym dziewiątym handlowała stalą. Robiła to naprawdę dobrze. Założyła własną firmę. Zbankrutowała. Próbowała sama utrzymać córki z roboty na czarno w Reichu. Wyjechała. Trafiła do obozu pracy. Wróciła z połamanymi żebrami. Nie mogłam się do niej przytulać, bo ją bolało. Szukała pracy. Nie znalazła. Szukała. Namalowała kilkaset wielkoformatowych obrazów. Malowała olejnymi. Ze skrawków starych skórzanych ubrań szyła artystyczne torebki. Sprzedawałam je koleżankom ze studiów. Zbierała ze mną kamienie nad morzem i robiła z nich broszki. Tworzyła na nich miniaturowe sceny rodzajowe. Najlepsze były płaskie kamienie: najlepsze do puszczania kaczek, najlepsze do zarabiania pieniędzy. Chociaż nie zarobiła wiele.
– Najważniejsze to nie być od nikogo zależną, pamiętaj. To najohydniejsze, co może spotkać kobietę – powtarzała.
I jeszcze:
– Musisz mieć jakąś pasję i przede wszystkim dużo się uczyć. Czego się nauczysz, tego nikt ci nie zabierze.
Matka wstydziła się kilku rzeczy. Zębów, kuchni i tego, że przerwała studia, a nie ciążę.
Lila miała trzech mężów. Zmieniała nazwisko po każdym ślubie, nosiła więc w sumie cztery nazwiska. A nie dożyła nawet sześćdziesiątki. Urodziła tylko córki. Mój tata był tym drugim. Kiedy miałam siedem lat, przeprowadziłyśmy się do bloku naprzeciwko bloku dziadków, do kogoś, kto nie był moim tatą. Za to mama miała tam własną kuchnię. W tym nowym domu mieszkały trzy kobiety o różnych nazwiskach. Czasami nawet cztery, ale to w mieszkaniu babci, jak od ostatniego męża mamy uciekałyśmy do niej. Posiadanie różnych nazwisk ułatwiało wiele spraw. Na przykład kwestię tego, kto zaczyna daną grę: kto pierwszy liczy w państwach-miastach, kto jest na musiku w tysiącu. Grałyśmy w porządku alfabetycznym. Oczywiście można tak robić z imionami, tak się pewnie gra w normalnych rodzinach. Ale po nazwisku było bardziej profesjonalnie. Zaczynała więc mama, potem ja, babcia i na końcu moja siostra.
To było w czasach, kiedy kosz na śmieci wykładano gazetami. Ekologicznie. Tylko pety przyklejały się do kubła i trzeba było myć po brzegach. W czasach, kiedy pytałyśmy: „Czy to jest derma?”, trzymając skóropodobną torbę. Dziś trzeba by powiedzieć „z ekoskóry”. O ile bliższa była mi ta „derma”. Derma, z łaciny „skóra”. Ale łacina to taka podróba. Taka pretensjonalna. W każdym razie to było wtedy, gdy drzwi do mieszkań w blokach obijano drewnem, a po drugiej stronie dermą z ćwiekami. Boazerię kładziono w przedpokojach. Baranek na ścianach sypialni. Kasetony na suficie. Te czasy.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.