Bezu-bezu i spółka - ebook
Bezu-bezu i spółka - ebook
Zbiór prześmiesznych opowiadań Grzegorza Kasdepke, w których wspomina swoje pierwsze lata w szkole podstawowej. Ta książka aż kipi od absurdalnych pomysłów małych chłopców, przesycona jest ich niewymuszonym poczuciem humoru i swoistym dla ich wieku sposobem widzenia świata. Znajdziecie tu także kilka fotek z młodości autora, które bardzo uwiarygadniają tę opowieść…
Prawie każdy ma swoim domu wehikuł czasu – choć nie wszyscy zdajemy sobie z tego sprawę. Bo też niełatwo go rozpoznać. Czasami jest to album ze zdjęciami, czasami pudło ze szpargałami, bywa, że i kolekcja zakurzonych kasztanów, muszelek i żołędzi. Ja sięgnąłem po czarno-białe fotografie sprzed prawie czterdziestu lat i przeniosłem się do swego dzieciństwa. Rany boskie, jacy my, dzisiejsi dorośli, byliśmy wtedy niemądrzy!…
Grzegorz Kasdepke
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-941-7 |
Rozmiar pliku: | 8,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Musisz coś wybrać – powiedział wtedy mój przyjaciel Bodzio.
– Dlaczego?! – zasapałem ze złością.
– Nie można być i tym, i tym, i tamtym – wytłumaczył.
– Bo co?!
– Bo pstro!
I oczywiście doszło do bójki – która zakończyła się dopiero wtedy, gdy pani wychowawczyni postawiła nas w przeciwległych kątach sali. Stojąc tam, doznałem olśnienia…
– Zostanę pisarzem! – wrzasnąłem do Bodzia. – I napiszę o czołgistach, konduktorach, taksówkarzach, podróżnikach, myśliwych, wynalazcach, a także o Indianach!
– Wcześniej jednak – wtrąciła pani wychowawczyni – napiszesz sto razy: „Nie będę wydzierał się na lekcji”.
Tak bardzo rozbawiło to Bodzia, że pani wychowawczyni kazała mu napisać sto razy: „Nie będę rżał jak koń, stojąc w kącie”.
– O Indianach to łatwizna – oświadczył siedzący pod oknem Żuczek. – Napisz o mnie.
Pani wychowawczyni kazała mu sto razy powtórzyć w zeszycie: „Nie będę odzywał się niepytany”.
– Lepiej o mnie! – zawołał z końca sali Bezu-bezu.
– A czemu nie o mnie?! – obruszył się Krzysiek Olechno.
Dziesięć sekund późnej pani wychowawczyni kazała pisać wszystkim po sto razy: „Nie będziemy zachowywali się jak oszalałe dzikusy”.
Nie pamiętam już końca tamtej lekcji, w ogóle coraz mniej pamiętam – ale jak na pisarza przystało, zalepiłem dziury we wspomnieniach zmyślonymi historiami. Ciekawe, czy czytelnicy je odnajdą…
Grzegorz Kasdepke
Nieczęsto się zdarza, że autor opowiadania jest równocześnie jego bohaterem, a tak będzie właśnie w tym przypadku. Obiecuję jednak, że zamiast o dorosłym Grzegorzu, opowiem o niedorosłym Grzesiu. W tym celu wyjmuję z szafy prywatny wehikuł czasu (pudło ze zdjęciami) i cofam się w myślach o prawie czterdzieści lat.
Nad wejściem do szatni w mojej szkole wisiał napis: „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Prawdę mówiąc, gdybym umiał go odczytać, uciekłbym z lekcji już pierwszego dnia. Ale czytać nie umiałem. Napis był po prostu zbiorem tajemniczych literek – dowiedziałem się później, że tak naprawdę dotyczył nie szkoły, lecz wojny. Odczytała go nam nasza pani, pani Płonowska.
– Okropieństwo – wzdrygnął się Krzysiek Olechno. Miał doskonale okrągłą głowę i siedział ze mną w jednej ławce.
– Wojna czy szkoła? – zapytałem.
– Jedno i drugie.
W pełni się z nim zgadzałem. Co tydzień zapędzano nas do sali gimnastycznej na apele przeciwko wojnie, a ani razu nie zorganizowano apelu przeciwko szkole. Uważaliśmy to za niesprawiedliwe. Trzeba jednak przyznać, że pani Płonowska robiła wszystko, aby lekcje zaczęły nam się podobać.
Najbardziej lubiłem stać w kącie. Lubiłem też wycierać tablicę i chodzić do pani woźnej po kredę. Nie lubiłem za to czytać, pisać i liczyć.
Każdego dnia na pytanie mamy, co było w szkole, niezmiennie odpowiadałem: „Nic”. Mamę trochę to niepokoiło. No bo ile można robić „nic”, prawda? Na szczęście któregoś razu uspokoiłem ją informacją, że pani czytała nam „Świerszczyk”. Takie pismo dla dzieci.
– Naprawdę? – ucieszyła się mama. – Czytałam je, gdy byłam mała.
Babcia zareagowała podobnie.
– Naprawdę? Czytałam „Świerszczyk” mojej chrześnicy tuż po wojnie.
Dziadek wprawdzie „Świerszczyka” nie czytał, ale jako wielbiciel przyrody i znany działkowiec opowiedział mi o zwyczajach świerszczy domowych.
Następnego dnia podzieliłem się zdobytą wiedzą z Krzyśkiem Olechno. Był pod dużym wrażeniem.
– Naprawdę? – kręcił okrągłą głową. – Samce grają na skrzypcach, żeby poderwać samice?
– Na skrzydłach, a nie na skrzypcach – sprostowałem niechętnie. Również wolałbym, aby były to skrzypce.
Krzysiek zamyślił się.
– A właściwie po co? – zapytał.
– Co po co?
– Po co je podrywają?
– Żeby mieć dzieci – wyjaśniłem.
Krzysiek skrzywił się. Widać było, że uważa świerszcze za głupie. Ja uważałem je za okrutne. Samice rodzą dzieci, a potem te dzieci dorastają i na pewno muszą iść do szkoły. Biedne maleństwa!
Od tamtego dnia minęło prawie czterdzieści lat. Wiele z nich spędziłem, mażąc zeszyty i ślęcząc nad podręcznikami. Każdego dnia na pytanie mamy, co było w szkole, odpowiadałem: „Nic” – a przecież umiem dzisiaj pisać, czytać i liczyć. Wiem też z lekcji przyrody, że małe świerszczyki nie chodzą do szkoły. A z lekcji polskiego, że w „Świerszczyku” są opowiadania, z których można się nieźle pośmiać.
Dzisiaj sam takie piszę.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej