Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Bezmiar - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
19 listopada 2025
3864 pkt
punktów Virtualo

Bezmiar - ebook

Mroczny, wielowątkowy thriller, w którym przeszłość i teraźniejszość splątają się w sieć tajemnic, zdrady i niebezpieczeństw.

Zima dobiega końca, a w Warszawie rozpoczyna się wrzawa: polityczne spory, demonstracje, miesięcznice smoleńskie. Podkomisarz Olga Suszczyńska prowadzi śledztwo w sprawie pedofila, który działa w cieniu społecznych napięć. Korzysta z chaosu i przepychanek, więc nikt nie zauważa, że śledcza w samym środku tłumu staje oko w oko ze śmiercią.

Na drugim końcu świata Luter i Druid, operatorzy wojsk specjalnych, ryzykują własnym życiem w wypełnieniu sekretnej misji. Ich zadanie polega na zlikwidowaniu dwóch celów zagrażających porządkowi świata… lecz nie wszystko idzie po ich myśli.

Tymczasem w stolicy dochodzi do przekrętów związanych z rynkiem mieszkaniowym. Każdy, kto stanie na drodze oszustów, musi liczyć się z nieprzyjemnymi konsekwencjami.

Jak te wydarzenia wiążą się z tymi sprzed lat, kiedy to z pozoru niewinny wieczór niespodziewanie przekształcił się w demonstrację z fatalnymi skutkami?

W końcu Serbia odkrywa, że wszystkie te historie splątane są ze sobą w zaskakujący sposób…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68541-89-2

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Miasto płonęło w złotym, nierealnym blasku, jaki może dać jedynie niskie słońce, kiedy rozedrze na moment chmury torujące sobie drogę poprzez północny niż. Gdyby dało się tam podejść, słyszałaby, jak tłuką jedna o drugą z beznadziejnym, głuchym westchnieniem żalu. Samolot złamał się na prawe skrzydło i zobaczyła pod sobą mgłę, która wypełniała Warszawę po sam horyzont. Wystawały z niej szczyty najwyższych budynków, rozpalone teraz lśnieniem wschodu. Pekin, Libeskind, Novotel, Marriott, Cosmopolitan i dalej, jakby osobno – Spire…

Mój Boże, pomyślała, to miasto nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. W złotej mgle budynki wydały jej się tkwić niczym wieże w bezkresie Sahary.

Dreamliner wyrównał lot i znowu miała przed oczami ścianę wysokich chmur północnego frontu. Rozlewały się nad miastem jak obca armia, uśpiona jeszcze i leniwa, ale kiedy przyjdzie odpowiedni moment, gotowa rzucić się w dół jak wilki do gardeł.

Westchnęła, sprawdziła po raz kolejny, czy pas jest dobrze ściągnięty, i poprawiła włosy.

Ciekawe, jak tam skóra pod oczami, zastanawiała się. Nocne loty nie są zdrowe na cerę, strasznie ją wysuszają. Będę musiała coś z tym zrobić jeszcze dziś. Kobieta w moim wieku musi zwracać uwagę na drobiazgi.

Samolot wylądował twardo, ale olbrzymi fotel biznes class uchronił ją przed wstrząsem. Nie czekała na bagaż. Kochała ten luksus posiadania mieszkań w miastach, w których żyła. Nigdzie nie musiała zabierać walizki. Tłum biegnący w stronę taśmociągu z bagażami wzbudzał jej niechęć.

Skinęła na pracownika lotniska i pokazała mu kartę VIP, a on zapytał, czy ma ponieść torbę. Wziął ją, jakby to była co najmniej monstrancja, po czym zeszli schodami do oczekującej przy bocznych drzwiach niemieckiej limuzyny. Złapała się na tym, że dawno już przestała zwracać uwagę na marki samochodów. Przejechali może sto metrów, wprost pod szklane drzwi saloniku VIP. Weszła do środka.

Pokręciła głową i pomyślała, że salonik VIP schodzi na psy. Kiedyś ludzi w tanich garniturach by tu nie spotkała. Ledwo udało jej się uniknąć zderzenia z drzwiami od toalety, które z impetem otworzył tęgawy mężczyzna. Jego twarz wydała się jej znajoma. Nigdy nie zapominała twarzy. Nawet tych z telewizji…

– Masz ładną torebkę – powiedział oczekujący na nią mężczyzna.

– Prawda? Nie pytaj, ile kosztowała. – Pocałowała go w policzek i pomyślała, że musi mieć jakąś nową kochankę, bo tego zapachu jeszcze na nim nie czuła. Hm… to był zapach lasu. I to kompletnie do niego nie pasowało.

– To co, kawa czy jednak szampan? – zapytał.

– Na szampana chyba za wcześnie. – Spojrzała na zegarek w telefonie. Pokazywał już polski czas.

– A jetlag?

– Przekonałeś mnie.

Na miejscu czekał na nich zwalisty mężczyzna w średnim wieku. Spodobały się jej jego żylaste duże dłonie i dwudniowy zarost. Nie, nie taki wypielęgnowany przez barbera dla zniewieściałych hipsterów. Miał mocny uścisk dłoni. Kiedy siadali, podniosła dyskretnie dłoń do nosa. Gość pachniał prawdziwą solą. Nie podał imienia.

Przez chwilę, zanim jeszcze rozsiadła się w fotelu z rzeźbionymi, niemal rokokowymi poręczami, chciała rzucić jakiś żarcik o podsłuchach. Ale nie, to by nie było w dobrym tonie. Pod jej długimi palcami drewno zdawało się delikatnie pulsować i wiedziała, że nie będzie potrafiła powstrzymać się od tego, żeby jeździć po nich dłonią. Usiadła, splatając nogi tak, jak to zwykły robić telewizyjne damy z czasów jej młodości. Czas zresztą, wiedziała o tym doskonale, obszedł się z nią nader łaskawie. Wykorzystywała to, zmuszając mężczyzn do zakłopotania, ale ze swoim gospodarzem nigdy nie próbowała żadnych sztuczek. Znał je. Sam ją wszystkiego nauczył w czasach, kiedy była jeszcze studentką. Ambitną, dumną, pragnącą świata i zbuntowaną przeciwko temu, że urodziła się po złej stronie muru. Wytłumaczył jej, że mury czy granice są istotne tylko dla tych, którzy w nie uwierzą.

– Podoba ci się? – Poprawił okulary w złotej oprawie.

Podniosła pytająco brwi.

– No wnętrze. – Rozłożył palce.

– Spotkaliśmy się tu, żeby porozmawiać o restauracjach? – Wydęła usta. – Nie sądziłam, że masz jeszcze czas na takie głupstwa.

– Spotkaliśmy się, bo sytuacja robi się skomplikowana. – Westchnął i odchylił się w fotelu, tak jakby dopadł go ból pleców i musiał je nagle wyprostować. – Ale powiedz, że ci się podoba, w końcu jesteśmy u mnie.

– A więc jesteśmy u ciebie? Nigdy bym nie pomyślała, że zostaniesz restauratorem. – Uśmiechnęła się czarująco. – Porzuciłeś piękno sztuki dla kawioru i szampana?

– Dzisiaj restauracja jest świątynią sztuki. Ludzie przestali czytać poezję, nie potrafią odróżnić metonimii od synekdochy, nie mają satysfakcji z rozszyfrowania metafory. Słaby pieniądz wypiera mocniejszy, a tandeta wypiera piękno. Poniekąd to nasza wina. – Skinął na kelnera. – To my przekonaliśmy masy, że są godne elit, że nie muszą marnować czasu na czytanie Prousta, bo wystarczy wynająć stylistę, który przebierze ich w modne ubrania, albo nawet zaprowadzi do krawca, który uszyje im garnitur na miarę.

Szepnął coś kelnerowi, a ten uniósł brwi. Gospodarz położył mu uspokajająco rękę na dłoni.

– No i kawę oczywiście też?

– Oj, tak!

– Dla mnie wodę. Wodę bez gazu. – Uśmiechnął się zwalisty. Siedział z nieskrępowaną swobodą mężczyzny, który jest pewien swojej siły. Podobał się jej. Bez dwóch zdań.

– O czym to mówiliśmy? – Z trudem skierowała wzrok na gospodarza.

– O tym, że masy nie wybiorą się do opery, bo to wymaga kompetencji i nauki, ale jeśli je stać, przyjdą do drogiej restauracji, żeby się wymądrzać na temat mleka bez laktozy, sushi i kaszotto.

– Dlaczego uważasz, że my to zrobiliśmy? – Bawił ją jego zaangażowany ton.

– Musieliśmy, bo chcemy, żeby byli głupi. Chcemy, żeby byli zafascynowani swoją nowoczesnością, otwartością na zdobycze demokracji, na wolność słowa. Chcemy, by walczyli o prawa zwierząt, żeby pragnęli przyjmować uchodźców i z troską pochylali się nad losem osób niepewnych swojej seksualności. Trzeba im jeszcze dać „Vogue’a” po polsku i będą zachwyceni. A tym drugim trzeba pozwolić na miesięcznice, na ściganie mafii vatowskich, „odzyskiwanie telewizji”, reformę szkolnictwa i wstawanie z kolan. I też będą zachwyceni. A czego nie robią zachwyceni ludzie?

Znała odpowiedź. Wiedziała, dlaczego cywilizowany świat musi dawać tym biednym głupcom smartfony, darmowy internet, tanie narkotyki, dochód gwarantowany, mieszkania na kredyt i ułatwiać im zaspokojenie potrzeb seksualnych dzięki aplikacjom oraz tabletkom. Jeden procent najbogatszych posiada dziewięćdziesiąt kilka procent zasobów świata, więc elity muszą trzymać motłoch z daleka od siebie. Kiedyś biedni przestaną być potrzebni. Zastąpi ich sztuczna inteligencja.

– Zachwyceni ludzie nie zadają zbędnych pytań. – Pochyliła się do przodu.

Kelner postawił przed nimi srebrny pojemnik z lodem.

– Kawior i szampan. – Gospodarz się uśmiechnął.

– No a teraz powiedz, po co się spotkaliśmy, chyba nie chodzi o to, że masz w sejfie jakiś nowy nabytek… obraz, który świat uznaje za zaginiony od czasów wojny?

Trafiła.

– Może jakiś El Greco?

– Nie, nie El Greco, próbuj dalej.

Wydawał się nieporuszony, ale zbyt dobrze znała mężczyzn i wiedziała, że każdy ma jakąś namiętność, na ogół dość prymitywną. On był jednak wyrafinowanym człowiekiem, nie pozwoliłby sobie na żadną tandetną słabość do młodości czy szczególnej urody. Obrazy to było jednak coś nieprzemijającego. Wiedziała, ile wysiłku wkłada w budowanie swej kolekcji i że kilka dzieł sztuki odzyskał już dla Polski. Tak o tym myślał. „Dla Polski”. Poza tym dzieła sztuki nie są stworzone do tego, żeby wisieć w sejfie. Rembrandty w Zamku Królewskim mają osobną salę wystawienniczą. Tylko dwa obrazy w całym pomieszczeniu. Dwa, które w zupełności wystarczą. Ciekawe, co upolował? Może Portret młodzieńca Rafaela, najcenniejszy ze wszystkich, ale może Cranacha albo Rembrandta…

– Jak myślisz?

– No przecież nie odgadnę. – Zatrzepotała rzęsami. Wiedziała, że tego nie znosił.

– Spróbuj.

– Rembrandt?

– Zwiastowanie… no powiem ci, że jestem na tropie, ale to raczej będzie zadanie dla naszego przyjaciela – spojrzał w kierunku milczącego mężczyzny – i dla kilku jego kolegów z Blackwater.

– A więc nie Rembrandt… a taką miałam ochotę dotknąć tego obrazu.

– To akwaforta, ze śladami siarkowania, wyjątkowa, bezcenna… Jestem na tropie, ale sprzedać nie chcą, trzeba będzie więc jakoś ten nasz depozyt odebrać… wiecie państwo, Rembrandt zdaje się zapomniał, kiedy wykonywał ryt, że sama odbitka będzie lustrzana, więc tak przygotował ten materiał, że anioł błogosławi Marii lewą ręką. Czy to nie zachwycające?

Zwróciła uwagę na to „Marii”. Tyle lat w katolickim kraju, a on wciąż się nie nauczył, że Maryja jest tylko jedna.

– Nie zgadnę. – Powiedziała tonem, który mówił „przejdźmy do rzeczy”.

– To Canaletto. Król Stanisław August ogląda remontowany Zamek Warszawski po pożarze. Zdaje mi się, że to raczej chodzi o pałac Kazanowskich, który przebudowują na swoje cele bernardynki. W tle Kolumna Zygmunta i dachy katedry Świętego Jana. Piękna rzecz.

– Aukcja?

– Darkweb. Bardzo kosztowna operacja. Ale przecież to bezcenne dzieło.

Pili w milczeniu. Kawior był zimny i z blinami oraz śmietaną, smakował jak pocałunek z kimś, kto dopiero co wyszedł z morza.

– Dlaczego się spotkaliśmy? Dlaczego kazałeś mi przylecieć? Czekamy. – Spojrzała na zwalistego. Nie tknął kawioru. Powiedział, że nie jada niczego, co pochodzi z morza.

– Rzeczywiście, jest pewien problem… – Gospodarz rozejrzał się za popielniczką, ale po chwili przypomniał sobie, że obiecał swojej nowej, młodej narzeczonej, że nie będzie więcej palił.

– Jaki problem?

– Zadają pytania.

– Kto zadaje?

– Ludzie, którzy nie są dość zadowoleni. – Zmarszczył brew, bo nie używał wulgaryzmów. – Dobra zmiana.

– Jakiego rodzaju pytania?

– Ależ proszę cię, czy ty zupełnie nie czytasz gazet?

– Czytam „Vogue’a”.

– Ale czasami warto czytać, żeby wiedzieć o tym, co nastąpi.

– Horoskopy? Nigdy – zażartowała, a Andrzej się uśmiechnął. Kiedyś, przed laty, kiedy byli jeszcze kochankami, robił to bardzo często.

– Szykują komisję, która może zaszkodzić naszym interesom – powiedział. – Uznaliśmy, że nie możemy sobie pozwolić na to, żeby komukolwiek wzięło się na wspominki przed tą komisją.

– Jaką komisję?

– Do spraw reprywatyzacji.

– Ach, tak… – Nadgorliwość dziennikarzy „Wyborczej” okazała się jednak szkodliwa.

– Mówiłem panu, że trzeba im było wyperswadować te potrzeby – mruknął zwalisty.

– Uznaliśmy wtedy, że to nam nie posłuży.

– Ale, ale… odbyliście posiedzenie beze mnie? – zapytała Izabela.

– Byliśmy zmuszeni działać, a ty przecież byłaś zajęta.

– Och, to była tylko premiera Così fan tutte pod batutą Davida Robertsona z Kelli O’Hara w roli Despiny.

– W Metropolitanie?

Pokiwała głową.

– Nie chciałem ci tego odbierać. Dlatego dzisiaj się spotykamy, żeby cię wtajemniczyć.

Znów pokiwała głową.

Kelner podszedł i dolał im szampana.

– Uznaliśmy, że sytuacja wymaga interwencji. Powołanie komisji reprywatyzacyjnej nie jest nam na rękę. Próbowaliśmy to oczywiście zablokować, ale nasze środki perswazji nie były wystarczające.

– Aż tak dużo chcieli?

– Nie w tym rzecz… Ten nowy sejm, przypadkowi ludzie, w większości niestety ta zbieranina wdzięczna jest prezesowi za to, że ich wyrwał z jakichś prowincjonalnych aptek i pokojów nauczycielskich, więc nie mają dość odwagi, żeby włączyć się do gry świadomie i z korzyścią dla świata i dla nich. To się oczywiście zmieni, ale to chwilę potrwa, i dlatego powołaniu komisji nie mogliśmy zapobiec.

– Mają telewizję, więc urządzą pokazowy proces…

– Urządzą przedstawienie, które zechcą ciągnąć do wyborów. Przynajmniej samorządowych.

– Mają też do dyspozycji prokuraturę. – Szampan w jej ustach stał się nagle cierpki.

– Teoretycznie, moja droga, przecież wiesz, że tylko teoretycznie. Prokuratura mnie nie martwi, bo działa w cieniu, a w cieniu łatwo jest się pogubić, pomylić, stracić pamięć, zmienić poglądy, a nawet zachorować i przejść na emeryturę, zabierając ze sobą kilka sekretów. Nie martwi mnie ani prokuratura, ani sądy. Mamy tam przyjaciół.

– Aparat bezpieczeństwa państwa – wyrecytowała.

Uśmiechnął się. Lubił inteligentne kobiety.

– Ale komisja nas martwi?

– Tak, bo komisja ma działać jawnie. A kamery, rozgłos, to może być ogromny stres dla pewnych ludzi. Martwi mnie, że na liście osób wyznaczonych do przesłuchania są takie, które znają nasze nazwiska. Znają nasze interesy. Mogą nas zmusić do wyjścia z cienia. A tego przecież nie chcemy. Nie możemy tego zrobić, bo to nasz kraj i mamy obowiązek o niego dbać. Nie wolno nam dopuścić do tego, żeby w czasie przesłuchań prezydent miasta albo któryś z jego współpracowników, albo jakiś były czy obecny poseł albo senator przypomniał sobie o czymkolwiek, co ma związek z naszą organizacją. Nie możemy dopuścić do tego, aby ktoś wpadł na ślad naszych interesów. Nie tylko z państwem czy władzami miast, ale też interesów z Kościołem. Kościół miał mnóstwo nieruchomości, które przestały być mu potrzebne.

