Bezruch - ebook
Bezruch to złudzenie. Ciało może spać, serce – nigdy.
Adam, pięćdziesięcioletni mężczyzna, żyje u boku młodszego partnera, Kacpra. Łączy ich wspólna codzienność, dzieli – to, czego przez lata nie potrafili sobie powiedzieć. Niedokończone rozmowy, urazy i przemilczana przeszłość osiadły między nimi jak cień, którego nie sposób przegonić.
Pewnego dnia Adam odbiera telefon od Sebastiana – przyjaciela sprzed lat, z którym wiąże go więcej niż tylko dawne relacje. Nie tłumacząc niczego Kacprowi, wyrusza w podróż, która może okazać się zarówno misją ratunkową… jak i spóźnionym pożegnaniem.
Adam wie, że Sebastian zbyt długo dryfował w stronę autodestrukcji. A telefon, który wykonał, mógł być jego ostatnim wołaniem o pomoc.
Bezruch to intymna opowieść o emocjonalnym paraliżu, który odbiera głos, zatrzymuje ruch i zamraża uczucia. Historia mężczyzny, który odkrywa, że nie da się kochać, nie biorąc za to odpowiedzialności. I że czasem tylko bliskość może przywrócić puls życiu.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8423-164-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już jako dziecko dostrzegałem wokół siebie przede wszystkim ruch. Byłem jak kot, o zmysłach tkliwie wyczulonych na wszystko, co porusza się wokół niego. Na ulicy moje buciki ważyły tonę i nikt nie miał siły mnie ciągnąć, przesuwać czy podnosić, gdy postanowiłem stanąć, by przyglądać się samochodom i przechodniom. Nie pozwalałem się zabrać z peronu kolejowego, więc po jakimś czasie zacząłem chodzić z babcią na stację niedaleko domu, aby godzinami patrzeć na przyjazdy i odjazdy pociągów osobowych, pośpiesznych i towarowych. Nauczyłem się liczyć wagony. Gdy nadjeżdżał parowóz, zastygałem w ekstazie. Ruch paradoksalnie miał moc powstrzymywania mnie od działania innego niż patrzenie, obserwowanie, kontemplowanie. Obrazy przytłaczały mnie do tego stopnia, że nie mogłem zrobić nawet kroku. Pragnąłem natychmiast wchłonąć wszystko, co porusza się wokół mnie. Dostrzegałem kolorowy świat, który pulsował i zmieniał się w diabelskie koło myśli w mojej głowie. Mdliło mnie i bałem się, że ten ciągły pęd nigdy nie ustanie, a przestraszony nie potrafiłem odpowiedzieć na żadne pytanie, zareagować na komendę, wykonać polecenia.
Odkąd pamiętam, myśli uderzały we mnie dużymi falami, a ja próbowałem je przeskoczyć jak podczas morskich kąpieli. Zwykle prąd wciągał mnie do środka i lądowałem pod powierzchnią pokręconego wątku jak pod taflą skłębionej wody. Motyw rozrastał się, nabierał wysokości, a ja szurałem po dnie w poszukiwaniu równowagi. Gdy pierwszy raz zaczęło brakować mi sensu, nie wpadłem w panikę, wypuściłem z ust ostatnie bąbelki powietrza i czekałem, co stanie się dalej. Poczułem ulgę i siłę. Od tamtej chwili mogłem pływać pod wodą myśli w nieskończoność, bo chociaż topiłem się wiele razy, nigdy nie utonąłem.
I tak od rwących strumieni wątków, przez rzeki planów, zamiarów, zauroczeń, do wodospadów zaskoczeń, refleksji i zamętów w głowie, wszystko ostatecznie wpadało do oceanu mojej pamięci, wypełnionego myślami na każdy temat, głównie puent dotyczących tego, co widziałem i co w związku z tym czułem. Hektolitry spostrzeżeń kłębiły się pod moją czaszką, obmywały obie półkule mózgu i uderzały o ciało modzelowate jak w most zagrożony podczas przypływu, by chwilę później wsiąknąć w pola skroniowe i potyliczne, zatoczki czołowe, wypełnić kręte uliczki ciemieniowych miasteczek i zmusić mieszkańców wszystkich regionów do działania. Nadchodził sztorm na synapsach, a wiry i fale w mojej głowie rozbijały szczątki dowodów na miliony nowych hipotez. Utrwalałem je słowami, rysunkami, malowałem w wyobraźni obrazy, tworzyłem kalejdoskopy skojarzeń. Kolorowe witraże z fragmentów klisz stale się obracały, rozrastały, pączkowały i wsysały mnie w nieskończone otchłanie niepoliczalnych ciągów dalszych, aż następowała ciemność, blackout, przerwa w dostawie, nicość, otchłań, cisza i spokój.
Z wiekiem stawałem się bardziej wrażliwy na ruch wewnątrz ciała, głównie puls, ciśnienie krwi, bicie serca, oddychanie, trawienie i wydalanie, ale niezmiennie najbardziej pochłaniały mnie moje własne myśli. Nauczyłem się je rozwlekać, medytować z ich pomocą, dozować je jak lekarstwo i fantazjować o ich braku, myśleć o niemyśleniu. Zorientowałem się, że mogę oszukiwać sam siebie i mylić wątki, hakować dostępne mi zasoby, udawać, że poszczególne sprawy nadal stanowią tajemnice, ograniczać prywatne odkrycia, przedłużać przyjemność kreowania albo kontemplować agonię tematu, chociaż jeszcze przed chwilą wydawał mi się atrakcyjną ciekawostką. Niedawno zauważyłem, że mniej było we mnie spostrzegawczości, zachwytu, a więcej cynizmu i zgorzknienia. Ani grama dziecka, za to tony starca.
Obserwacje zbierałem jak znaczki, po czym wkładałem je do klaserów rozłożonych na błyszczącej politurze blatu stołu. Bardzo delikatnie odchylałem folię myślowym kancerem, aby wsunąć za transparentny pasek nowy okaz, nową sytuację, a wraz z nią nową historię. Niektóre z nich, te najbardziej intensywne, kolorowe, umieszczałem w zbiorach w białych rękawiczkach. Te ulotne i niewyraźne musiały się tam znaleźć natychmiast. Zdarzało się, że chociaż miałem czyste i suche ręce, to na delikatnych jak skrzydła motyla znaczkach po bezpośrednim kontakcie ze skórą pozostawał trwały ślad. Gdy traciłem obiektywizm i za bardzo fantazjowałem, pozostawiałem na nich odbicia linii papilarnych, przez co unikatowość tych okazów malała. Podobnie jak tych z powyginanymi rogami, bo wydawało mi się, że skoro nic nowego w nich nie dostrzegam, przestały być coś warte. Przez lata precyzyjnie i mozolnie powiększałem kolekcję, aby systematycznie do niej wracać, ale nie było kiedy, bo co chwilę pojawiały się kolejne zdziwienia, ciekawsze, piękniejsze. Zaglądałem do niej tylko wyjątkowo podczas jubileuszy, kłótni o fakty, po odpowiedzi na pytania w teleturniejach, po zagubione przedmioty, imiona, miejsca. Zapatrzony w jeden punkt, wyłączałem się na chwilę, by wbiec do nieskończonego archiwum w mojej głowie, wybrać dział, regał i półkę, wreszcie wziąć do ręki odpowiedni klaser i wertować strony, aby znaleźć właściwy znaczek.
Wystarczył mi rzut oka, by papierowego świadka czasów szybko skojarzyć z twarzą, miastem, porą roku, przypomnieć sobie, co i dlaczego mnie wówczas zatrzymało. Kolekcja powiększała się błyskawicznie, każdego roku, każdego miesiąca, niemal każdego dnia dokładałem nowe tomy, aż odniosłem wrażenie, że mózg dostał zadyszki, powiedział: zwolnij, zatrzymaj się. Zbuntował się i przestał mi udostępniać swoją nieograniczoną pojemność. Pozostawił niewiele miejsca na wszystko, co do tej pory mnie spotkało, zafascynowało, zaniepokoiło. Z roku na rok myśli i osłupienia stawały się męczącym obciążeniem, strychem zawalonym stertą szpargałów, piwnicą wyładowaną po brzegi wszystkim, co szkoda wyrzucić, pokoleniowym postkomunistycznym piętnem przydasiów. A moja fenomenalna kolekcja oryginalnych spostrzeżeń, zarchiwizowanych niczym dumbledorowska myślodsiewnia, stała się wysypiskiem, złomowiskiem, którego już nigdy nie zdołam uporządkować.
Kurz dołączył do moich zbiorów, gdy byłem dorosłym mężczyzną. Zapamiętałem ów dzień lepiej od innych, bo nigdy wcześniej promienie słońca nie przebiły się do wnętrza mojego niewielkiego mieszkania przez okno sypialni. Wróciłem poprzedniej nocy z dalekiej podróży i zasnąłem kamiennym snem, a gdy światło nowego dnia mnie obudziło, spostrzegłem, że między czterema ścianami rozpościera się mgła z niezliczonych ilości oscylujących w powietrzu ledwie widocznych punktów. To było jak objawienie, smugi światła obnażyły grubą warstwę szarego pyłu na wszystkich powierzchniach wokół mnie. Zerwałem się, aby otworzyć okna, wywietrzyć pokój, zrobić przeciąg i zetrzeć kurz wilgotną szmatą, ale on nigdzie się nie wybierał, sprawiał wrażenie, jakby czekał na tę zabawę i od pierwszego kroku tańczył ze mną i moimi rekwizytami. W przód, w tył, w górę i w dół, umykał spod niebieskiej irchy, wznosił się i opadał, robił piruety i za nic miał moje plany. W pewnej chwili stanąłem bezradnie i zacząłem się przyglądać paprochom wokół mnie. Odniosłem wrażenie, że uśmiechały się prowokująco, grały ze mną w berka, a po chwili zmęczone opadały na świeżo starte rozległości mebli. Samotny, na środku sypialni, z wilgotną ścierką w dłoni uznałem kurz za niechcianego współlokatora. Świadomy, że nigdy się go nie pozbędę, nadal podpatrywałem, jak jego różnorakie molekuły próbują pokonać grawitację. Pogodziłem się z faktem, że sprzątanie to syzyfowa praca, i nie zamierzałem przestać. Natomiast od tamtego dnia postrzegałem kurz jako stałego, mimowolnego obserwatora zdarzeń, akceptującego eksterminację swojego gatunku w trakcie domowych porządków.
