Bezpieczna przystań - ebook
Bezpieczna przystań - ebook
BESTSELLEROWA AUTORKA PONADCZASOWYCH POWIEŚCI
Tylko wiara i zaufanie mogą scalić rodzinę po największej tragedii.
Przeżywająca żałobę Ophélie zamyka się w sobie i odsuwa od swojej 11-letniej córki. Osamotniona Pip zaczyna pobierać lekcje rysunku od spotkanego na plaży malarza, który wypełnia pustkę powstałą w jej sercu po stracie ojca. Dziewczynka przypomina mężczyźnie jego własną córkę, więc otacza ją ciepłem i opieką. Początkowo Ophélie jest bardzo nieufna i ostrożna wobec Matta, jednak stopniowo zaczyna zauważać, jak wiele radości wnosi on w życie jej i jej dziecka.
Gdy bohaterka uświadamia sobie, że bezpieczna przystań to nic innego jak ramiona ukochanego człowieka, nad życie jej i Matta nadciąga sztorm… Mężczyzna musi zmierzyć się z niedokończonymi sprawami z przeszłości, a Ophélie zostaje zdradzona przez najbliższą jej osobę. Czy uzdrawiająca siła miłości da wszystkim nową nadzieję?
W tej poruszającej powieści Danielle Steel bada kruche więzi między ludźmi. Bezpieczna przystań prowadzi nas przez złożony proces radzenia sobie ze stratą — ku błogosławieństwom, które wynikają nawet z największych życiowych tragedii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8648-1 |
Rozmiar pliku: | 775 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Zawsze to uczucie_
_trwogi,_
_podniecenia_
_i lęku._
_Nadchodzą dni,_
_kiedy wychodzimy naprzeciw_
_zagubionym Bożym duszom,_
_zapomnianym, zziębniętym,_
_spłukanym i brudnym,_
_czasem tylko, bardzo rzadko,_
_czystym,_
_nowym na ulicy,_
_z jeszcze czystymi włosami_
_splecionymi w warkocz,_
_świeżo ogolonym,_
_a po miesiącu_
_widzimy ruiny dni,_
_te same twarze już nie_
_takie same,_
_ubrania w strzępach,_
_dusze, które się rozpadają_
_jak ich koszule,_
_jak ich buty_
_i oczy…_
_Idę na mszę_
_i modlę się za nich,_
_nim wyruszymy_
_niczym matadorzy_
_wkraczający na arenę,_
_nigdy niewiedzący,_
_co przyniesie noc,_
_ciepło czy rozpacz,_
_niebezpieczeństwo czy śmierć,_
_dla nich bądź dla nas._
_Moje modlitwy ciche_
_i serdeczne,_
_a potem w końcu_
_wracamy,_
_otoczeni śmiechem_
_jak biciem dzwonów,_
_kiedy wypatrujemy twarzy_
_i ciał,_
_oczu, co na nas patrzą,_
_znają nas teraz,_
_podbiegają,_
_a my skaczemy_
_raz po raz_
_i jeszcze raz,_
_ciągnąc ciężkie torby,_
_żeby im kupić_
_jeszcze jeden dzień_
_jeszcze jedną deszczową noc,_
_godzinę… zimną._
_Modliłam się za was…_
_gdzieście byli?_
_Wiedziałam, że przyjdziecie!_
_Z koszulami przyklejonymi_
_do ciała._
_W tym deszczu_
_ich ból i ich radość_
_mieszają się z naszymi._
_Niesiemy nadzieję_
_na skalę,_
_której nie umiemy zmierzyć._
_Dotykają naszych rąk,_
_patrzą nam głęboko_
_w oczy._
_Niech was Bóg błogosławi,_
_śpiewają półgłosem,_
_odchodząc_
_noga, ręka,_
_oko,_
_raz,_
_jedno życie dzielą z nami_
_przez chwilę_
_na ulicach,_
_kiedy idziemy dalej,_
_a oni zostają_
_wyryci w naszej pamięci_
_na zawsze._
_Ta dziewczyna_
_z twarzą całą w strupach,_
_ten chłopiec bez nogi_
_w ulewnym deszczu,_
_który swoim widokiem_
_zasmuciłby matkę,_
_mężczyzna, który_
_spuścił głowę i łka,_
_nie mogąc nawet wziąć od nas_
_przeznaczonej dla niego torby._
_I wszyscy inni,_
_co budzą w nas lęk,_
_gdy tak krążą_
_i patrzą_
_niezdecydowani:_
_odrzucić czy wziąć udział,_
_niepewni:_
_zaatakować czy podziękować._
_Spotykają nasz wzrok,_
_dotykają ręką,_
_ich żywoty_
_splatają się z naszymi,_
_jak te inne, nieodwołalnie,_
_bezmiernie,_
_a w końcu, u kresu,_
_łączy nas już tylko ufność,_
_jedyna ich nadzieja,_
_nasza jedyna tarcza,_
_kiedy wciąż i wciąż_
_stajemy naprzeciw nich._
_Noc się zużywa,_
_twarze bez końca,_
_cała ta beznadzieja_
_przerwana najkrótszą_
_chwilą, gdy rodzi się_
_nadzieja,_
_a torba z ciepłymi ubraniami_
_i jedzeniem,_
_latarką i śpiworem,_
_talią kart_
_i opatrunkami,_
_symbol przywróconej godności,_
_tego, że są ludźmi_
_tak samo jak my._
_A potem wreszcie_
_twarz, w której oczy_
_tak porażające,_
_że aż staje serce,_
_a czas_
_rozpada się na drobinki,_
_i my się rozpadamy,_
_albo, przeciwnie, tworzymy całość,_
_nie ma między nami różnic,_
_jesteśmy jednym,_
_kiedy te oczy szukają moich._
_Czy pozwoli mi uznać go_
_za jednego z nas,_
_czy też rzuci się naprzód,_
_żeby mnie zabić,_
_bo nadzieja odeszła od niego_
_zbyt daleko._
_Czemu to dla nas robisz?_
_„Bo was kocham”, chcę powiedzieć,_
_ale nie znajduję słów,_
_więc wręczam mu torbę,_
_a wraz z nią serce._
_Moja nadzieja i wiara_
_rozlewają się na tak wielu,_
_a na koniec zawsze_
_najgorsza z wszystkich twarz,_
_po paru weselszych_
_i paru bliskich śmierci,_
_co już nawet mówić nie mogą,_
_ale ta ostatnia,_
_przypada zawsze mnie._
_Biorę ją do domu_
_w swoim sercu,_
_na skroniach ma cierniową koronę,_
_twarz wyniszczona,_
_jest najbrudniejszy,_
_najstraszniejszy,_
_stoi i patrzy,_
_pewnie stoi,_
_zatopił we mnie wzrok,_
_czasem jakby nieobecny,_
_zarazem złowieszczy_
_i pełen rozpaczy._
_Widzę, jak idzie,_
_wprost na mnie,_
_a kiedy chcę uciec,_
_nie mogę, nie chcę_
_i nie śmiem._
_Czuję lęk,_
_spotykamy się_
_twarzą w twarz,_
_wzajemnie smakując_
_strach drugiego_
_jak łzy,_
_co się mieszają na twarzy,_
_i wtedy wiem_
_i pamiętam_
_gdyby to była_
_moja jedyna szansa,_
_by dotknąć Boga,_
_by sięgnąć i być_
_przez Niego_
_dotkniętą,_
_gdyby to była_
_jedyna szansa,_
_by udowodnić, ile jestem warta,_
_by dowieść mojej_
_dla Niego miłości,_
_czybym uciekła?_
_Stoję pewnie,_
_pamiętam,_
_że On pod różną_
_przychodzi postacią,_
_wiele ma twarzy_
_i złe uśmiechy,_
_a może nawet_
_niedobre oczy._
_Wyciągam torbę,_
_nagle tchórzliwa,_
_ledwie oddycham,_
_ale pamiętam,_
_dlaczego wyszłam_
_w tę ciemną noc,_
_i dla kogo…_
_Stoimy oboje, równie samotni,_
_a między nami_
_czai się śmierć,_
_kiedy on wreszcie_
_zabiera torbę, mówi „Bóg zapłać”_
_i odchodzi,_
_a kiedy w końcu_
_jedziemy do domu,_
_cisi i syci,_
_czuję, że jeszcze_
_raz dotknęła nas_
_ta Boża dłoń._SCHRONIENIE
_przerwana_
_wznowiona_
_o tobie_
_myśl_
_miejsce,_
_gdzie szukam_
_schronienia,_
_szwy twoje,_
_rany moje,_
_dziedzictwo tych,_
_co nas_
_kochali,_
_zwycięstwa_
_i klęski_
_z wolna się_
_mieszają,_
_nasze opowieści_
_w jedną_
_stopione,_
_wygrzewają się_
_w zimowym_
_słońcu,_
_i już nie jestem_
_na kawałki_
_rozsypana,_
_cała jestem,_
_na dobre_
_cała,_
_piękne antyczne_
_naczynie_
_o żyłkowanej powierzchni,_
_ma się wrażenie,_
_że już są zbędne_
_zagadek życia sekrety,_
_a ty,_
_kochany przyjacielu,_
_trzymasz mnie za rękę,_
_i razem_
_naprawiamy,_
_a życie znów się_
_zaczyna,_
_pieśń_
_miłości_
_i radości,_
_co nigdy nie ma_
_końca._ROZDZIAŁ 1
To był jeden z tych chłodnych, mglistych dni, które w Kalifornii Północnej udają lato. Wiatr smagał plażę w kształcie długiego półksiężyca i wzbijał w powietrze chmurę sypkiego piasku. Plażą szła powoli mała dziewczynka w czerwonych szortach i białej bawełnianej bluzie, twarzą pod wiatr. Jej pies obwąchiwał wodorosty na skraju wody.
Dziewczynka miała krótkie, kręcone rude włosy, miodowe oczy z bursztynowymi cętkami i piegi. Ci, którzy znają się na dzieciach, odgadliby, że miała dziesięć, może dwanaście lat. Była drobna i zgrabna, z chudymi nóżkami. Szli wolno z ogrodzonego osiedla w kierunku publicznej plaży na drugim końcu. Tego zimnego dnia nad morzem nie było prawie nikogo. Dziewczynce chłód najwyraźniej nie przeszkadzał; pies – labrador koloru czekolady – szczekał od czasu do czasu na kłęby piasku unoszone wiatrem, a potem znów biegł na brzeg morza. Na widok kraba cofnął się gwałtownie, szczekając z wściekłością i dziewczynka roześmiała się głośno. Dziecko i pies byli dobrymi przyjaciółmi, ale najwyraźniej wiedli samotne życie i zapewne często tu razem przychodzili. Czasami na plaży bywało gorąco i słonecznie, jak to w lipcu, czasem nadciągała mgła i dni stawały się zimne i ponure.
Mgła zbliżała się do lądu, wprost przez wieże Golden Gate. W niektóre dni z plaży widać było most. Miasteczko Safe Harbour znajdowało się trzydzieści pięć minut jazdy samochodem na północ od San Francisco. Ponad połowa mieszkańców mieszkała na ogrodzonym osiedlu, z domami wzdłuż plaży, tuż za wydmami. Strażnik w budce nie wpuszczał niepożądanych gości. Na plażę można było wejść tylko od strony tych domów. Na drugim końcu znajdowała się plaża publiczna i rząd prostych domków, właściwie baraków, z których też można było zejść nad morze. W gorące dni plaża publiczna zapełniała się ludźmi, ale na ogół było pusto. Dziewczynka doszła do tego miejsca plaży, gdzie stały zwykłe domki, i zobaczyła mężczyznę siedzącego na składanym krzesełku i malującego akwarelami obraz ustawiony na sztalugach. Przystanęła, przyglądając mu się z daleka. Pies pobiegł między wydmy za zapachem, który wyczuł na wietrze. Dziewczynka usiadła na piasku i obserwowała artystę. Wyczuwała w nim coś solidnego i znajomego. Wiatr rozwiewał jego krótkie ciemne włosy. Mężczyzna nie zdawał sobie sprawy z obecności dziewczynki, która lubiła obserwować ludzi; czasami przyglądała się rybakom, z daleka, lecz uważnie. Teraz spostrzegła, że na obrazie są łódki, których nie widziała na morzu. Po jakimś czasie pies wrócił i usiadł przy niej na piasku. Pogłaskała go, nie patrząc na niego; spoglądała na przemian to na morze, to na malarza.
Po chwili wstała i podeszła trochę bliżej, stając za artystą, trochę z boku, tak że on nadal nie zdawał sobie sprawy z jej obecności, ale ona doskonale widziała obraz: piękne kolory i zachód słońca. Zmęczony pies stanął przy niej, jakby czekał na rozkaz. Znowu minął jakiś czas, nim podeszła jeszcze bliżej, i w końcu malarz ją zauważył. Zaskoczony podniósł głowę, gdy pies przebiegł koło niego, wzbijając fontannę piasku. Dopiero wtedy spostrzegł dziewczynkę. Bez słowa wrócił do malowania i pół godziny później, kiedy się znów obejrzał, przekonał się ze zdumieniem, że nie ruszyła się z miejsca.
W końcu usiadła na piasku i nadal przyglądała się jego pracy. Żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Niżej, przy ziemi, było cieplej. Artysta, tak jak dziewczynka, miał na sobie bawełnianą bluzę, dżinsy i zniszczone tenisówki. Dostrzegła delikatnie pomarszczoną twarz z ciemną opalenizną i ładne ręce. Miał jakieś czterdzieści parę lat, jak jej ojciec. Kiedy odwrócił głowę, żeby zobaczyć, czy dziewczynka wciąż tam jest, spojrzeli sobie w oczy, choć żadne z nich się nie uśmiechnęło. Od dawna nie rozmawiał z dziećmi.
– Lubisz rysować?
Nie mógł sobie wyobrazić innego powodu, dla którego jeszcze nie odeszła. Gdyby nie lubiła rysować, dawno by się znudziła.
Prawdę mówiąc, dziewczynka lubiła po prostu milczące towarzystwo, nawet kogoś obcego.
– Czasami – odparła ostrożnie. W końcu to obcy człowiek, a ona dobrze wiedziała, że nie należy rozmawiać z obcymi. Matka jej o tym stale przypominała.
– Co lubisz rysować? – spytał, myjąc pędzel.
Miał wyraziste rysy twarzy i dołek w brodzie. W jego szerokich ramionach i długich nogach drzemała spokojna siła. Mimo że siedział na składanym krzesełku, widać było, że jest wysoki.
– Lubię rysować mojego psa. Jak pan rysuje łódki, jeśli ich tu nie ma?
Tym razem odwrócił się do niej z uśmiechem i ich oczy znowu się spotkały.
– Z wyobraźni. Chcesz spróbować? – Wyciągnął do niej rękę z małym szkicownikiem i ołówkiem.
Zawahała się, podeszła i wzięła ofiarowane przybory.
– Czy mogę narysować mojego psa? – spytała z poważnym wyrazem delikatnej twarzyczki. Czuła się zaszczycona tym, że ofiarował jej szkicownik.
– Jasne, możesz narysować, co chcesz. – Przez jakiś czas siedzieli obok siebie, pogrążeni w pracy. Dziewczynka w skupieniu zajmowała się rysunkiem. – Jak on się nazywa? – zapytał artysta, gdy labrador przebiegł koło nich, ścigając mewy.
– Mus – odparła, nie podnosząc oczu znad rysunku.
– Nie wygląda jak łoś*, ale to dobre imię – stwierdził, poprawiając coś na obrazie ze zmarszczonym czołem.
– To taki deser. Po francusku. Z czekolady.
– Tak chyba będzie dobrze – powiedział z satysfakcją. Właściwie zakończył pracę. Minęła czwarta, a zaczął malować zaraz po lunchu. – Znasz francuski? – spytał, bardziej żeby coś powiedzieć niż z autentycznej ciekawości, i zdziwił się, kiedy skinęła głową.
Od wielu lat nie rozmawiał z dziećmi w jej wieku i nie był pewien, co powinien powiedzieć. Wytrwale i w milczeniu pracowała nad rysunkiem. Zauważył, że pomimo rudych włosów jest trochę podobna do jego córki. Vanessa w tym wieku miała długie, proste jasne włosy, ale w postawie i gestach miały ze sobą coś wspólnego. Gdy mrużył oczy, prawie widział Vanessę.
– Moja mama jest Francuzką – dodała dziewczynka, przyglądając się swojej pracy. Jak zwykle, gdy rysowała psa, napotykała tę samą trudność – nie udawały jej się tylne nogi.
– Pokaż – powiedział, wyciągając rękę po szkicownik.
Widział jej skrępowanie.
– Nie umiem narysować tyłu – wyznała, podając mu rysunek.
Jej praca stworzyła między nimi pewnego rodzaju porozumienie, jak między mistrzem i uczennicą. Czuła się zdumiewająco dobrze w jego obecności.
– Ja ci pokażę… Mogę? – spytał o pozwolenie, zanim skorygował jej rysunek.
Skinęła głową.
Kilkoma kreskami poprawił nieudaną część. W gruncie rzeczy narysowała bardzo dobry portret psa.
– Nieźle ci poszło – pochwalił, podając jej wyrwaną stronę i chowając szkicownik i ołówek.
– Dziękuję za poprawki. Nigdy nie wiem, jak to narysować.
– Następnym razem będziesz wiedziała. – Zaczął pakować farby. Zrobiło się chłodniej, choć żadne z nich tego nie zauważyło.
– Wraca pan do domu? – spytała rozczarowana.
Kiedy spojrzał w jej oczy koloru koniaku, dostrzegł w nich samotność, która go poruszyła. Było w niej coś szalenie smutnego.
– Już późno. – Nad morzem gęstniała mgła. – Mieszkasz tu czy przyjechałaś w odwiedziny? – Nie znali swoich imion, ale to nie miało znaczenia.
– Przyjechałam na lato – wyjaśniła obojętnie.
Prawie się nie uśmiechała. Ciekaw był, skąd się tu wzięła. Tego popołudnia nawiązała się między nimi nić porozumienia.
– Mieszkasz na strzeżonym osiedlu? – Zakładał, że przyszła z północnego krańca plaży. Dziewczynka przytaknęła.
– Pan tu mieszka? – spytała.
W odpowiedzi gestem głowy wskazał rząd parterowych budynków za plecami.
– Jest pan artystą?
– Myślę, że tak. Ty też – dodał z uśmiechem, spoglądając na rysunek psa, który przyciskała do siebie. Żadne z nich nie chciało odejść, choć oboje wiedzieli, że powinni wracać do domu. Dziewczynka musiała wrócić przed matką, żeby nie wpaść w kłopoty. Wymknęła się opiekunce, która godzinami rozmawiała przez telefon ze swoim chłopakiem. Dziewczynka wiedziała, że nastoletniej opiekunce było wszystko jedno, gdzie się podziewa. Przeważnie nawet nie zauważała, że dziecka nie ma, i dowiadywała się o tym, kiedy wracała matka.
– Mój tata też kiedyś rysował.
Zwrócił uwagę na to „kiedyś”, ale nie był pewien, czy ojciec dziewczynki przestał rysować, czy też odszedł. Podejrzewał, że to drugie. Przypuszczalnie mała była dzieckiem z rozbitej rodziny, które szukało kontaktu z mężczyznami. Znał te sprawy.
– Czy jest artystą?
– Nie, inżynierem. Wymyślił różne rzeczy. Chyba muszę już iść do domu – dodała z westchnieniem i spojrzała na niego ze smutkiem. Jakby na rozkaz pojawił się Mus i czekał, gotów do drogi.
– Może znowu się kiedyś spotkamy.
Lato jeszcze się nie kończyło, ale też wcześniej nigdy jej tu nie widział. Podejrzewał, że rzadko się tu zapuszcza. Za daleko od domu.
– Dziękuję, że pozwolił mi pan rysować – powiedziała grzecznie. W jej oczach pojawił się smutny uśmiech, który głęboko go poruszył.
– Było mi miło. – Niezręcznie wyciągnął do niej rękę. – Nazywam się Matthew Bowles.
Poważnie uścisnęła jego dłoń. Była naprawdę dobrze wychowaną, nadzwyczajną małą dziewczynką i spotkanie z nią sprawiło mu przyjemność.
– Jestem Pip Mackenzie.
– To ciekawe imię. Pip? Skrót od czegoś?
– Tak. Nienawidzę go – zachichotała po dziecinnemu. – Skrót od Phillippy. Po dziadku. Okropne, prawda? – Wykrzywiła się pogardliwie, wywołując jego uśmiech.
Była niesamowita, z tymi kręconymi rudymi włosami i piegami. A przecież nie wiedział nawet, czy wciąż jeszcze lubi dzieci, i na ogół ich unikał. Jednak w tej dziewczynce wyczuwał coś magicznego.
– A mnie się podoba. Phillippa. Może i ty je kiedyś polubisz.
– Raczej nie. To głupie imię. Pip bardziej mi się podoba.
– Będę o tym pamiętał, kiedy się znowu zobaczymy – obiecał z uśmiechem.
Stali w miejscu, nie mając ochoty się rozstawać.
– Przyjdę, kiedy mama pojedzie do miasta. Może w czwartek.
Miał wrażenie, że wymknęła się z domu, nikomu nic nie mówiąc, ale przynajmniej razem z psem. Nagle, bez konkretnego powodu, poczuł się za nią odpowiedzialny.
Złożył krzesełko, podniósł zniszczone pudełko z farbami i pod ramię włożył sztalugi. Przez dłuższą chwilę stali, przyglądając się sobie.
– Jeszcze raz bardzo panu dziękuję.
– Możesz mówić do mnie Matt. Dziękuję za towarzystwo. – Do widzenia, Pip – powiedział prawie z żalem.
– Do widzenia – odparła, machając ręką, i odeszła tanecznym krokiem niczym liść niesiony wiatrem. Po chwili znów mu pomachała i pobiegła plażą.
Spoglądał za nią przez długi czas, zastanawiając się, czy ją jeszcze kiedyś zobaczy i czy ma to jakieś znaczenie. W końcu była tylko nieznajomym dzieckiem. Opuścił głowę, by ochronić oczy przed wiatrem, i ruszył przez wydmę do swojego małego domku. Wszedł do środka przez nigdy niezamykane na klucz drzwi i poczuł ból, którego nie czuł od lat i którego się nie spodziewał. To jest właśnie kłopot z dziećmi, pomyślał, nalewając sobie wina. Wciskają się do serca jak drzazga pod paznokieć, a wyciąganie boli jak diabli. Ale może jest tego warte? Uznał, że w dziewczynce z plaży było coś wyjątkowego, i powędrował wzrokiem do portretu, który namalował wiele lat temu, przedstawiającego bardzo podobną dziewczynkę. Jego córkę Vanessę, kiedy miała mniej więcej tyle samo lat. Przeszedł z kuchni do dużego pokoju i usiadł ciężko w zniszczonym skórzanym fotelu. Wyglądając przez okno na zbierającą się nad wybrzeżem mgłę, widział oczami wyobraźni małą dziewczynkę z kręconymi rudymi włosami, piegami i dziwnymi oczami koloru koniaku.
* Gra słów: słowo _moose_, które wymawia się „mus”, po angielsku oznacza łosia .ROZDZIAŁ 2
Ophélie Mackenzie wzięła ostatni zakręt i powoli przejechała swoim kombi przez miasteczko Safe Harbour. Składało się z dwóch restauracji, księgarni, sklepu ze sprzętem do surfowania, sklepu spożywczego i galerii. Spędziła w mieście męczące popołudnie. Nie znosiła spotkań grupy, które odbywały się dwa razy w tygodniu, choć musiała przyznać, że jej pomagały. Brała w nich udział od maja i miała przed sobą jeszcze dwa miesiące. Zgodziła się przyjeżdżać na spotkania w lecie i dlatego zostawiała Pip pod opieką córki sąsiadki. Szesnastoletnia Amy lubiła opiekować się dziećmi, a przynajmniej tak twierdziła, i chciała dorobić do kieszonkowego, a Ophélie potrzebowała pomocy. Pip lubiła Amy i układ odpowiadał wszystkim zainteresowanym, choć Ophélie nie cierpiała jeździć do miasta dwa razy w tygodniu, mimo że zabierało jej to pół godziny, najwyżej czterdzieści minut. Droga, oprócz piętnastokilometrowego odcinka z ostrymi zakrętami między plażą a autostradą, nie była trudna. Poza tym jazda wzdłuż nadbrzeżnych skał, krętą drogą z widokiem na ocean, relaksowała. Jednak tego popołudnia Ophélie czuła się zmęczona. Słuchanie innych wykańczało psychicznie, a w jej życiu od października nie zaszły zmiany na lepsze. Ale przynajmniej miała wsparcie grupy ludzi, z którymi mogła porozmawiać, w miarę potrzeby, o swoich uczuciach. Nie chciała dzielić się kłopotami z Pip. To nie byłoby w porządku wobec jedenastoletniego dziecka.
Ophélie przejechała przez miasteczko i skręciła w lewo, w ślepą uliczkę, która prowadziła do strzeżonego osiedla. Większość ludzi nawet jej nie zauważała, ale Ophélie skręcała już automatycznie. Podjęła dobrą decyzję i znalazła dobre miejsce na lato. Odpowiadały jej spokój, samotność i cisza. Oraz długa, niemal niekończąca się plaża z białym piaskiem i czasem wietrzna, czasem upalna pogoda.
Nie przeszkadzały jej mgła i chłodne dni. Na ogół bardziej pasowały do jej nastrojów niż słońce i niebieskie niebo, o którym marzyli inni mieszkańcy. Czasami nawet nie wychodziła z domu. Leżała w łóżku albo na kanapie w dużym pokoju, udając, że czyta książkę, gdy w rzeczywistości wracała myślami do czasów, kiedy wszystko było inne. Przed październikiem. Minęło zaledwie dziewięć miesięcy, które wydawały się wiekiem.
Ophélie powoli przejechała przez bramę i skinęła głową strażnikowi. Westchnęła i ostrożnie ruszyła w stronę domu. Na drodze dzieci jeździły na rowerkach, kręciły się psy, spacerowali ludzie. Wszyscy mieszkańcy znali się, lecz nie spoufalali. Ophélie mieszkała tu od miesiąca, jednak jeszcze nikogo nie poznała i wcale tego nie chciała. Wjechała na podjazd i wyłączyła silnik. Przez chwilę siedziała w samochodzie. Była zbyt zmęczona, by się ruszyć, zająć Pip czy przygotować kolację, choć wiedziała, że musi to zrobić. Nieustanna apatia uniemożliwiała jakąkolwiek działalność oprócz uczesania się czy wykonania paru telefonów.
Czuła się tak, jakby jej życie się skończyło, jakby miała sto lat, chociaż skończyła czterdzieści dwa, a wyglądała na trzydzieści. Miała długie, jasne, miękkie, kręcone włosy i oczy tego samego, koniakowego koloru co jej córka. I była tak samo drobna i delikatna. W szkole uczyła się tańca. Od małego usiłowała zainteresować Pip baletem, ale dziewczynka stanowczo się temu sprzeciwiła. Balet był dla niej nudny i trudny, nienawidziła ćwiczeń, drążka i innych dzieci dążących do perfekcji. Nie przykładała się do zwrotów, skoków i szpagatów. Ophélie w końcu się poddała i pozwoliła córce robić to, na co miała ochotę. Pip przez rok uczyła się jeździć konno, chodziła w szkole na zajęcia z ceramiki, a w wolnym czasie rysowała. Lubiła samotność i wolała, gdy dawano jej spokój i mogła czytać, rysować, marzyć albo bawić się z psem. Pod niektórymi względami była podobna do matki, która także miała samotne dzieciństwo. Ophélie często zastanawiała się, czy powinna pozwalać Pip na samotne spędzanie czasu. Pip jednak wydawała się z tego zadowolona i zawsze potrafiła zorganizować sobie czas, nawet teraz, gdy matka tak mało się nią zajmowała. Przypadkowy obserwator mógłby pomyśleć, że dziewczynce wcale to nie przeszkadza, chociaż Ophélie męczyły nieustanne wyrzuty sumienia. Często wspominała o tym na spotkaniach grupy, lecz nie potrafiła wyrwać się z letargu. Nic już nie było takie samo.
Schowała kluczyki do torebki, wysiadła z samochodu i trzasnęła drzwiami. Nie musiała zamykać samochodu. Kiedy weszła do domu, zastała Amy wkładającą w pośpiechu naczynia do zmywarki. Gdy Ophélie wracała, Amy zawsze coś robiła, co oznaczało, że obijała się przez całe popołudnie i musiała to jak najszybciej nadrobić. Choć i tak nie było tu wiele do roboty. Dom był jasny, dobrze utrzymany, z nowoczesnymi meblami, gładką drewnianą podłogą i wielkimi oknami ze wspaniałym widokiem na ocean. Na zewnątrz znajdował się długi, wąski ganek z ogrodowymi meblami. Taki dom bardzo im odpowiadał. Spokojny, łatwy do utrzymania w czystości i ładny.
– Cześć, Amy. Gdzie Pip? – spytała Ophélie. Mówiła biegle po angielsku i w jej głosie niemal nie słyszało się francuskiego akcentu. Tylko kiedy była bardzo zmęczona lub zdenerwowana, zdradzało ją jakieś słówko.
– Nie wiem. – Amy spojrzała tępym wzrokiem.
Ta rozmowa stale się powtarzała. Amy nigdy nie wiedziała, gdzie jest Pip. Ophélie podejrzewała, że jak zwykle rozmawiała ze swoim chłopakiem przez telefon komórkowy. To była jedyna rzecz, która nie podobała się Ophélie. Oczekiwała, że Amy lepiej dopilnuje Pip, zwłaszcza że dom stał nad oceanem. Zawsze wpadała w panikę na myśl, że córce mogłoby się coś przydarzyć.
– Chyba czyta w swoim pokoju. Tam ją ostatnio widziałam – powiedziała Amy.
Prawdę mówiąc, Pip nie wchodziła do pokoju, odkąd wyszła z niego rano. Matka zajrzała tam, ale oczywiście córki nie było. Dokładnie w tym czasie Pip biegła do domu plażą, z psem depczącym jej po piętach.
– Czy poszła na plażę? – spytała zdenerwowana Ophélie, gdy wróciła do kuchni. Od października nieustannie się denerwowała, co wcześniej rzadko jej się zdarzało. Teraz jednak wszystko się zmieniło.
Amy włączyła zmywarkę i zaczęła zbierać się do wyjścia, w ogóle nie przejmując się swoją podopieczną. Na tym polega siła beztroskiej młodości. Ophélie już się nauczyła tragicznej prawdy, że życiu nie można ufać.
– Chyba nie. Nic mi nie mówiła – mruknęła od niechcenia Amy.
Ophélie zdenerwowała się, mimo że okolica słynęła z bezpieczeństwa. Była wściekła, że Amy niedostatecznie pilnuje Pip i pozwala jej wychodzić bez pytania. Gdyby coś jej się stało, potrącił ją samochód czy spotkała jakaś niemiła przygoda, nikt by nic nie wiedział. Przykazała Pip, by mówiła Amy, dokąd idzie, ale ani córka, ani opiekunka nie zwracały uwagi na jej polecenia.
– Do zobaczenia w czwartek! – zawołała Amy, wychodząc.
Ophélie zrzuciła sandały, wyszła na ganek, rozejrzała się i spostrzegła Pip, która biegła do domu, trzymając w ręce coś, co trzepotało na wietrze i wyglądało jak kartka papieru. Ophélie z uczuciem ulgi zeszła z wydmy i ruszyła na spotkanie córki. Ostatnio zawsze przychodziły jej do głowy najgorsze przypuszczenia.
Pomachała Pip, która podbiegła i zatrzymała się przy niej bez tchu. Mus, szczekając, skakał wokół nich. Pip zauważyła, że matka jest zdenerwowana.
– Gdzie byłaś? – spytała Ophélie, marszcząc brwi. Nadal była zła na Amy. Ta dziewczyna zachowuje się beznadziejnie, ale oprócz niej nie ma nikogo, kto zechciałby przypilnować Pip, kiedy Ophélie jedzie do miasta.
– Poszłam z Musem na spacer, aż tam. – Pip pokazała ręką na publiczną plażę. – I droga z powrotem zabrała mi więcej czasu, niż myślałam. Mus biegał za mewami.
Ophélie w końcu się rozluźniła i uśmiechnęła. Pip była naprawdę słodkim dzieckiem. Ophélie pamiętała swoją młodość w Paryżu i wakacje w Bretanii. Uwielbiała tamte letnie miesiące i kiedyś zabrała do Bretanii małą Pip, żeby pokazać jej miejsce, w którym spędziła dzieciństwo.
– Co to jest? – Spojrzała na papier.
– Narysowałam Musa. Teraz już wiem, jak narysować jego tylne łapy.
Nie wyjaśniła jednak, skąd to wie. Matka byłaby niezadowolona, zabraniała jej rozmawiać z obcymi. Miała świadomość, że Pip jest bardzo ładna, choć dziewczynka na razie nie zdawała sobie z tego sprawy.
– Nie wyobrażam sobie, że pozował ci do portretu – powiedziała z uśmiechem rozbawiona Ophélie.
Kiedy się uśmiechała, widać było, że jest piękną kobietą, z regularnymi rysami twarzy, doskonałymi zębami, ślicznym uśmiechem i wesołymi oczami. Od października jednak prawie nigdy się nie uśmiechała. A wieczorami każda z nich pogrążała się we własnym świecie i właściwie ze sobą nie rozmawiały. Ophélie bardzo kochała córkę, ale nie wiedziała, o czym z nią rozmawiać. Wymagało to zbyt dużego wysiłku. Wszystko stało się za trudne, czasem nawet oddychanie, a przede wszystkim rozmowa. Codziennie wieczorem chowała się w swoim pokoju i leżała po ciemku na łóżku. Pip szła do siebie i zamykała drzwi, a jeśli potrzebowała towarzystwa, wołała psa.
– Znalazłam dla ciebie muszelki. – Pip wyjęła z kieszeni dwie ładne muszle i podała je matce. – Znalazłam też piaskowego dolara, ale był połamany.
– Rzadko znajduje się je w całości – powiedziała Ophélie.
Ruszyły w stronę domu. Zapomniała pocałować córkę na powitanie, ale dziewczynka już się do tego przyzwyczaiła. Kontakty międzyludzkie czy dotyk drugiego człowieka sprawiały matce trudność. Schowała się za wzniesionym przez siebie murem. Matka, jaką Pip znała przez jedenaście lat, znikła. Kobieta, która zajęła jej miejsce, choć niby taka sama, była osobą kruchą i załamaną. Ktoś zamienił ją w robota. Pip nie miała wyboru i musiała to zaakceptować. I starała się nie okazywać, że jej to przeszkadza. W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy dojrzała psychicznie i wyostrzyła się jej intuicja, umiała wyczuwać nastroje innych ludzi, a w szczególności matki.
– Jesteś głodna? – spytała nerwowo Ophélie. Przygotowywanie posiłków stało się męczarnią, jeszcze bardziej nie cierpiała jedzenia. Od wielu miesięcy nie czuła głodu. Obie schudły, nie były w stanie wiele zjeść.
– Nie. Chcesz, żebym potem zrobiła pizzę? – To była jedna z potraw, nad którą siedziały, nie jedząc, choć Ophélie chyba nie zauważała, że Pip bardzo mało je.
– Może – odparła niedbale matka. – Mogę coś przyrządzić, jeśli chcesz.
Jadły pizzę przez ostatnie cztery dni. W zamrażarce było ich pełno. Inne potrawy wydawały się zbyt pracochłonne. Najłatwiej dawało się nie jeść pizzy.
– Właściwie nie jestem głodna – stwierdziła Pip.
Codziennie odbywały tę samą rozmowę. Czasami, mimo wszystko, Ophélie piekła kurczaka i robiła sałatę, których również nie jadły. Jedzenie sprawiało za dużo kłopotu. Pip żyła kanapkami z masłem orzechowym i pizzą. Matka prawie nic nie jadła i to było widać.
Ophélie poszła do siebie i położyła się. Pip w swoim pokoju oparła portret Musa o lampę na nocnym stoliku. Karton był dostatecznie sztywny. Przyglądała się rysunkowi i myślała o Matthew. Chciała go znów zobaczyć w czwartek. Polubiła go. A rysunek z jego poprawkami wyglądał znacznie lepiej. Mus przypominał prawdziwego psa, a nie pół psa, pół królika, jak na jej wcześniejszych rysunkach. Matthew jest prawdziwym artystą.
Kiedy Pip weszła do pokoju matki, już się ściemniło. Chciała zaproponować, że przygotuje kolację, ale matka spała. Leżała tak nieruchomo, że Pip się przestraszyła, gdy jednak podeszła bliżej, zobaczyła, że oddycha. Przykryła ją kocem, który leżał w nogach łóżka. Matce zawsze było zimno, pewnie dlatego że tak schudła. Albo ze smutku. I dużo spała. Pip poszła do kuchni i otworzyła lodówkę. Nie miała ochoty na pizzę – i tak zjadała zawsze najwyżej jeden kawałek. Zrobiła sobie kanapkę z masłem orzechowym i zjadła przed telewizorem. Oglądała przez chwilę telewizję z psem śpiącym u jej stóp. Mus zmęczył się bieganiem po plaży i teraz chrapał cicho. Obudził się, dopiero kiedy Pip wyłączyła telewizor, zgasiła światło w dużym pokoju i bezszelestnie poszła do swojego pokoju. Umyła zęby, włożyła piżamę, weszła do łóżka i zgasiła lampkę. Leżąc, rozmyślała o Matthew Bowlesie, starając się nie pamiętać, jak bardzo zmieniło się jej życie od października. Zasnęła po paru minutach.
Ophélie obudziła się dopiero następnego dnia.ROZDZIAŁ 3
Była środa. Wstał upalny, słoneczny dzień, jakie rzadko zdarzały się w Safe Harbour i sprawiały, że wszyscy wybierali się na plażę, żeby godzinami leżeć na słońcu. Kiedy Pip wstała i weszła w piżamie do kuchni, powietrze było już gęste i gorące. Ophélie siedziała z parującą filiżanką herbaty przy kuchennym stole, miała zmęczoną twarz. Nigdy, nawet po najdłuższym śnie, nie wstawała wypoczęta. Zaledwie chwilę po przebudzeniu okropne poczucie rzeczywistości uderzało ją w samo serce. Zawsze istniała ta jedna cudowna chwila zapomnienia i tym gorsza była konstatacja, jaka jest rzeczywistość. A między tymi dwiema chwilami pojawiało się instynktowne przeczucie, że stało się coś bardzo złego. Wstawała z łóżka zmęczona i zniechęcona. Poranki nie były łatwe.
– Dobrze spałaś? – spytała grzecznie Pip, nalewając sobie do szklanki soku pomarańczowego i wkładając kawałek chleba do tostera.
Nie zrobiła grzanki dla matki, bo Ophélie i tak by jej nie zjadła. Nigdy nie jadała śniadań.
Matka nie odpowiedziała. Obie wiedziały, że to bez sensu.
– Przepraszam, że wczoraj tak nagle zasnęłam. Chciałam wstać. Zjadłaś kolację?
Martwiła się, wiedząc, jak niewiele robi dla córki, ale nie potrafiła sobie z tym poradzić. Była jak sparaliżowana, choć męczyły ją nieustanne wyrzuty sumienia. Pip skinęła głową. Nie miała nic przeciwko temu, by samej przygotowywać sobie coś do jedzenia. Zdarzało się to coraz częściej. Prawie zawsze. Wolała jedzenie w samotności przed telewizorem od siedzenia z matką w milczeniu przy kuchennym stole. Od miesięcy nie miały sobie nic do powiedzenia. Zimą, kiedy miała do odrabiania lekcje, łatwiej przychodziło jej wykorzystać je jako usprawiedliwienie, żeby szybko pójść do siebie. Grzanka głośno wyskoczyła z tostera. Pip chwyciła ją, posmarowała masłem i zjadła, nie biorąc talerzyka. Wiedziała, że Mus wyliże z podłogi wszystkie okruchy. Prawdziwy psi odkurzacz. Wyszła na ganek i usiadła na słońcu na leżaku.
Ophélie wyszła za nią.
– Andrea powiedziała, że przyjedzie dziś z dzieckiem.
Pip ucieszyła się. Uwielbiała tego malucha. William, syn Andrei, miał trzy miesiące i był symbolem niezależności i odwagi swojej matki. W wieku czterdziestu czterech lat Andrea doszła do wniosku, że nie spotka już księcia z bajki i nie wyjdzie za mąż. Dzięki sztucznemu zapłodnieniu zaszła w ciążę i w kwietniu urodziła zdrowego, pięknego, ciemnowłosego i tłuściutkiego chłopca z radosnymi niebieskimi oczami i cudownym uśmiechem. Ophélie została jego matką chrzestną, tak jak wcześniej Andrea została matką chrzestną Pip.
Kobiety zaprzyjaźniły się przed osiemnastoma laty, kiedy Ophélie z mężem przyjechała do Kalifornii. Przez poprzednie dwa lata mieszkali w Cambridge, gdzie Ted wykładał fizykę na uniwersytecie Harvarda. Nikt nigdy nie miał najmniejszych wątpliwości co do geniuszu Teda. Był niesłychanie uzdolnionym, spokojnym, małomównym człowiekiem, a jednocześnie łagodnym, czułym i kochającym mężczyzną. Czas i problemy życiowe w końcu go zmieniły i sprawiły, że stał się zgorzkniały. Przez wiele niełatwych lat nic nie działo się tak, jak tego chciał, i z trudem utrzymywał rodzinę. Poszczęściło mu się dopiero przed pięcioma laty. Zrobił majątek na dwóch wynalazkach i wszystko stało się prostsze. Ale Ted się zmienił.
Kochał Ophélie i dzieci. Wiedzieli o tym, a przynajmniej tak mówili, choć już im tego nie okazywał. Zagubił się w nieustannych próbach opracowania nowych projektów i rozwiązań. I ostatecznie zarobił miliony dolarów, sprzedając patenty swoich wynalazków z dziedziny technologii energii. Zyskał nie tylko światową sławę, lecz także powszechny szacunek i uznanie. Odnalazł na końcu tęczy garnek ze złotem, ale nie pamiętał już, że była jakaś tęcza. Koncentrował się wyłącznie na pracy i zapomniał o żonie i dzieciach. Ophélie nigdy nie przestała go kochać, gdyż mimo trudnego charakteru i dziwactw nie znała drugiego takiego mężczyzny i nadal była z nim mocno związana. Kiedyś powiedziała do Andrei: „Przypuszczam, że pani Beethoven też nie było łatwo”. Nigdy o nic męża nie oskarżała, chociaż tęskniła za ich wczesnymi wspólnymi latami. Oboje wiedzieli, że zmiany w pewnym sensie spowodował Chad. Kłopoty chłopca wpłynęły nieodwołalnie na ojca. Odsuwając się od syna, odsuwał się również od jego matki, jakby ją za to winił. Ich jedyny syn od dziecka miał poważne problemy i wreszcie po wielu ciężkich przeżyciach dostał w wieku czternastu lat diagnozę depresji dwubiegunowej. Wtedy Ted, dla własnego spokoju, całkowicie się od niego odsunął, zrzucając odpowiedzialność na matkę. Odnalazł ratunek w odrzuceniu.
– O której przyjedzie Andrea? – spytała Pip.
– Jak się ze wszystkim upora. Mówiła, że przed południem.
Ophélie cieszyła się z przyjazdu przyjaciółki. Dziecko stanowiło przyjemne oderwanie się od rzeczywistości, zwłaszcza dla Pip, która je uwielbiała. Tymczasem Andrea, mimo wieku i braku doświadczenia, była bardzo wyluzowaną matką. Nie przeszkadzało jej, że Pip nosi dziecko, całuje je i łaskocze w małe stópki, gdy ona sama karmi go piersią. Bobas kochał Pip. Jego radosne usposobienie wnosiło do ich życia trochę słońca. Nawet Ophélie się przy nim ożywiała.
Ku powszechnemu zdumieniu Andrea, ceniona prawniczka, wzięła roczny urlop, żeby zająć się synkiem. Uważała, że urodzenie Williama jest najlepszą rzeczą, jaka jej się w życiu przydarzyła, i nie żałowała tego ani przez moment. Wszyscy mówili jej, że urodzenie dziecka przeszkodzi w znalezieniu męża, ale Andrea w ogóle się tym nie przejmowała. Wystarczał jej syn. Ophélie była obecna przy porodzie i obie wzruszyły się do łez. William urodził się szybko i bez problemów; był to pierwszy poród, jaki Ophélie widziała, nie licząc własnych. Doktor podał jej dziecko, by wręczyła je Andrei, parę minut po urodzeniu, i to związało obie kobiety jeszcze mocniej. Często wspominały to niezwykłe wydarzenie, które stało się czymś nadzwyczajnym w ich dotychczasowej przyjaźni.
Matka z córką posiedziały chwilę na słońcu, nie czując się zobligowane do rozmowy. Zadzwonił telefon i Ophélie poszła go odebrać. To była Andrea, która właśnie skończyła karmić Williama i wyruszała na plażę. Ophélie postanowiła wziąć prysznic, a Pip przebrała się w kostium kąpielowy i zawołała do matki, że idzie z psem na plażę. Brodziła w wodzie, gdy czterdzieści pięć minut później zjawiła się Andrea. Jak zwykle wparowała do domu niczym huragan. Po paru minutach wszędzie leżały torby z pieluchami, ubranka, kocyki i zabawki. Ophélie weszła na wydmę i gestem przywołała Pip. Po chwili dziewczynka bawiła się z Williamem, a Mus obszczekiwał ich z przejęciem. Tak wyglądała normalna wizyta Andrei i jej synka. Po dwóch godzinach znów nakarmiła dziecko i wszystko trochę przycichło. Pip zjadła kanapkę i wróciła na plażę. Andrea siedziała zadowolona na kanapie, pijąc sok pomarańczowy. Ophélie uśmiechnęła się do niej.
– Jest śliczny… Masz szczęście, że go urodziłaś – stwierdziła z zazdrością.
Małe dziecko wnosiło coś bardzo uspokajającego i radosnego. Było początkiem, a nie końcem, nadzieją, a nie rozczarowaniem, stratą i smutkiem. W jednej chwili życie Andrei stało się przeciwieństwem życia Ophélie, która miała wrażenie, że jej życie się skończyło.
– Jak się czujesz? Jak ci się tu mieszka? – Andrea stale martwiła się o przyjaciółkę.
Teraz siedziała wygodnie rozparta na kanapie, z wyciągniętymi nogami, z dzieckiem przy odkrytej piersi. Była dumna ze swojej nowej roli. Ładna kobieta, z przenikliwymi ciemnymi oczami i długimi ciemnymi włosami splecionymi w warkocz. Znikły nagle sądowe kostiumy i oficjalny sposób bycia. Miała na sobie różową bluzkę bez pleców i białe szorty. Boso, tak jak teraz, przewyższała Ophélie o głowę. W butach na obcasach miała ponad metr osiemdziesiąt. Mimo wysokiego wzrostu była seksowną kobietą.
– Lepiej – odparła Ophélie, nie całkiem zgodnie z prawdą, choć rzeczywiście czasami czuła się trochę lepiej. Przynajmniej mieszkała w domu pozbawionym wspomnień, oprócz tych, które nosiła w głowie. – Czasem wydaje mi się, że spotkania grupy wpędzają mnie w depresję, czasem myślę, że mi pomagają. Przeważnie sama nie wiem, jak to jest.
–
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.