- W empik go
Bezruch. Kroniki z Zaświatów. Tom 1 - ebook
Bezruch. Kroniki z Zaświatów. Tom 1 - ebook
Od wczesnego dzieciństwa Amber widzi szkaradne, przerażające stwory, które wchodząc w jej ciało, powodują niewyobrażalny ból. Oczywiście w ich istnienie nikt nie wierzy, a psychiatrzy przez lata bezskutecznie poszukują przyczyny kończących się samookaleczeniami ataków, gdy nieszczęsna ofiara usiłuje wydrzeć TO ze swojego wnętrza. Rodzice są zrozpaczeni cierpieniem córki, a brat jest szykanowany w szkole z powodu siostry wariatki.
Kiedy leczenia podejmuje się kolejny terapeuta, Amber nie ma do niego za grosz zaufania. Do czasu, gdy dowiaduje się, że podobnie skrzywdzonych dzieci są setki, a zadaniem mężczyzny jest ich wyszukiwanie i nauka obrony przed TYM. Wkrótce nastolatka rozpoczyna naukę w szkole dla osób takich jak ona, gdzie wreszcie dowiaduje się, kim są jej prześladowcy i dlaczego ją dręczą.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-672-6 |
Rozmiar pliku: | 932 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszym zdaniem, jakie powiedziano nam w szkole, było twórcze „Nigdy nie okazujcie duchom swojego strachu – nie krzyczcie, nie uciekajcie”. Nie powiedziano nam jednak, co zatem robić mamy…
Tak więc po kilku miesiącach nauki we wspomnianej już szkole stałam jak wrośnięta w ziemię, patrząc na Coś, co brano za ducha, ale co prawdopodobnie nigdy nim nie było.
Stałam bez żadnego ruchu bynajmniej nie dlatego, że nauki starych mistrzów tak głęboko wryły mi się w pamięć, że nie potrafiłam złamać ich, nawet gdy nikt mnie nie widział.
Mój bezruch spowodowany był strachem.
Górował nade mną stwór tak potworny, że panika zmroziła każdą moją tkankę. Mięśnie skurczyły się, a oszołomiony przerażeniem mózg nie potrafił zmusić ich do mało chwalebnej ucieczki.
„Tak więc umrę. Na starym, zapomnianym cmentarzu, zamordowana przez Coś, co trudno nawet nazwać” – pomyślałam. Stwór zrobił w moim kierunku kolejny krok, a ja mogłam go w końcu ujrzeć w pełnej swoistego piękna krasie.Rozdział 1
Jawa we śnie
Powrót ze szpitala wyglądał dokładnie tak samo jak te piętnaście poprzednich powrotów.
A sam szpital? Normalka. Mówiący do siebie ludzie przekrzykiwali tych, którzy odprawiali wszelkiej maści rytuały na sobie bądź innych. Zbieranina ludzi nie do końca normalnych, a także tych zupełnie z innego świata. A wśród nich mrowie zabieganych lekarzy „od głowy” w białych kitlach, usiłujące doprowadzić to wesołe stadko do w miarę zrozumiałego i bezpiecznego stanu człowieczeństwa.
Ja należałam do tych drugich. Lekarze twierdzili, że gdy krzyczę w panice w pustą przestrzeń, to mam kolejny atak silnej schizofrenii.
Ale nie miałam.
Tylko nikt mi nie wierzył.
Gdy przypinano mnie do łóżka, ja rzucałam się przerażona, a stwory, których nikt nigdy nie widział, wskakiwały mi na brzuch, siłą rozwierały szczęki i właziły we mnie przez usta.
Ich wizycie w moim ciele zawsze towarzyszył ból tak wielki, że całe ciało drgało w konwulsjach, a ja plułam, wymiotowałam i drapałam każdego, kto ośmielił się podejść zbyt blisko. Ta katorga utrzymywała się niezależnie od ilości oraz rodzaju zaaplikowanych mi środków chemicznych, mających, ni to złagodzić mój ból, ni to skorygować halucynacje do mniej szkodliwych bądź zlikwidować je całkowicie.
Błagałam i mówiłam, co ze mną robią te stwory, ale nikt nie chciał mi pomóc.
Po kilku dniach wycieńczającej ciało męki i wielu samookaleczeniach (próbowałam wydrzeć z siebie intruza siłą, ale kończyło się głównie poodrywanymi paznokciami oraz głębokimi ranami od nich bądź zębów) stwór najzwyczajniej w świecie wychodził tą samą drogą co wchodził i znikał wśród lekarzy, którzy tłumnie przybywali pożegnać go razem ze mną.
Po tym wydarzeniu oszołomiona ulgą leżałam na łóżku jak kłoda, nie mając sił na sprzeciw. Tak więc posłusznie jadłam i mówiłam, że niczego we mnie nie ma. Takie stawianie sprawy przez trzy doby wystarczało, bym mogła wrócić do domu, gdzie czekali na mnie kochający rodzice i starszy brat.
Ale oni też mi nie wierzyli.
Tak więc po całym dniu zmieszania i niepewnych spojrzeń wracała do mnie normalność. Nie byłam jednak na tyle naiwna, by sądzić, że będzie ona trwać wiecznie.
Pamiętałam doskonale, jak jedno z tych sworzeń odwiedziło mnie po raz pierwszy ledwie półtora roku wcześniej. Byłam Tego ciekawa.
Stało, a właściwie kucało w odległości ledwie kilku kroków ode mnie. Oddzielało nas od siebie kilka siedzących w kawiarni osób, a obok mnie mama piła kawę i gawędziła wesoło z przyjaciółką. Ja miałam dziewięć lat, więc przede mną stała herbata i wielki kawał ciasta z kremem i czerwoną galaretką.
To Coś patrzyło na mnie bez żadnego ruchu, a ja oglądałam je tak długo, aż dostrzegłam wszystkie interesujące mnie szczegóły.
Było w zasadzie mojej wielkości, ale miało o pół metra za długie kończyny, a tułów nienaturalnie wychudzony. Siedziało z podkulonymi nogami, tak że twarz widoczna była między kolanami. Oczy miało rozstawione bardzo szeroko, jakby ktoś próbował przepchać je do uszu, a same źrenice nie miały koloru, który dałoby się określić. Im dłużej na to patrzyłam, tym więcej barw dostrzegałam: czerwień, zieleń, żółć, pomarańcz, granat, łosoś… Jedyna część tego cielska, która wydała mi się nie tylko ładna, a wręcz piękna. Nosa nie było, a usta to Coś miało tak wąskie, że nie mogłam zrozumieć, jak mogłoby zjeść moje ciasto. Skóra na twarzy była dokładnie tego samego koloru, jaki ma najtańszy papier toaletowy. Nie dostrzegłam nawet jednego skrawka ubrania ani włosa. Nawet głowa była w zupełności łysa!
Coś nagle wyprostowało obie nogi i nie korzystając z pomocy rąk, przesunęło się odrobinę.
Przy ruchu kości naciągnęły skórę tak mocno, że wyraźnie dostrzegłam ich kształt. Skrzywiłam się i rozejrzałam, ale nikt nie zwracał uwagi na paskudztwo, które sunęło ku mnie.
Nie minęła minuta, a znalazło się ledwie pół metra ode mnie. Klęczało, a maleńkie jak u niemowlaka łokcie opierało o kolana.
I wtedy wydarzyło się coś, co zniszczyło mi życie.
Stworzenie podniosło rękę i dotknęło mnie jednym palcem.
Wrażenie było takie, jakby ktoś wbił mi w ramię rozżarzony pręt. Wydarłam się i spróbowałam odskoczyć, ale paląca dłoń unieruchomiła mi drugi bark. Wrzeszcząc i szarpiąc się, padłam na podłogę, a To usiadło na mnie. Zdawało się, że moje krzyki nie robią na Tym wrażenia.
Dłonie Tego rozwarły mi usta tak szeroko, że poczułam, jak skóra w kącikach pęka (samookaleczenie, któremu lekarze dziwili się najbardziej). Najpierw wsadziło we mnie ręce, co utrudniło mi poruszanie się. Potem weszła głowa, przez co mój krzyk stał się stłumiony.
A gdy w końcu siedziało we mnie, całe ból był zupełnie inny. Jakbym była trzykrotnie większa w środku, niż mogła pomieścić moja skóra. Jakby ktoś rozpychał mnie od wewnątrz. Jakby cała skóra była gorsetem, który ktoś naciągnął tak bardzo, że tylko czekał na pierwszą okazję, by pęknąć we wszystkich szwach.
Przycisnęłam ręce do brzucha i paznokciami spróbowałam ten „gorset” rozerwać.
* * *
Skuliłam się na łóżku i z płaczem spróbowałam wyrzucić z siebie ból. Dopiero po kilku sekundach uświadomiłam sobie, że wcale go nie czuję. Rozejrzałam się i odkryłam, że jestem w tym samym pokoju, w którym wieczorem ulokował mnie Mistrz.
Odetchnęłam z ulgą. „Nie mam dziewięciu lat i nic we mnie nie siedzi. Za tydzień mam czternaste urodziny i jestem w szkole, w której uczą się dzieci które To Coś też dręczy”.
Pokój był prosty. Białe ściany i pościel. Na podłodze najzwyklejsze jasne panele. Dwa łóżka i dwie przyległe do nich szafy (na szczęście nie przydzielono mi żadnego współlokatora – chyba nie zniosłabym ciągłej obecności obcej osoby), a pomiędzy nimi jedno okienko wychodzące na…
Widok rzeczywiście robił wrażenie.
Na oko sześć pięter niżej cała rzeka ludzi w różnym wieku przelewała się właśnie brukowaną uliczką do ogromnego budynku szkoły, który swoją barwą niemal zlewał się z zielonym otoczeniem drzew. Niektóre z nich były owocowe i widziałam mrowie kwiecistych pąków. Po obu stronach uliczki rozciągały się ogrody – aż zamrugałam oszołomiona ilością barw.
W dziwny sposób skojarzyły mi się z oczami Tego.
Byłam tak wysoko, że nie docierał do mnie nawet stłumiony szum ich rozmów czy kroków.
Wyciągnęłam z pod łóżka torbę, ubrałam się i niepewnie przełożyłam rzeczy do szafy. Przeczesałam włosy palcami i to wystarczyło, by doprowadzić je do porządku (mama zmusiła mnie do obcięcia ich, bo w czasie ataków wyrywałam je garściami, a krótkie trudniej było chwycić ).
Przejrzałam się w wiszącym na szafie małym lusterku. Jasne włosy dodawały objętości moim kościstym policzkom. Duże niebieskie oczy świeciły, rzucając na boki rozbiegane spojrzenie („spojrzenie wariatki”, jak mawiali moi dawni przyjaciele); wąskie, ale grube wargi wyraźnie odcinały się krwistym kolorem od bladej twarzy. Wysoko osadzone brwi stanowiły ledwie widoczne dwie wąskie kreski, które po podniesieniu zmarszczyły niskie czoło.
Zbierałam się właśnie do wyjścia na poszukiwanie łazienki, gdy rozległo się pukanie. Zamarłam, jakby spodziewając się ataku.
– Proszę – wydusiłam i do pokoju zajrzała dziewczyna.
Miała długie blond włosy otulające jej bladą twarz, którą pomalowała tak grubo, że trudno było domyślić się jej naturalnego koloru. Niebieskie oczy oblepiał gruby rząd doklejanych rzęs, a usta wyglądały jak krew. W tym odcieniu miała też suknię. Wyglądała tak, że nawet ja z niechęcią pomyślałam o swoich eleganckich, aczkolwiek nadal dresach.
– Mistrz prosił, żebym przyprowadziła cię do jego gabinetu.
Wyglądała jak księżniczka i taki też miała głos. Absolutnie żadnej skazy.
– Chciałam najpierw iść się załatwić.
– Zaprowadzę cię.
Do łazienki miałam ledwie kilka kroków, drugie tyle do miejsca, gdzie się kąpałyśmy.
Droga do gabinetu zajęła znacznie więcej czasu. Dotarłyśmy do wind na samym końcu korytarza, zjechałyśmy na parter i przeszłyśmy na drugi skraj budynku. Dziewczyna zapukała do drzwi i po zaproszeniu otworzyła je. Z podniesioną głową poszłam za nią.
Mistrz i gabinet wyglądali tak, jak poprzedniego wieczoru. Prosty garnitur, niespecjalnie stara, ale zmęczona twarz; duża przestrzeń i drogie dostojne meble. Pod oknem stał drugi mężczyzna, tak wiekowy, że już kompletnie siwy.
Naprzeciw Mistrza stały cztery krzesła, ale tylko jedno wolne.
Chłopak nie mógł być wiele ode mnie starszy. Miał ciemne włosy, ale szarą twarz i niemal czarne worki pod zielonymi oczami. Obejrzał się na mnie, ale poświęcił mi ledwie sekundę, bo jego wzrok od razu przyciągnęła stojąca przy mnie piękność. Dwie dziewczynki obok niego były identyczne. Rude włosy, masa piegów i wygodne ubrania. Na dłoniach miały świeże opatrunki, twarze posiniaczone, trzymały się za ręce i trzęsły ze strachu.
– Dziękuję, Alino. Wróć na lekcję, wezwę cię w razie potrzeby.
– Oczywiście, Mistrzu.
Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
– Usiądź, Amber. To są Len, Ola i Kinga, oni również wczoraj przybyli do szkoły.
Ledwie skinęłam im głową i sztywno zajęłam swoje miejsce. Przez chwilę panowała cisza, po czym odezwał się człowiek przy oknie.
– Nigdy nie okazujcie duchom swojego strachu – nie krzyczcie, nie uciekajcie.
Gdybym tylko czuła się dość pewnie, zażądałabym czegoś, czego już sama nie odkryłam…