Pomyślałem, że gdyby kurz miał ramiona, mógłby nimi wzruszyć, a gdyby miał twarz, z uśmiechem rzekłby mi, że nie mam się czym martwić. Zazdrościłem mu spokoju i pewności siebie. Zagłada z rąk odkurzacza, szmaty czy miotły stanowiła dla niego i jego rodziny śmierć naturalną, oczekiwaną i spokojną, symboliczną bramę, przejście, etap. Gdy nadchodził właściwy czas, los wskazywał, skąd kurz powinien zniknąć, więc jego kolejne warstwy ginęły spełnione, pogodzone z przeznaczeniem, szczęśliwe i gotowe na ostatnią drogę: śmieciarką do spalarni albo rurą kanalizacyjną aż do morza, ewentualnie unoszone na wietrze. Nie musiały wierzyć w życie pozagrobowe jak człowiek przerażony tym, co czeka go po śmierci. Kurz od chwili zaistnienia wiedział, że życie jest nieskończonym ciągiem chwil, dłuższych i krótszych, dlatego aktywnie uczestniczył w logicznym procesie wymiany starych pokoleń na nowe. Ginął na chwilę, by pojawić się na nowo, transmigrować i rozpocząć życie w nieznanym dotąd miejscu. Dla kurzu liczyło się wyłącznie to, że nikt nigdy nie pozbędzie się go całkowicie, bo jest wieczny.
W sakwojażu jako pierwsze wylądowały dżinsy. Koszule i marynarki zawieszone na drążku odchyliły się delikatnie, aby potwierdzić swoją gotowość, ale po chwili wróciły na miejsce. Zrezygnowałem z eleganckich ubrań i sięgnąłem po gruby wełniany sweter. Pył, zadowolony z siebie, tańczył między wieszakami. Obserwowałem w lustrze, jak niemal transparentne szare łańcuszki próbują się do mnie przytulić. Dynamicznie wydmuchiwałem z ust powietrze, aby odsunąć te drobinki kamikadze od siebie, ale wracały jak natrętna mucha. W pewnej chwili dostrzegłem pod światło ich lśniące eskadry napierające w kierunku moich oczu. Przegoniłem je ręką sprzed twarzy, ale sprytnie utrzymały się na fali powietrza, by w końcu jak zdolne surferki wpłynąć w tunele moich nozdrzy. Kichnąłem głośno, aż pochyliłem się nad torbą, a gdy tylko uniosłem wzrok, kurz otaczał mnie z każdej strony. To w tamtej chwili przypomniałem sobie dzień, miejsce i czas, gdy przekonałem się, że ta walka nie ma sensu. Przez ułamek sekundy znów znajdowałem się w swojej starej sypialni, gdzie dotarło do mnie, że nigdy nie pozbędę się kurzu. Zrozumiałem wtedy jedno: muszę go zaakceptować, zamiast uparcie oczekiwać, że pewnego dnia nic w moim życiu nie będzie zakurzone.
Minęło dwadzieścia pięć lat i w dalszym ciągu mogłem jedynie próbować systematycznie go wycierać, ze świadomością, że nigdy nie zniknie. Podobnie jak wirus, przeciw któremu jeszcze nie znaleziono szczepionki, więc krąży samotnie gdzieś po świecie i czeka na nosiciela. Jeśli zarazek jest ambitny, ma dużą szansę zrobić karierę, stać się numerem jeden w serwisach informacyjnych albo przynajmniej tickerem, scrollem, crawlem, paskiem na dole ekranu. Może stać się papierkiem lakmusowym na foliarzy w nieznanym towarzystwie podczas lunchu lub objawić się jako broszka w klapie marynarki z nowej kolekcji kultowej streetwearowej marki. W przeciwieństwie do patogenu kurz nie wykazuje takich aspiracji, bo jest marką globalną, powszechną, bardziej niż cukier, twarz i jabłuszko razem wzięte. Oczywiście mogłem mieć nadzieję, że z pomocą nowego płynu do płukania, octu, cytryny, pronto, elektrostatycznej magii i szczelnych drzwi uda mi się powstrzymać kurz, ale po co? Wirus już mnie prześcignął i drzemie w organizmie, schowany, ale niezapomniany, sparaliżowany przez leki, pod pełną kontrolą nosiciela i jego lekarza, aby nie zdołał się uaktywnić w chwili obniżonej odporności pacjenta. Nie pozostało mi nic innego niż zostawić sprawy takimi, jakie są, zaakceptować je. Zmarszczyłem brwi, spojrzałem na siebie w lustrze i głębokim westchnięciem potwierdziłem fakt, że na rzeczach dawno nieużywanych osiada kurz i dopóki tkwią w bezruchu, zbierają na sobie kolejne warstwy brudu. To logiczny system złożony z elementów cierpliwie oczekujących, aż jeden z nich wykona jakiś ruch, uruchomi kaskadę działań i zmieni cały układ, pobudzi go, odświeży, zrekonstruuje, zmodyfikuje, nada mu utraconą funkcję i znaczenie albo inny niż do tej pory sens istnienia.
Gdy w listopadowy wieczór sięgnąłem na najwyższą półkę w garderobie, mój ulubiony czerwony sac de voyage odzyskał swoją rację bytu, a kurz jak śnieg oprószył moje włosy, aby to potwierdzić.
– Telefon wibruje bez przerwy – powiedział Kacper, oparty o framugę. Zmrużył oczy i podciągnął górną wargę w kierunku nosa, wydął usta w dzióbek, aż wreszcie drgnął, przestąpił z nogi na nogę, zmarszczył nos i uśmiechnął się do mnie. – Dopiero co skończyłeś pięć dych i nagle zacząłeś siwieć.
Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Uniosłem jedną brew i zrobiłem zawadiacką minę. Od początku naszej znajomości wiedziałem, że starsi i szpakowaci faceci są w Kacpra typie, u mnie natomiast siwe włosy pojawiały się sporadycznie. Nie odpowiedział na moją zaczepkę, więc wytrzepałem z czupryny resztki kurzu i pozwoliłem, aby pył stworzył pomiędzy nami podświetloną przez halogen mgiełkę. Przejechałem dłonią po płaskiej jak lędźwie tancerza podstawie sakwojaża, następnie przez kruche żebra, aż zatrzymałem się na usztywnionym grzbiecie. Na czerwonobrunatnej skórze pojawiły się szlaki czterech torów, po których w mojej głowie już mknęły szare charty.
– Bardzo tu brudno – rzuciłem w kierunku Kacpra, ale ten zniknął już między przedpokojem a salonem. Nie byłem pewien, czy mnie usłyszał, gdy jednak po chwili dojrzałem pół twarzy wpatrzonej we mnie z oddali, zrozumiałem, że tak. Cisza potwierdzała, że, jak zwykle, wiedział więcej, niż sądziłem. Kacper zawsze głośno mówił tylko to, co konieczne.
– Postanowiłeś wreszcie posprzątać? Tym razem na pewno się uda? Raz na zawsze pozbędziesz się wszystkiego, co niepotrzebne? – zapytał, spoglądając na mnie jednym widocznym w świetle okiem. – Naprawisz, co zepsute? A może znajdzie się miejsce na coś nowego? Odrestaurujesz coś starego?
Pytania wystrzelone z jego zaciśniętych ust trafiały we mnie jak strzały w świętego Sebastiana. Przełknąłem ślinę, co zdradziło moją winę, i oparty o framugę opuściłem ręce. Wyobraziłem sobie, że jestem przywiązany do drzewa albo stoję pod pręgierzem gotowy na przyjęcie kary za niedomówienia, niedopowiedzenia, przemilczenia. Stosowałem je często, ułatwiały mi życie, nie musiałem zbyt wiele tłumaczyć, drążyć czy usprawiedliwiać. Wielokrotnie dzięki takiej strategii trudne sprawy rozmywały się w przestrzeni i nie było sensu do nich wracać. Wybierałem życie bez wiercenia dziury w brzuchu, bez słów rozumianych jak komu wygodnie, opacznie.
Kacper zrobił krok w moim kierunku i ujawnił w świetle niezadowoloną minę.
– Sprzątasz czy pakujesz torbę? – powiedział wyjątkowo głośno i wyraźnie.
Pod światło widziałem tylko zarys jego sylwetki. Chłop jak dąb, od dziesięciu lat tworzył ze mną wyjątkowo udany związek, po dwóch latach wsparty notarialnie zestawem pełnomocnictw, po czterech symbolicznymi zaręczynami, a po kolejnych czterech skromnym ślubem u sąsiadów za zachodnią granicą, choć w Polsce formalnie nic nie znaczył. Liczyliśmy, że dożyjemy chwili, gdy w naszej ojczyźnie, pisanej zawsze od wielkiej litery, doczekamy praw takich samych jak inne małżeństwa, a urzędowa deklaracja i osobiście napisana przez nas przysięga będą ważne w kraju naszego urodzenia. Marzyliśmy o tym, by nikogo już nie dziwiło, że każde dwie zakochane w sobie nawzajem osoby, niezależnie od posiadanej i zdeklarowanej płci, mogą wziąć ślub na mocy prawa, w państwie, które będzie je chronić, a nie dyskryminować i prześladować. Nigdy nie migaliśmy się od obowiązków obywatelskich, pracowaliśmy, płaciliśmy podatki, głosowaliśmy w wyborach samorządowych i parlamentarnych, unikaliśmy mandatów i dawaliśmy napiwki, dlatego oczekiwaliśmy równouprawnienia.
Od trzeciej randki wielokrotnie staraliśmy się spłodzić dziecko, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, bo obaj urodziliśmy się mężczyznami i w tym układzie to niemożliwe. Nie liczyliśmy na niepokalane poczęcie, bo nie chodziliśmy do kościoła, odłożyliśmy na półkę bajkę, że z nasionka wyrośnie Calineczka, ponieważ byliśmy już dużymi chłopcami. Na adopcję mogliśmy się zdecydować tylko za granicą, do czego zresztą namawiali nas przyjaciele. Deklaracje konkretnej pomocy w sprawie powiększenia naszej rodziny padały od znajomych z ultrakatolickiej Malty, ultraliberalnej Szwecji i ultramitycznej Kanady, ale my nie chcieliśmy wyjeżdżać i zaczynać wszystkiego od nowa.
Czas uciekał, wiek robił złe wrażenie przede wszystkim na nas samych, szczególnie ja czułem, że dzieci mieć już nie będę. Nie lubiłem o tym rozmawiać, a szczere ubolewania najbliższych, że tak wspaniałe geny zamienią się w proch, sprawiały mi prawdziwą przykrość. Kacper był młodszy ode mnie o dekadę, ta różnica wieku i mentalności zapewniała nam jednak równowagę. Na początku znajomości staliśmy nad przepaścią, ale postanowiliśmy obwiązać się liną zabezpieczającą i iść równolegle wzdłuż brzegów urwiska, aż trafimy na most, gdzie zdołamy się spotkać i zdecydować, co dalej. Zdarzało się, że ustawieni plecami do siebie ruszaliśmy w przeciwne strony i dopiero gdy lina naciągnęła się do granic wytrzymałości, wystrzeleni jak z procy wracaliśmy ku sobie w głębokim przeświadczeniu, że jeśli następnym razem jeden postanowi szarpnąć drugiego, to zginiemy obaj. Byliśmy zupełnie różni, ale nie chcieliśmy bez siebie żyć. Jak do tej pory przeprawialiśmy się na swoje strony wielokrotnie, raz po kłodzie, raz po chyboczącym się nieprzyjemnie, wiszącym moście, a innym razem płynnie, nadziemnymi arkadami romantycznego akweduktu. Narażaliśmy się dla siebie, a wszystko po to, aby się spotkać i poczuć ciepło drugiej osoby. Potem wracaliśmy na swoje brzegi, szliśmy dalej, wciąż równolegle, ale z większą pewnością, budowaną od naszego pierwszego spotkania: że jesteśmy ze sobą z własnego wyboru, a nie z nakazu przeznaczenia, więc tylko my mamy wpływ na to, co nas łączy. Mój mąż i ja byliśmy najbliżej siebie, gdy dosięgaliśmy się wzrokiem.
Telefon zaczął wibrować na kuchennym blacie. Kacper odwrócił się i poszedł po aparat, wziął go do ręki, a następnie włożył do koszyka na komodzie przy drzwiach, abym usłyszał brzęczenie. Drgania porwały czarny prostokąt do tańca, więc nieśmiało przemieszczał się on pomiędzy drobnymi przedmiotami, zaczepiał je wszystkie jak pobudzony, niepewny swojej atrakcyjności hetero-nastolatek w dyskotece, startujący nieumiejętnie do wszystkich napotkanych dziewczyn. Smartfon drżał i jęczał, a ja widziałem, jak one patrzą na chłopaczynę z góry i chichoczą bezlitośnie, gdy ten podryguje, gestykuluje ponad miarę, czerwieni się i samoistnie dochodzi, po czym ucieka do domu zawstydzony przebrać slipy i spojrzeć sobie w twarz w łazienkowym lustrze. Telefon przestał dzwonić i zaległa cisza. Krzątałem się w garderobie, ale co chwilę zerkałem przez ramię na bieliźniarkę po mojej prawej. Smartfon leżał w wiklinowym pojemniku i milczał. Po lewej, bliżej wyjścia na taras stał Kacper, czekał jak snajper na odpowiedni moment, by bez cienia wątpliwości oddać strzał, gdy podejdę do aparatu. Po chwili tę myśl zamieniłem na inną. Wyobraziłem sobie, że czekamy w blokach startowych, aż telefon zadzwoni, następnie obaj rzucamy się, aby go zdobyć, dotknąć zielonej słuchawki i wykrzyczeć pytanie, czego tym razem chce Sebastian, chociaż wiemy, dlaczego się do mnie dobija. On musiał się upewnić, że mam dla niego czas, najcenniejszą walutę w świecie samotności.
Ciszę przerwało uporczywe wiercenie. Kacper przewrócił oczami, co zirytowało mnie w sekundę, chociaż wiedziałem, że to dopiero pierwszy set i warto zachować siły na kolejne wymiany piłek. Mój mąż ochoczo ruszył w kierunku telefonu, a ja czekałem, aż zbliży się do siatki. Gdy wziął smartfon do ręki, aby mi go podać, poprosiłem, by odebrał i zapytał, o co chodzi. Można powiedzieć, że podszedł blisko, więc zagrałem nad nim. Popatrzył na mnie z zaciśniętymi ustami, zmarszczył brwi, ale po chwili złość ustąpiła miejsca politowaniu i dotknął ekranu.
– Cześć, Sebciu, tu Kacper – powiedział z uśmiechem do telefonu, ale jego wyraz twarzy zmienił się raptownie, gdy spojrzał na mnie. – Adam zamknął się w garderobie i walczy z kurzem.
Przypomniał mi, że niepoliczalne ciała szare nadal krążą wokół mnie i obserwują wieczorny mecz pomiędzy małżonkami. Czekałem, aż Kacper zagra piłkę, ale grzebał się po swojej stronie kortu. Trzymał aparat przy uchu, mruczał, chrząkał, głośno wzdychał i przecząco kiwał głową.
– Nie zrozumiałem, mógłbyś powtórzyć? – Wysłuchał Sebastiana, po czym zakończył połączenie.
Skierował swoje kroki do salonu, po drodze zgrabnie wrzucił mój telefon do koszyka i zniknął mi z pola widzenia. Wiedziałem, że znęcał się nad pijanym i naćpanym Sebastianem za wszystkie telefony w środku nocy, gdy mój przyjaciel budził nas, po czym mówił długo, wolno i niewyraźnie. Tym razem chłostał go tylko po to, aby mnie zabolało. W takich chwilach nie lubiłem Kacpra, a jeszcze bardziej nie lubiłem siebie. Najbardziej za bezczynność, która wymuszała działanie u innych, umiejących zrobić to, co należy, zareagować, stanąć w obronie słabszych, bronić poglądów. Nie bali się albo nie byli leniwi. Często bywało tak, że choć nie zdołali popełnić dzieła umiejętnie, dobrać odpowiednich słów, tonu, przyjąć odpowiedniej postawy, to przynajmniej próbowali. Patrzyłem na nich i choć wiedziałem, że sam zrobiłbym to lepiej, milczałem. Chociaż byłem specjalistą od komunikacji, pozwalałem innym narażać się na śmieszność, porażkę, aby narosła w nich agresja, bo wolałem patrzeć, obserwować, uczyć się na ich przykładzie. Niekiedy mnie to bawiło, a czasem mogłem odetchnąć i mieć wszystko gdzieś. W pracy brak działania z mojej strony był pozorny, pozwalał mi zachować dystans, dawał możliwość obiektywnej oceny, z kim mam do czynienia i jakie są jego prawdziwe intencje.
Mowa ciała jest niedocenioną dziedziną nauk o człowieku i powinna być obowiązkowa w szkołach średnich. Zawsze, gdy uczestniczyłem w spotkaniach zapoznawczych, pierwszych rozmowach lub negocjacjach, rozglądałem się, czy po drugiej stronie jest ktoś taki jak ja. Zwykle nie było nikogo, bo większość rekinów biznesu bardzo wierzyła w research na temat swoich potencjalnych partnerów, a najbardziej we własną nieomylną intuicję, lekceważyli więc doradców, których uważali za zło konieczne: brali ich ze sobą, aby zamknąć usta zarządom, wspólnikom, udziałowcom. Kto czyta mowę ciała, dostrzega grę pozorów. Zwykle, gdy dwóch decydentów z wielkim portfelem i jeszcze większym ego spotykało się, aby zrobić interes – a byli to najczęściej mężczyźni z nikłym zasobem wiedzy na temat komunikacji niewerbalnej – zaczynał się sitkom. W sali konferencyjnej albo w gabinecie odgrywano spektakl bycia sobą, organiczności, męskiej gadki prawdziwych samców alfa, odpornych na jakieś tam pedalskie czary-mary językoznawców ciała. Przeczucia mentalistów były zabawkami dla frajerów. Po kwadransie obwąchiwania spoconych jaj przychodziła pora na porównywanie kutasów w miłej atmosferze. Dowcipy, plotki, przechwałki, spinki, zegarki, cygara, matki, żony i kochanki, ostatnio częściej córki i synowie, sporty i uniwersytety, stadniny i rakiety, wykresy i przewidywania, nowobieda znajomych po chybionych decyzjach inwestycyjnych, wszechwiedza dzięki asystentom ministrów, sekretarzom stanu i kumplom z podwórka, polityka. Tyle tylko, że była to ukryta gra, zabawa w szpiegów, podwójnych agentów, rywalizacja o kurnik dwóch chytrych lisów udających, że nie wierzą w jasnowidzenie, a filmują to, nagrywają, aby analizować i odczytać ukrytą prawdę.
Dostawałem od szefa umówiony sygnał i otwierałem szufladkę z kinezyką. Oceniałem, jak przeciwnik balansuje między ilustratorami a regulatorami i adaptorami. Obserwowałem, jak chodzi, mówi, je, pije, kiedy prosi, a kiedy odmawia, czy zamawia, co robi z palcami, ustami, brwiami, powiekami, nosem i uszami. Co mówi otoczeniu jego ciało, jaką wytworzył atmosferę i aurę, gdzie stanął, pod jakim kątem, jaką wyznaczył proksemikę. Słuchałem, co wychodzi z jego ust, odczytywałem z napięcia sylwetki ukryte zamiary. Wiedziałem, kiedy się boi, czy kłamie, koloryzuje, oceniałem, kto kogo zje na śniadanie. Dedukowałem z wad postawy, czy ktoś go kiedyś skrzywdził i na zawsze odebrał mu poczucie własnej wartości, dlatego uwielbia być niebezpieczny, nieobliczalny.
– Czego chciał? – zapytałem i wziąłem telefon do ręki. Ostatnie połączenie nie trwało nawet dwóch minut, ale miałem nadzieję, że Kacper zdążył rozpoznać w głosie Sebastiana desperację, rozpacz i wezwanie o pomoc, którego nie można zlekceważyć.
– Chichotał z zakurzonego męża zajebanego robotą, a potem śpiewał, że dzień się budzi w kolorze słońca – zanucił beznamiętnie Kacper, ja zaś zrozumiałem, że nic z mojej intrygi nie wyszło. – I tyle.
Mój mąż nie wyczuł, że Sebastian tylko udaje beztroskiego, a w rzeczywistości tonie w zniechęceniu, panice i niepokoju. Gdyby tylko rozpoznał emocjonalny rollercoaster osoby z borderline, byłby bardziej empatyczny, przeprowadziłby przyjacielską rozmowę o sensie życia i zaoferował wsparcie. Kacper niezmiennie uważał, że alkoholik i ćpun Sebastian stoczył się na własne życzenie, a teraz próbuje zwrócić na siebie uwagę. Wiedział, że nikt poza mną nie odbiera już telefonów od kumpla z dawnego życia. Starzy przyjaciele unikali Sebastiana jak ulicznego biedaka, chociaż nigdy nie żebrał o pomoc, a z tej otrzymanej nigdy nie skorzystał. Sebastian był wyrzutem sumienia nas wszystkich, grona przyjaciół i znajomych kiedyś skupionych wokół niego, przeświadczonych o własnej wyjątkowości, pewnych tylko jednego: że jesteśmy dla siebie najważniejsi, niezniszczalni i skoczymy za sobą w ogień. Z czasem każdy poszedł w swoją stronę, a przez lata urósł między nami mur na tyle wysoki, że przestaliśmy widzieć i słyszeć, jak ktoś w dole krzyczy i odbija się od ściany.
Kilka dni temu Sebastian zadzwonił do mnie w środku dnia. Odebrałem przekonany, że jest na melanżu i stracił poczucie czasu. Pewnie przypadkowym znajomym opowiada fascynujące historie, ale wypadło mu z głowy czyjeś nazwisko, data albo miejsce, więc wybiera telefon do przyjaciela, zanim ostatecznie udzieli prawidłowej odpowiedzi. Tym razem był jednak trzeźwy, pogodny i rzeczowy, taki jakim go poznałem dwadzieścia pięć lat temu. Poprosił mnie, abym znalazł dla niego czas, zrobił sobie wolny weekend bądź wziął parę dni urlopu i przyjechał do starego mieszkania w kamienicy, w której obaj kiedyś mieszkaliśmy jako sąsiedzi. Zamierzał powiedzieć mi o czymś ważnym i chciał zrobić to osobiście, nie przez telefon, jak teraz zwykle się robi. Według Sebastiana ważnych rzeczy nigdy nie wolno było załatwiać przez esemesa, wiadomością cyfrową nabazgraną paluchem, emotikonami, piktogramami, memoji, bitmoji czy smartfonową neopocztówką. Kiedyś chamstwem określano rozstanie przez osobę trzecią, w liście, na skrawku gazety, na serwetce i na żółtej karteczce przyklejonej do monitora Carrie Bradshaw. Gdzieś się zapodział honor, tradycyjne twarzą w twarz, jak kiedyś, gdy ludziom zależało na tym, aby patrzeć w oczy drugiego człowieka, czuć temperaturę jego ciała, zapach, napięcie mięśni, bezwarunkowe małe odruchy, mikroreakcje, mowę ciała, zwłaszcza gdy temat był trudny, dotyczył emocji i uczuć. Teraz face to face online stało się normą.
Obaj z Sebastianem należeliśmy do ostatniego pokolenia pamiętającego jeszcze, czym była szkolna reprymenda udzielona przez uderzenie linijką lub trzcinką po wewnętrznej stronie dziecięcej dłoni, klęczenie na worku z grochem, stanie w kącie, wymierzony policzek, w najlepszym razie wytargane ucho. W dzieciństwie częściej trzeba było brać byka za rogi, stanąć przed rodzicami i przyznać się do kradzieży drobnych z torebki mamy albo ojcu kolegi, że nos jego syna nieprzypadkowo przylepił się do naszej zaciśniętej pięści. Postanowiłem, że pojadę się spotkać z Sebastianem, ale nie zamierzałem roztrząsać, o czym chce mi powiedzieć. W myślach przeczytałem błyskawicznie wiele możliwych scenariuszy i żaden nie wydał mi się na tyle nowy, abym musiał zaprzątać sobie głowę bardziej niż zwykle. A jednak nie potrafiłem przestać myśleć o moim najlepszym przyjacielu sprzed lat.
Gdy wróciłem do domu, na rutynowe pytanie Kacpra, jak minął dzień, wywaliłem z siebie stos bzdur o niczym. Mój mąż przyglądał mi się nieruchomy i milczał. Wówczas zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, co powiedziałem, bo tylko jedna sprawa zaprzątała mi głowę. W myślach zadałem sobie pytanie, czy o niej też wspomniałem.
– Sebastian na pewno chce tylko pogadać – odpowiedziałem na głos i sam sobie nie uwierzyłem.
Mina Kacpra nie zmieniła się od paru minut, skubany wiedział, że wyczytam z jego twarzy wszystko. Założył kamienną maskę, nie zareagował na żadne prowokacje z mojej strony, nie zauważyłem najmniejszego drgania powieki, przełykania śliny. Po latach to on czytał mnie lepiej niż ja jego. Byłem przekonany, że jego zdaniem rozmowa z Sebastianem nie przebiegła tak, jak powiedziałem. Zastanawiałem się tylko, czy stwierdzi, że go okłamałem, czy dostrzeże troskę – w końcu nie chciałem martwić go bardziej niż wówczas, gdy kazałem mu odebrać połączenie, bo kończyłem wywieszać pranie.
Kacper tego nie znosił, twierdził, że to nie jego telefon. Spojrzał na ekran, dostrzegł, kto dzwoni, i zaczął między sygnałami przekonywać mnie, że nie zdoła nawet przez te parę minut podtrzymać rozmowy z Sebastianem. Akurat wtedy wziąłem go z zaskoczenia: byczył się przed telewizorem, gdy ja grałem rolę perfekcyjnego pana domu, więc ostatecznie w poczuciu winy poderwał się rozpaczliwie, wziął telefon i w drodze do mnie odebrał. Tymczasem Sebastian – przekonany, że to ja – natychmiast postawił ultimatum: jeśli za kilka godzin będę u niego, to zaczeka z podejmowaniem nieodwracalnych kroków. Telepał się ze strachu pewien, że tym razem mu się uda. Zażądał obietnicy, aby nie łykać, nie ciąć, nie skakać, nie wieszać. Chciał usłyszeć, że jest dla mnie ważny, że nie jest beznadziejnym człowiekiem. Sebastian umierał z rozpaczy i smutku, ale walczył, powtarzając, że ma dla kogo.
Mój mąż zbladł, a ja zrozumiałem, dlaczego nie chce w tym uczestniczyć. Kacper błyskawicznie budował zasieki z drutu żyletkowego, z niewielką furtką tylko dla mnie. Miał teorię, że aby mnie chronić, najlepiej zająć mnie stosem nieistotnych spraw: raz prosił, innym razem groził, ale zwykle nie pozwalałem się otoczyć opieką, jaką mój mąż uznał za konieczną. Kłóciliśmy się za każdym razem, gdy tematem rozmowy stawał się Sebastian. Kacper uważał, że człowiek musi spaść na dno, aby się od niego odbić. Podważałem tę tezę jako wynikającą ze stereotypowego podejścia kogoś bez analogicznego doświadczenia. Kacper unosił się tym bardziej, bo sądził, że w ten sposób lekceważyłem jego traumatyczne dzieciństwo. Emocje po chwili opadały, ale tkwiliśmy w klinczu, aż temat umierał zawieszony gdzieś między nami do czasu, gdy telefon znowu dzwonił. Wówczas albo odbierałem go od razu i znikałem w sypialni, albo informowałem Sebastiana krótko, że oddzwonię, po czym odkładałem słuchawkę, bo akurat warunki nie były sprzyjające.
Nadal stałem w garderobie, kurz przyglądał mi się i milczał, wiedział o wszystkim. Wrzuciłem do sakwojaża kilka par slipów, zanuciłem Alibabki i zgasiłem światło. Postawiłem torbę w przedpokoju.
– Weź czapkę i szalik – rzucił Kacper, a ja uznałem to zdanie, zwykle wypowiadane przez matki i babcie, za czystą złośliwość, zachętę do pojedynku.
– Wiem, że znamy się dopiero od niedawna, ale czy widziałeś mnie kiedykolwiek w czapce? – zapytałem beznamiętnie, ale w środku, w okolicach pępka, już formowałem kulkę złości, małą piłeczkę wkurwienia, mniej więcej wielkości piłki pingpongowej, gotową do zaserwowania.
– Nie chcę, abyś zmarzł! Przeziębisz się i umrzesz – wyrecytował Kacper i podszedł do kuchennego blatu. Prawą ręką sięgnął do kosza z owocami, by zdjąć z góry błyszczącego starkinga, lewą podsunął deskę do krojenia, chwycił nóż i jednym ruchem rozciął jabłko. Wbił zęby w soczysty miąższ i popatrzył na mnie zza linii kortu.
– Zima idzie – dodał z pełnymi ustami, połknął pogryziony kawałek, podrzucił w dłoni drugą połówkę i usiadł w fotelu. Widziałem tylko jego długie nogi, które wyrastały z żółtego welurowego fotela i opierały się o stół wielkimi stopami. Stanąłem za nim, położyłem dłonie na jego szerokich ramionach i delikatnie zacząłem je ugniatać.
– Umrzesz przede mną, jeśli nie będziesz myć owoców. Wiesz, ile osób dotykało tego jabłka? – zapytałem i tak wszedłem do gry, trafnie, chociaż zbyt pasywnie. Masowałem kark męża, ale ani drgnął. Kacper poruszał niespiesznie żuchwą i patrzył przed siebie.
– Na pewno nie tyle, ile ciebie – zripostował. Trafił w pole piłką nie do obrony. Gem, set, mecz.
Później leżeliśmy obok siebie w milczeniu, a ja zastanawiałem się, jak wytłumaczyć Kacprowi, że tym razem nie mogę odpuścić, przeczekać, pójść na zakupy, umyć samochód i zapomnieć. Spokój Sebastiana zrodził we mnie złe przeczucie, jak tylko kumpel poprosił o spotkanie. Gdy upewniał się telefonicznie, że będę u niego w najbliższy weekend, mój niepokój przechodził w lęk, że to nie kolejne widzimisię narcystycznego indywidualisty, ale coś bardzo poważnego i wyjątkowo osobistego. Kładłem się spać z myślą, że wydarzy się coś niedobrego i muszę w tym uczestniczyć. Gdy dopytywałem Sebastiana, o co chodzi, zapewniał, że marzy mu się wspólny czas jak kiedyś, to wszystko. Ciągnąłem go za język, a przyjaciel się krygował, by po chwili wyznać, że postanowił wziąć sprawy w swoje i ręce i chce przedstawić mi plan działania. Schlebiał mi, że zawsze byłem mądrzejszy od niego, że od pierwszego wejrzenia kochał mnie i szanował, że w sumie dzięki mnie żyje i abym pamiętał, że zawsze traktował mnie jak ostatnią deskę ratunku. Byłem przerażony, zadzwoniłem w międzyczasie do naszych wspólnych znajomych, aby – czy to wprost, czy między słowami – przyznali, że od lat nie mają z Sebastianem kontaktu. Gdy zdałem sobie sprawę, że będę z nim sam na sam, pomyślałem, że powinienem zabrać Kacpra. Zanim zapytałem męża, czy pojedzie ze mną, Sebastian wyczuł moje wątpliwości i poprosił, abyśmy spotkali się we własnym gronie, tak jak ćwierć wieku temu.
Przepełnił mnie lęk, że każda racjonalna sytuacja, zwykła sprawa lub beztroskie spotkanie na pewno zakończą się katastrofą, jeśli po tylu latach dam się sprowadzić pod przymusem na miejsce naszego poznania, do naszych mieszkań w kamienicy, do sklepu, pod którym zobaczyliśmy się pierwszy raz, na balkon, gdzie godzinami gadaliśmy o życiu i wypiliśmy cysterny herbaty, kawy i wina. W ostatnich latach Sebastian pojawiał się w moim życiu, gdy był na zejściu, kończył narkotykowy rajd, a alkohol niczego już nie mógł uratować. Dzwonił, bo dopadał go kryzys i rozhisteryzowany szukał rozmówcy. Wiedziałem, że wystarczy go słuchać, pozwolić mu mówić, krzyczeć, wściekać się, poczekać chwilę, gdy się rozłączy, bo lada moment zadzwoni ponownie, aby przepraszać, płakać i obiecywać, że to ostatni raz. A po kilku dniach znów należało pozwolić, aby mówił, niewyraźnie, nieskładnie i nielogicznie, aż zaschnie mu w ustach, aż wreszcie zapomni, o czym chciał powiedzieć, zamilknie zaskoczony swoją nieporadnością i zaśnie. Przez ostatni tydzień Sebastian dzwonił codziennie, niezmiennie pijany i naćpany, ale raptem na minutę, dwie. Chciał tylko usłyszeć, że będę, że znajdę dla niego czas, że daję słowo. Wówczas nabrałem pewności, że chcę przyjechać, aby go zobaczyć, że chcę go pocieszyć, przytulić, uratować i mogę mu to obiecać. W kwestii przyrzeczeń nic się nie zmieniło, skoro dałem słowo, to Sebastian miał pewność, że następnego dnia zapukam do jego drzwi.