– Co ustaliliście?

– Że damy Kościołowi zajęcie. Twój znajomy reżyser kręci, zdaje się, film o Kościele? O pedałach w sutannach – starannie wypowiedział słowo „pedał”, rozkoszując się jego mięsistą niepoprawnością. – Przypomnisz mu o kilku zapomnianych wątkach z lat osiemdziesiątych. Podsuniesz jakichś czarnych celebrytów, bo wtedy skandal będzie większy. A kilku naszych dawnych przyjaciół skłonisz do publicznych wyznań, że byli molestowani jako ministranci. Nie obchodzi mnie, czy to prawda, ważne, żeby sobie przypominali, a my roześlemy ich wspomnienia. Poproszę kilku szanowanych publicystów starszego pokolenia o mocny głos w sprawie rozliczenia pedofilii w Kościele. Czarni będą mieli zajęcie i nie wystarczy im czasu na rozważania o legalności naszych wspólnych przedsięwzięć. Przecież zaczynamy już budować i nie są nam potrzebne pytania o to, jak weszliśmy w posiadanie nieruchomości w centrum. Kościół to łatwiejsza część. Trudniejszą jest sprawa komisji.

– Przewodniczący ma się zagubić? – zapytał zwalisty.

– To by nic nie dało. Powołaliby nowego. Staliby się ostrożniejsi.

– Skoro nie przewodniczący, to kto?

– Ktoś, czyja przygoda sprawiłaby, że świat musiałby się na moment zatrzymać z przerażenia.

– Jakiego rodzaju przygoda?

– Nasi przyjaciele uznali, że najlepiej, gdyby to była przygoda ostateczna.

– Czyli kto? – Zwalisty rozluźnił krawat, co nie uszło uwagi Andrzeja.

– Ktoś, kogo tragiczne odejście wywołałoby ogólnonarodową dyskusję o granicach, do jakich doprowadzić mogą polityczne podziały, mowa nienawiści, wzajemne oskarżenia i podejrzenia. Ktoś, kto pociągnąłby ludzi do marszów milczenia, narodowej żałoby.

– Prezydent kraju? – zapytała.

– Żałuję, ale nie. Nikt by go nie skojarzył z naszym przekazem.

– A jaki to jest przekaz? – zapytał zwalisty.

– Zapominacie o wszystkim albo będziecie następni. – Gospodarz oglądał swoje paznokcie, no tak, pora odwiedzić manikiurzystkę.

– A więc ona? – Kobieta uniosła brwi. – Poważnie?

– Jej rola i tak dobiega już końca, nie będzie się starać o reelekcję. Byłaby to dla niej szansa na wieczną chwałę i miejsce w historii. Miałaby nawet swoją ulicę. Niewykluczone, że i pomnik.

– Niełatwa sprawa, ona rzadko wychodzi, nigdy sama – powiedział zwalisty.

– Nie zrozumiał mnie pan – gospodarz uniósł brwi w wyrazie niezadowolenia – to nie może być w parku, na parkingu czy w jej gabinecie.

– Chodzi o… spektakl. – Kobieta znalazła właściwe słowo.

– Mniej więcej. O akt terroru. Tylko terror sprawi, że ludzie się przelękną i będą milczeć.

– Czyli jak? – Zwalisty wstał i nalał sobie szampana.

– Trzeba, żeby to się stało na jakiejś wielkiej, otwartej imprezie. Żeby były tam kamery i setki smartfonów. Żeby nasza bohaterka promieniała i mówiła o rozwoju i przyszłości. Żeby zapowiadała, nie wiem… fajerwerki, albo przecinała jakąś wstęgę.

– Dokładnie. – Gospodarz był zadowolony. – Chodzi o to, żeby wtedy ktoś strzelił do niej z bliska. I powiedział do kamer, że to zemsta na urzędnikach, którzy mu zabrali mieszkanie.

– Po co ma cokolwiek mówić? – Zwalisty nie był przekonany do tego scenariusza.

– Żeby ci, którzy mieli się przestraszyć, wiedzieli, że to o nich chodzi. Czy to jest zbyt trudne?

Tamten milczał.

– Nie, jeśli się zna jakiegoś wariata, który potrafiłby to zrobić.

– Dlaczego wariata? – zapytała ona.

– Bo nie będzie go można skazać. Wezmą go do psychuszki, a po dwóch latach wyjdzie, zmieni nazwisko i będzie sobie żył dalej, jak chce. – Andrzej wyręczył zwalistego. – Zna pan kogoś takiego?

Tamten tylko się uśmiechnął.

Kiedy wyszli, pożałowała jednak, że nie jest w Nowym Jorku. Wrony krążyły po niebie z okropnym krakaniem.ROZDZIAŁ 2

Kiedyś

Była nad nimi już tylko ciemność. Jeszcze przed półgodziną słońce odcinało czerń nieba od szarości pustyni, ale kiedy lecisz na wschód, ten wątły blask znika w ułamku sekundy. Teraz ląd dawał się rozpoznać tylko po liszajach świateł. Żeby je zobaczyć, trzeba było przytknąć czoło do iluminatora i osłonić oczy rękami. Czasami to było dużo świateł, krzyżowały się w centrach miast. Częściej niewiele więcej niż kilka iskier. Miasteczka w dolinach.

– Pięć minut do dekompresji – zaskrzeczał megafon. Lampki w brzuchu Herkulesa z białych stały się nagle czerwone, a on usłyszał rzężenie maszyny, zupełnie jakby właśnie wybudził się z letargu. Przez ostatnie dwadzieścia minut przestał cokolwiek słyszeć i widzieć. Nie spał, ale udało mu się w zasadzie wyłączyć świadomość. To nie jest łatwe, kiedy pieprzy ci się życie, ale przecież uczyli go technik opanowania umysłu właśnie po to, żeby potrafił poradzić sobie w silnym stresie. Żeby potrafił zasnąć w stresie choćby na kilka minut. Zasnąć i nie myśleć o tym, co nieistotne. Widzieć sprawy we właściwej perspektywie i we właściwej kolejności. Nie słyszeć, kiedy to nie jest konieczne. Nie zwracać uwagi na hałas, nawet jeśli to huk pocisków. Nie widzieć łez, nawet jeśli to własne łzy. Przez ostatnie kilkanaście minut nie słyszał łoskotu, ale teraz, kiedy był całkowicie wybudzony, łomot silników wydał mu się nieznośny.

– No jak? – Uśmiechnął się do Druida.

Lampki błyskały tylko w środkowej części kadłuba. Poza nimi dwoma i ich sprzętem nie było tu nikogo. Siedzieli w pulsującej czerwonej kuli ognia. Poza nią w jedną i drugą stronę kadłuba rozciągał się tylko mrok gdzieniegdzie rozświetlony wątłym blaskiem kontrolek. Wyglądały jak świetliki.

– Zbieramy się? – zapytał Druid.

– Tak, tak. – Luter pokiwał głową i wyłamał palce, strzeliło, ale kości i chrząstki były znowu na swoim miejscu. – Zostawię im jeszcze kasztana – powiedział, kiedy tylko zdjął maskę tlenową. Przed skokiem oddychali mieszanką powietrza wzbogaconego tlenem. Westchnął i stanął na nogach szeroko, żeby przywrócić im normalne krążenie.

– Zdążysz?

– Zawsze zwarty, zawsze gotowy. – Mrugnął do kolegi, ale nie miał pewności, czy tamten to dostrzegł w błyskających światłach.

Roztarł kark. Wyprostował plecy. To nie był lot w biznes class. A wojskowy transportowiec to nie prezydencka salonka. Zamiast dywanu porowata blaszana podłoga. Zamiast toalety przykręcona do burty rama z deską, na której siadasz. Załatwiasz się do worka, zawiązujesz go po wszystkim i zabierasz ze sobą. Ale tylko jeśli to zwyczajny lot, jeśli lądujesz na ziemi. Ten dzisiejszy nie był taki. Luter nie musiał zabierać ze sobą worka. Zawiązał supeł i zostawił pod ścianą. Dzisiaj posprząta po nim załoga.

Toaleta zabrała mu minutę. Zostały cztery. Cztery minuty to cała wieczność, jeśli nie masz nic do roboty. Ale to przecież dość, żeby przebiec kilometr. Albo żeby dolecieć do Ziemi z wysokości ponad trzydziestu kilometrów. To dość czasu, żeby złożyć karabin SRS, załadować, obliczyć trajektorię, trafić, złożyć go i zacząć procedurę ewakuacji. Cztery minuty w zupełności wystarczą, żeby komuś, kogo kochasz, rozpieprzyć życie w drobny mak, bo akurat nie umiesz znaleźć tych słów co trzeba.

– Obudź się. – Druid trącił go w ramię i wyrwał z odrętwienia.

Mieli mnóstwo do zrobienia i powinni wszystko wykonać w skupieniu. Buczenie samolotu było równe. Na szczęście lecieli gładko, a nie zawsze to się udaje na pułapie trzydziestu tysięcy stóp.

– Trzy i pół minuty… mnóstwo czasu.

Naciągnęli kombinezony, wzięli krótką broń, nóż, spadochron, lokalizator, komunikator, hełm tlenowy, butlę. Dzisiaj, jutro, może jeszcze nawet pojutrze nie będą mogli do siebie mówić ani słowa. Tamci potrafili przechwytywać komunikaty głosowe, więc dowództwo operacji zarządziło pełną ciszę. Tylko tekst na wyświetlaczu. Litery, które wędrują w kosmos. Nie umierają, toną w cyfrowej chmurze. Niebieskie litery.

Mógł ustawić zielone albo niebieskie. Takie cuda są dzisiaj możliwe. Producent zalecał zielone. Najlepiej je widać w trudnych warunkach.

Ale on wolał niebieskie.

– Dwie minuty do dekompresji – powiedziały głośniki.

Zaświeciły się małe lampki w tylnej części kadłuba. Poszli tam i stanęli każdy przy jednej burcie.

Właściwie powinienem coś powiedzieć Druidowi, pomyślał, ale co tu jest do powiedzenia? Nagadamy się jeszcze w życiu nieraz. Pewnie trzeba byłoby krzyczeć, żeby mnie usłyszał w tym hełmie. Normalnie wystarczałoby mówić do mikrofonu. Ale cisza oznacza ciszę. Nie zamontowali mikrofonów. A jemu chciało się gadać. Opowiedzieć jakąś historię, dowcip może? Koncentrował się lepiej, kiedy mówił. Kiedy nie myślał o zadaniu. Przypomniał sobie historię Kittingera. To był pierwszy człowiek, który skakał z ekstremalnych wysokości. Najpierw wzniósł się balonem na wysokość trzydziestu jeden tysięcy metrów. Był pierwszym człowiekiem, który na własne oczy zobaczył, że Ziemia naprawdę jest okrągła. No, w każdym razie że jest zakrzywiona. A kiedy się już napatrzył i nalatał balonami, skoczył ze spadochronem z wysokości dwudziestu trzech tysięcy metrów.

– Minuta do dekompresji.

Lampki zaczęły migać, a do tego piloci włączyli im muzykę. Wiiip! Wiiip!

Jakby ten jazgoczący alarm mógł w czymkolwiek pomóc. Kurwa mać. Trzeba się skupić. Kiedy Kittinger skoczył z dwudziestu trzech tysięcy metrów, doznał takiego szoku, że stracił przytomność i tylko cudem przeżył, bo w korkociągu przeciążenie dochodzi do dwudziestu dwóch gramów. Na szczęście odpalił mu się automatycznie awaryjny spadochron. Nawet się wtedy nie połamał.

– Trzydzieści sekund do dekompresji.

Podpięli butle tlenowe do hełmów i otworzyli zawory.

– Hej, Druid. – Luter podniósł rękę z wyprostowanym kciukiem.

– Hej, Luter. – Tamten skinął głową i wyciągnął rękę w ten sam sposób.

Luter sprawdził, czy obrazek z Aniołem Stróżem, który przysiągł nosić przy sobie za każdym razem, kiedy wchodzi do wody, jest tam, gdzie powinien. Odkąd zabezpieczył go wodoszczelną folią, anioł miał szansę się nie utopić ani nie rozmyć. Potem pochylnia opuściła się, podeszli do krawędzi, przycisnęli ramiona do tułowi, podkulili nogi i wyskoczyli w mrok.

Nie zobaczył krzywizny Ziemi. Nie zobaczył absolutnie niczego, bo nad zatoką było idealnie ciemno. Gdyby nie hełm i maska, pęd powietrza wgniótłby mu oczy w głąb czaszki, ale szyba zapewniała komfort. Miała mikrowyświetlacz i widział na niej, jak uciekają mu czas i wysokość. Dwieście na godzinę. Słyszał wizg powietrza twardego jak kamień i starał się nie myśleć o niczym dobrym ani o niczym złym. Miał w głowie tylko cyfry.

Po minucie, kiedy wyświetlacz pokazał szesnaście tysięcy stóp, rozpostarł ramiona i rozstawił nogi. Uderzenie było bolesne, ale wiedział, że tak się stanie, więc nie pozwolił, żeby pęd powietrza wyrwał mu kości ze stawów.

– Jak to „nie wiem, co dalej robić”? – Przypomniał mu się ten moment, kiedy ją zapytał.

– Bo ja nie wiem, na czym stoję! Nie wiem, kim jesteś. Nie wiem, co robisz, kiedy znikasz na całe tygodnie. Ty mi niczego nie mówisz.

– Mówię ci, że cię kocham.

– No prooooszę cię! Co ty pieprzysz?! Czy ty siebie w ogóle słyszysz? To jest twoim zdaniem kochanie?!

Starał się utrzymywać ciało poziomo. Jeśli to opanujesz, lecisz. Czasami ludzie, którzy dużo skaczą, wpadają w euforię. Może ma to jakiś związek z oddychaniem czystym tlenem przed skokiem? Zdarza się, wiedział o tym, ale nie można dać się ponieść. Trzeba hamować.

To mały spadochron. Nowoczesny, lekki, trwały, niezawodny, ale mały. Jeśli pomylisz się z cyframi, jeśli otworzysz go za późno, nie wyłapie cię w porę i przyłożysz w wodę jak w beton. Nie będzie czego zbierać. W najlepszym razie stracisz przytomność. W najgorszym coś sobie połamiesz. Jeśli nie wypniesz spadochronu tuż ponad falą, pociągnie cię w górę albo w bok, wiatr skręci linki… Jeśli owiną się wokół głowy, masz przejebane, udusi cię albo utopi.

Trzeba się wypiąć tuż nad falą. To możliwe, jeśli ją widzisz, ale teraz szli w dół w kompletnej ciemności. Może byłoby widać lśnienie morza, gdyby świecił choćby księżyc, ale to była bezksiężycowa noc. Dwa dni do nowiu. Może widać byłoby te fale mimo wszystko nawet dzisiaj, gdyby nie wyświetlacz na szybie. Ale nie zobaczy niczego. Ma tylko cyfry. Musi im zaufać. Kiedy przyjdzie moment, zluzuje taśmy i wysunie się z szelek spadochronu.

– Ja przecież nie wiem, czym ty się zajmujesz! Czy to jest miłość?

I co jej miał odpowiedzieć? Że czasem skacze do morza z trzydziestu tysięcy stóp? Że w jego pracy chodzi o to, żeby być gotowym na wszystko? No i żeby być gotowym bez ustanku. I że nie zostaje wiele miejsca na inne sprawy. Nawet na miłość.

Milczał.

Patrzył, jak zakłada czapkę, zapina płaszcz, jak gniecie torebkę w obydwu dłoniach. Jak chce jeszcze coś dodać, ale już milczy, robi te dwa kroki i trzaska drzwiami.

Wiedział, że tam stoi, nie usłyszał kroków na schodach. Wiedział, że płacze. Ale, do cholery, miał dziesięć minut, żeby się spakować i wyjść. Myślał już tylko o tym, żeby ruszyła. Żeby sobie poszła. Nie mogła przecież widzieć samochodu, który będzie na niego czekał.

To nie był jego pierwszy skok nad wodą, ale pierwszy w zupełnej ciemności. Skakał do morza z różnej wysokości. Czasami to był metr albo dwa. Czasami dziesięć z pokładu okrętu. A czasami dziesięć tysięcy. Skakali już wcześniej w nocy, ale zawsze do tej pory ze śmigłowca. Śmigłowiec leci nisko. Skoki HALO zaliczył w dzień, chociaż jeden w sztormie. Cała sztuka w tym, żeby otworzyć spadochron bardzo nisko. W powietrzu nurek jest widoczny dużo lepiej niż w wodzie.

Dzisiaj mieli szansę wylądować niezauważenie. Jeśli w ogóle jest możliwe, żeby uczynić coś niezauważalnie we współczesnym świecie, to właśnie nocny skok z dużej wysokości nad morzem z dala od brzegu.

Zostało tysiąc dwieście stóp.

Nie bał się. Tysiąc stóp, wyciągnął pilocik, szarpnęło mocno, ale był na to gotowy. Skupił się, bo wiedział, że morze nie wybacza, nawet jeśli skaczesz z brzegu, możesz skręcić kark. Jeśli skaczesz z trzydziestu tysięcy stóp, musisz wiedzieć, jak się zderzyć z falą. Dwieście stóp, sto, pięćdziesiąt, cyferki na wyświetlaczu szalały, rozluźnił uprząż. Trzydzieści. Zrzucił spadochron i przycisnął ramiona do siebie. Wszedł w wodę jak nóż w ciało. Była ciepła. Pięć, może cztery metry, rozłożył ramiona i wypłynął.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij