Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezpańskie psy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Bezpańskie psy - ebook

Major Zygartowicz, oficer polskiego wywiadu, jest pewien, że wojna wybuchnie lada moment. Wraz z przyjacielem opracowuje plan utworzenia elitarnej jednostki, przeznaczonej do walki z wrogiem. Jednak gdy na drodze majora Zygartowicza staje miłość, wtedy wszystko nabiera innego wyrazu…

Schyłek lat trzydziestych ubiegłego wieku. Świat znajduje się w obliczu kryzysu na niespotykaną dotąd skalę. Hitler spogląda na Europę i nie zamierza zrezygnować ze swojego upiornego planu zniszczenia cywilizacji. Tymczasem polski wywiad prowadzi własną grę, zbierając informacje o planach Niemców. Szanowany oficer Abwehry, szalony esesman, piękna polska agentka działająca na terenie III Rzeszy, błyskotliwi oficerowie polskiego wywiadu i wzięty żydowski włamywacz próbują zapobiec katastrofie, ale wojna przychodzi nieubłaganie i jak zawsze zmienia wszystko. Świat staje w płomieniach.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0870-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Warszawa, 27 września 1939 r.

Noc była tak ciepła, że zamykanie okien było błędem. Leżała obok niego, delikatnie zakrywając nagie piersi prześcieradłem. Patrzyła zawstydzonym wzrokiem, jakby dopiero co przeżywana rozkosz była czymś zabronionym. Jakby orgazm, który przed chwilą niemal rozsadził ją od środka, był nielegalny. Widział, jak się czerwieni.

Jakie to podniecające, pomyślał. W przyjemnej damskiej sypialni unosił się zapach świeżego potu i miłości. Major Feliks Zygartowicz podniósł się na łokciu i dłonią zaczął gładzić delikatną skórę smukłego uda, wystającego spod prześcieradła. Dwie świece, których płomienie tańczyły swoje hipnotyzujące tańce, rzucały blask na opaloną skórę pięknej kobiety. Jeszcze godzinę temu opierała się przed ich zapaleniem, wstydziła się pokazać w całej okazałości, co było dla niego niezrozumiałe. Zasypując ją drobnymi pocałunkami, szepnął, że po domu powinna przez cały dzień chodzić nago.

Zachichotała jak nastolatka, rzucając, że sąsiad jest urzędnikiem i często przychodzi pożyczyć żelazko elektryczne, aby uprasować koszule do pracy. Zgięła nogę w kolanie i zamruczała z przyjemności. Męskie palce pomasowały łuk biodrowy. Pochylił się i przyłożył usta do szczupłego kolana. Później pocałował niżej i jeszcze niżej.

Gdy nabierał haust powietrza, nagle do jego nozdrzy wdarł się niecodzienny zapach. Oderwał głowę od uda kochanki i zerknął w kierunku stolika, na którym tliły się grube świece. Nie był to zapach wosku. Jego źrenice w ułamku sekundy rozszerzyły się niczym oczy kota, który zwietrzył śmiertelne zagrożenie. Nie mógł pomylić tego smrodu z niczym innym, to był spalony tlenek żelaza i aluminium. Wszystkie mięśnie nagle spięły się mimowolnie. Termit, pomyślał.

Nagle stolik, łóżko i drobna toaletka zaczęły drżeć i poruszać się niczym nakręcone dziecinne zabawki. Meble zachowywały się tak, jakby tchnięto w nie życie. Czuł, że sufit zaraz zawali mu się na głowę. Nieznośny hałas dochodzący już zewsząd niemal rozsadzał uszy. Ocknął się gwałtownie, powracając do rzeczywistości. Marzenie senne uleciało. Nie było już pięknej kobiety. Byli Niemcy.

– Halt! – usłyszał męski głos, po którym nieznośny hałas ucichł na dobre. – Daj tu serię, ktoś mógł przeżyć – powiedział ktoś dyszkantem.

Feliks, zdziwiony, że twarde niemieckie wyrazy od razu przełożyły mu się w głowie na ojczysty język, otworzył oczy. Tuż przed nim leżała starsza kobieta, która patrzyła w nicość. Jej twarz, pomyślał, wygląda zupełnie tak, jakby nie pogodziła się ze śmiercią. Gdy przeniósł wzrok dalej w bok, zamarł. W rumowisku leżały zwłoki co najmniej pięciu ludzi. Na niektórych ciągle dogasał ogień. Feliks, wiedząc, że jest w śmiertelnym zagrożeniu, w pierwszym momencie chciał się poruszyć, ale dźwięk repetowanego karabinu maszynowego zmroził mu krew w żyłach. Będąc pewnym, że to koniec, że kamienica przy ulicy Racławickiej, a raczej to, co z niej zostało, za chwilę stanie się jego grobem, poczuł spokój. Niemal taki, jakby to miejsce, w którym się znajdował, było wiejskim landszaftem ze szczęśliwą rodziną pracującą w ogrodzie, a nie krajobrazem po niszczycielskim działaniu bomby zapalającej.

Nagle rozległ się dźwięk, którego nie mógł pomylić z niczym innym. MG-34 wyrzucił z siebie serię pocisków. Głucho utkwiły w leżących ciałach. Widział, jak jeden z nich przeszedł przez materiał jego drelichowej kurtki tuż obok przegubu z zegarkiem. Kolejny, niecałe pół metra dalej, odłupał kawałek czaszki jakiegoś niezidentyfikowanego plutonowego, którego sprawy ziemskie już dawno przestały dotyczyć. Po chwili seria ucichła. Usłyszał, jak kilka łusek potoczyło się po metalowym poszyciu stojącego niedaleko pojazdu. Major zamknął oczy i zaczął się modlić.

– Herr Leutnant, mogę zerknąć? – Twarde niemieckie wyrazy dosłyszane z pewnej odległości zabrzmiały w jego głowie po polsku.

– Tylko raz-dwa, my ruszamy dalej! – odpowiedział piskliwy głos człowieka, który powinien śpiewać w chórze, zamiast prowadzić czołgi.

– Tak jest!

Feliks usłyszał dźwięk wojskowych butów uderzających o drobny gruz. Ktoś zeskoczył z pojazdu.

– Gazu, Christian, jedziemy dalej.

Kierowca niemal od razu wrzucił bieg. Maszyna ruszyła, a charakterystyczny dźwięk gąsienic rozszedł się po zawalisku. Feliks po chwili poczuł, jak ktoś szarpie go za dłoń i ściąga mu z przegubu certinę, prezent od ojca. Zaklął siarczyście w duchu i wspomniał dzień, w którym dostał zegarek. Dobrze pamiętał minę ojca, który patrzył na niego z szacunkiem.

– Jestem z pana dumny, poruczniku – powiedział i się uśmiechnął.

Gdy Feliks otworzył oczy, szabrownika nie było, zauważył tylko niewyraźny kontur półgąsienicowego transportera opancerzonego, który po chwili skręcił daleko na skrzyżowaniu i zniknął. Gdyby żądny zysku Niemiec nie był niecierpliwy i obrócił go na plecy, żeby go przeszukać, od razu spostrzegłby, że człowiek ubrany jak kloszard pod zużytą kurtką ma następną, oficerską.

Major leżał jeszcze chwilę w bezruchu, dziękując Bogu, że pozwolił mu przeżyć i że wpadł na pomysł, aby wymienić oficerki na rozpadające się buciory, co było bardzo proste w dogorywającej stolicy. Pomyślał przez chwilę o swoich żołnierzach. Zastanawiał się, czy udało im się wydostać z opresji i czy zmierzają do punktów zbiórek gdzieś na dalekim południu. Wiedział, że ostatnie bastiony polskości właśnie przegrywają bitwę o wszystko. Wiedział, że stolica jest stracona, ale to nie koniec walki.

Koniec będzie wtedy, gdy serce przestanie bić, pomyślał, po czym delikatnie uniósł głowę i się rozejrzał. Niemal do biodra jedną nogę pokrywał mu gruz. Nie wahając się ani chwili, zaczął ją odsłaniać, sukcesywnie odkładając cegła po cegle. Gdy zrobił dość miejsca, aby nią swobodnie poruszyć, obrócił się na plecy i zbadał, czy nie ma żadnych złamań. Po sprawdzeniu newralgicznych miejsc był pewien, że wszystko jest w porządku. Zgiął się wpół i rozmasował zdrętwiałe mięśnie.

Gdy się podniósł, wsunął rękę do kieszeni. Zdawszy sobie sprawę, że jest pusta, z paniką w oczach sprawdził w drugiej. Nic. Przyklęknął w miejscu niedoszłego grobu i nerwowo zaczął rozgrzebywać szary popiół. Po chwili wyczuł coś pod palcami. Podniósł małego metalowego orzełka, którego niedawno odpiął ze swojej rogatywki. Oczyścił go z kurzu i wsunął z powrotem do kieszeni. Zatrzymał się na ułamek sekundy i odszukał wiszący na rzemieniu nieśmiertelnika pierścionek z czerwonym rubinowym oczkiem.

Westchnął głęboko, po czym rozejrzał się, czy gdzieś w zasięgu wzroku nie czai się jakieś zagrożenie. Do rogatek Warszawy zostały zaledwie dwa kilometry. Miał zamiar pójść Wisłą na południe i jak tylko trafi się dogodna okazja, przeprawić się na wschodni brzeg. Później ruszy dalej na południe, prosto do Rumunii.Rozdział 1

Warszawa, październik 1938 r.

Major Feliks Zygartowicz zerknął przez fotel pasażera. Maska samochodu wyglądała jak idealnie zaprojektowana forma, a załamania na czarnym lakierze były niczym linie pomocnicze, nakreślone na płótnie w celu ustalenia linearnej perspektywy. Oficer wiedział, że gdzieś dalej, w punkcie zbieżnym wszystkich tych prostych kresek, jest cel jego podróży. Skupił wzrok na końcu maski, auto skręciło, a świat zaczął się dynamicznie zmieniać. Młody szeregowiec prowadził pewnie, ale się nie spieszył. Czarna cws-ka wjechała na ostatnią długą prostą. Na końcu szpaleru drzew Ogrodu Saskiego zamajaczył pałac, Sztab Generalny Wojska Polskiego. Major obrócił głowę i zerknął na swojego przyjaciela, który siedząc obok, patrzył w boczną szybę i ceremonialnie palił perfumowanego papierosa.

Olbrzymi chorąży o kwadratowej szczęce, dzięki której spokojnie mógłby uchodzić za brata bliźniaka Popeye’a, wpatrywał się w przemykający jesienny krajobraz. Feliksowi w odbiciu widocznym w szybie ukazała się marsowa mina przyjaciela. Znał go od zawsze i wiedział, że chorąży Wojciech Tuchowiak nienawidził sztabowców i wszystkiego, co związane z wojskową biurokracją. „Impertynenccy puryści” – ten termin padał zawsze wtedy, gdy Wielkopolanin wypowiadał się o Sztabie Generalnym.

– Nachmurzony jesteś jak dzisiejsza pogoda – zaczął major. – To najwyżej dwa dni, a przy sprzyjających okolicznościach jutro rano będziemy w pociągu – dodał.

Tuchowiak nawet nie raczył się obrócić, tylko odszukał gdzieś w szybie odbicie twarzy przyjaciela i wypuścił chmurę dymu. Gdy głos oficera ucichł, młody kierowca zerknął w lusterko wsteczne. Jak tylko odebrał ich z dworca, poczuł chęć nawiązania choćby drobnej nici porozumienia z doświadczonymi żołnierzami. Wystarczyło spojrzeć na ich mundury. Liczba baretek widocznych na ich piersiach od razu rzucała się w oczy. Te Orderu Virtuti Militari rozpoznał bez problemu, ale najbardziej zaciekawiły go odznaki naszyte powyżej nich. Wykonane na tej samej wstędze co order, tylko z wyszytymi srebrnymi pięcioramiennymi gwiazdami, których chorąży miał trzy, a major dwie. Nie wiedział, że żołnierze, którzy przelali krew w wojnie polsko-bolszewickiej, mieli prawo do noszenia tych odznak, a liczba gwiazd oznaczała liczbę ran odniesionych w walce.

– Za pozwoleniem, panie majorze. Już od dwóch dni się tak zbiera, a bodajże zaraz zacznie sipieć.

Feliks skupił wzrok na młodym Ślązaku. Ciekawe, czy śląskie „sipieć” pochodzi od „siąpić”– zastanowił się.

– Patrz na drogę, szkoda by było rozbić tę cws-kę – rzucił oschle.

– I jedź, psiakrew! Bo ciągnąc się w takim tempie, obrażasz ten samochód, to raz, a dwa, jak dotrzemy na miejsce, to zapewne zastaniemy tam Niemców zamiast naszych! – rzucił Tuchowiak prosto w boczną szybę.

Na dźwięk prawie poligonowego rozkazu młody kierowca wyprostował plecy i uniósł się w fotelu, zupełnie jakby ktoś w magiczny sposób wetknął mu kij od szczotki w tyłek.

– Tak jest! Będziemy na miejscu za niecałą minutę! – Skarcony młodzik wystrzelił jak automat.

W jednej chwili trzylitrowy silnik czarnej limuzyny przebudził się i warknął niczym pies przeganiany ze swojego legowiska. Krajobraz w bocznej szybie się rozmazał. Feliks jeszcze raz obrzucił spojrzeniem Tuchowiaka i delikatnie uniósł kąciki ust. Głos Wojtka zawsze budził respekt. Chorąży spojrzał na przyjaciela i jakby od niechcenia pokazał pożółkłe od tytoniu zęby. Półtoratonowe auto z impetem wjechało na plac Piłsudskiego i z piskiem opon zatrzymało się przed Pałacem Saskim.

– Błagam cię, Feliks, nie każ mi tam iść. Ci impertynenccy…

– Tak, wiem – przerwał mu major. – Drogi przyjacielu, drwala nie prowadza się na pertraktacje z baletnicami – dodał.

Wtedy w olbrzyma jakby wstąpiło życie. Źrenice niewielkich, głęboko osadzonych oczu rozszerzyły się, a długa blizna na policzku, wyraźna niczym bruzda wyżłobiona przez strugę wody, która utworzyła nowy kanał po ulewnym deszczu, była teraz przedłużeniem uśmiechu Tuchowiaka.

– W takim razie co mam robić? – zapytał zaciekawiony.

– Od ręki załatwisz sprawę naszego salonowego barona.

– Nie chcesz być przy przesłuchaniu? – zdziwił się Wojtek.

– Dasz sobie radę. Wiesz przecież, ile roboty czeka mnie w sztabie. Ordyński ponoć jest tak wściekły, że nic, tylko na powitanie zerwie mi naramienniki.

– Ta jego skłonność do wyolbrzymiania spraw zawsze doprowadzała mnie do szewskiej pasji.

– Dlatego idę sam. Dzisiejszy dzień, drogi przyjacielu, musi być oparty na mistrzowskim wyczuciu czasu. Szczerze liczę na to, że natrafisz na coś u Höppnera. To może być dla nas dobra okoliczność łagodząca.

– Szczerze w to wątpię, że „łagodząca”. – Wojtek puścił kształtne kółko dymu. – Już to widzę, jak Ordyński ogląda fotografie. Najpierw dostaje zadyszki, a później ze sraczką leci do analiz – powiedział kpiąco Wojtek.

– I bardzo dobrze. Tak miało być. Tu nie rozchodzi się o jakieś bzdury, tylko o Rzeczpospolitą. Zresztą najpierw idę do Kaźmierczaka i przekonam go, aby trochę poskromił Ordyńskiego.

– O, to, kolego, proponuję zatyczki do uszów. – Tuchowiak uśmiechnął się szelmowsko. Feliksowi tylko drgnęły kąciki ust.

– Dostaje mi się nie pierwszy i nie ostatni raz – rzucił. – Tu masz adres. Znajdź tego wszarza i wyciśnij z niego, co tylko możesz. Jestem pewien, że ta kanalia trzyma w rękach jakiś cenny materiał. Jak tylko coś znajdziesz, od razu telefonuj do sztabu. – Major odpiął dwa paski skórzanej teczki, po czym wyciągnął zdjęcie Höppnera i kartkę z adresem. Wojciech przyjrzał się fotografii.

– Jeśli rzeczywiście jest taki spasiony, to przynajmniej nie będzie szybko uciekał. – Uśmiechnął się. – Co mam z nim zrobić po przesłuchaniu?

– Poczekasz na kogoś z wydziału. Niech przetrzepią mu mieszkanie, a później aresztują tę parszywą gnidę. Dalej to już sprawa prokuratury. Znając realia, to oskarżą go z artykułu dziewięćdziesiątego dziewiątego.

– To czapa?

– Niestety nie. Choć znam jednego finezyjnego prokuratora, który chętnie podciągnąłby to pod służbę obywatela polskiego w nieprzyjacielskiej armii. To zupełnie inny artykuł kodeksu i za taki czyn jest pluton egzekucyjny. No, ale w dzisiejszych okolicznościach politycznych nic z tego.

– Dlaczego? – zdziwił się Wojtek.

– Sprawa jest delikatna. Przedstawiciele mniejszości niemieckiej od razu się na to rzucą i nagłośnią, jak tylko mogą. Höppner to nie pierwszy lepszy fircyk. Nasi posłowie boją się takich rzeczy jak ognia. Prokurator generalny wie, że nie może sobie pozwolić na zasądzenie kary śmierci w takiej sprawie, bo mielibyśmy precedens. Hitler zaraz by grzmiał z mównicy, wskazując palcem, jak to w Rzeczpospolitej są łamane prawa mniejszości narodowych. Adolf zrobi wszystko, ażeby obniżyć naszą wiarygodność sojuszniczą u Anglików i Francuzów. Dlatego sprawa rozejdzie się po kościach.

– Zaraza. Nic z tego nie rozumiem, ale wiem, jak to rozwiązać bez tych wszystkich ceregieli.

– Nic doraźnie – skwitował Feliks i spojrzał przyjacielowi w oczy, dając do zrozumienia, że nie chce słyszeć o żadnych aferach. – Robimy swoje i tyle. Później to już nie nasza sprawa – dodał.

– Cóż, w takim razie porozmawiam sobie z panem Höppnerem bardzo kulturalnie – uśmiechnął się chytrze i strzepnął popiół przez okno.

Młody kierowca patrzył przed siebie i z niedowierzaniem słuchał pogawędki żołnierzy. Miał wrażenie, że na tylnej kanapie limuzyny para aktorów odgrywa scenę z hollywoodzkiego kina akcji. Nie mógł wiedzieć, że za chwilę Andrzej Horyński, syn biednego górnika i sprzątaczki z Rybnika, stanie się częścią tegoż scenariusza.

– Szeregowy, którą mamy godzinę? – zapytał major.

Andrzej od razu spojrzał na zegarek.

– Piętnaście po czwartej, panie majorze.

Zygartowicz obrócił się do Wojtka. W jego oczach pojawiła się gotowość do wykonania zadania.

– Panowie, w sztabie psują krew szybciej niż posocznica, ale pewnikiem spędzę tam ze trzy godziny. Musisz się wyrobić do tego czasu – powiedział Feliks.

Wojtek skinął głową.

– Jak wszystko dobrze pójdzie, to wieczorem odprężymy się w jakimś luksusowym miejscu. Co powiesz na Europejski? Ja stawiam.

Uśmiech, który zagościł na twarzy chorążego, w połączeniu z wielką blizną wyglądał teraz tak, jakby obejmował całą jego głowę. Wojtek zerknął na młodego kierowcę, który ciągle nieudolnie maskował ciekawość.

– Tej, gumowe ucho, zajmij czerep czymś innym! – warknął.

Strzelec, przyłapany na podsłuchiwaniu, poczerwieniał ze wstydu i usilnie starając się pokazać brak zainteresowania, od razu skupił wzrok na kierownicy. Cały czas nie mógł zrozumieć, dlaczego major nie reaguje na sposób, w jaki odzywa się do niego chorąży. Pierwszy raz w życiu słyszał, aby podoficer miał czelność tak zachowywać w obecności starszego oficera, nie porucznika ani kapitana, tylko majora. Nie mógł wiedzieć, że dzisiejsi pasażerowie znają się od przeszło dwudziestu lat. Po raz kolejny jego wzrok ukradkiem powędrował na lusterko wsteczne. Zobaczył, że tajemniczy major założył rogatywkę i chwycił za klamkę. Wielki chorąży nie przestawał się uśmiechać.

– Takiego prostaka jak ja nie wpuszczają na salony, ale z tobą to inna rzecz. Z wielką chęcią będę gościem tego znanego miejsca – rzucił Tuchowiak.

– Wypijemy butelkę gorzałki i wygodnie się wyśpimy. Tymczasem do pracy. – Major chwycił za drzwi i zanim je za sobą zatrzasnął, jeszcze raz obrzucił wzrokiem Tuchowiaka.

– Ku chwale ojczyzny! – Chorąży energicznie przyłożył dwa palce do daszka czapki. Feliks, na znak dezaprobaty wobec takiego zachowania, pokręcił głową. Gdy tylko zamknął drzwi, cws-ka ruszyła spod sztabu.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: