Bezwład - ebook
Warszawa tuż przed Bożym Narodzeniem. Do Serbii, podkomisarz Olgi Suszczyńskiej, trafia sprawa zwłok kobiety odnalezionych nad rzeką. Denatka ma na sobie wieczorową sukienkę i eleganckie buty, a wokół nie ma żadnych śladów. Tylko podcięte żyły dziewczyny sugerują, że doszło do samobójstwa. Ale czy to wystarczający dowód na brak udziału osób trzecich?
Jednocześnie Serbia musi zmierzyć się z intrygującym zadaniem podsuniętym przez dawnego przełożonego. Chodzi o sprawę ukrytego złota, które zostawił po sobie były milicjant w latach 60. W tle pojawiają się dawne sekrety i nierozwiązane sprawy z przeszłości, które zaczynają przenikać teraźniejszość, rzucając nowe światło na życie Olgi. Czy policjantka zdoła odkryć prawdę? Jakie tajemnice kryje jej własna historia?
Bezwładto pełna napięcia powieść o tym, jak cienka jest granica między sprawiedliwością a zemstą. Opowiada o zmaganiu się z przeszłością, z bólem, z którym trudno się mierzyć, i próbie poukładania sobie życia na nowo.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68541-64-9 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teraz
„Dzisiaj są moje urodziny, które obchodzę bez rodziny. Daleko, wysoko, wśród manowców, w pokoiku, na wieży hangaru dla szybowców…”
Lubili tę pieśń Stachury. Oboje ją lubili. Jeden z wierszy z wystrzępionej i porozklejanej książki w okładce, która przypominała dżinsową kurtkę. Książki z tamtych czasów były bardzo nietrwałe.
Krzysiek zapisywał na marginesach gitarowe akordy, a potem próbował je grać. Ta pieśń wychodziła mu ciałkiem nieźle. Wiersz, który Stachura napisał, pijąc wódkę na szczycie Góry Szybowcowej nad Jelenią Górą. U stóp miał miasto rozświetlone nocą tak, jakby w Kotlinie schował się cały wszechświat.
Lubili tę pieśń za to wezwanie, żeby wszystko, co żyje, cieszyło się i rosło.
Kiedyś pojechali do Jeleniej Góry i namówili jakiegoś taksówkarza, żeby ich tam zawiózł. Ich i tę gitarę Krzyśka, którą wlekli ze sobą przez pół dnia. Zapłacili za taryfę kupę forsy. Ale też okazało się, że to jednak kawał drogi za miastem. Droga była wąziutka, dziurawa i miejscami stroma.
Było warto.
– Niech pan zaczeka dziesięć minut – poprosił Krzysiek i dał mu sto tysięcy. – Coś dorzucę, jeśli pan zaczeka.
Olga pobiegła na skraj łąki, za którą zaczynał się stromy zielony stok. Krzysiek wyciągnął gitarę z pokrowca i poszedł za nią w niebieskiej koszuli w kratę, z długimi jasnymi włosami.
– Jesteś wariat. – Śmiała się. – Po co tu przyjechaliśmy?
Autobus z Wrocławia wlókł się bez końca, ale w ogóle się tym nie przejmowali. Kiedy się całujesz, czas wcale nie boli.
A teraz wyciągnął gitarę z pokrowca i grał. Nie był wirtuozem, ale nie przeszkadzało jej to. Przecież Stachura też nim nie był.
Kiedy doszedł do słów: „I powiesz: miły, witaj mi, tęskniłam tysiąc nocy i dni. Niech żyje ziemia, niech żyje niebo. Będziemy razem żyć”, zrozumiała, że tak właśnie będzie.
I zaczęła płakać.
Głupia sprawa. Nie mogła przestać. Pomyślała, że może jest w ciąży. Ale nie, no jak? Czas płynął. Taksówkarz palił papierosa oparty o brudnego fiata, a nad Śnieżką zbierały się chmury.
Powiedziała „tak”, zanim jeszcze Krzysiek o cokolwiek zapytał.
Matka nie mogła zrozumieć. Jak to możliwe, żeby zakochać się na całe życie w wieku osiemnastu lat? Ale ona wiedziała. Nie podzieliło ich nawet to, że rzuciła psychologię i poszła do policji.
Jeździli w Tatry, kiedy tylko mieli wolne. Wjechali na Kasprowy. Widziała w oddali garbatą piramidę Krywania. „Krywaniu, Krywaniu wysoki, lecą, płyną spod ciebie potoki. Tak się leją moje łzy jak łone, hej, łzy moje, łzy niezapłacone”. Śpiewał jej tę pieśń wprost do ucha, ale szeptem. Pamiętała ten szept i parę z jego ust. Było tak zimno, a jednak czuła, jak ją łaskocze. To dziwne, ale tamtego dnia miała pewność, że zapamięta ten moment, choćby podzieliły ich czas, zdrada, kłamstwo albo nawet śmierć.
Nie myliła się. Podzieliło ich to wszystko. Minęło tyle lat, a ona pamięta. Nie pamięta czasami jego twarzy, ale tamto tak…
Pierdolone świąteczne porządki. Zawsze zrobią człowiekowi sieczkę z mózgu.
Myślała, że wszystko już spakowane w papier, owinięte sznurkiem i upchnięte na wieki wieków tam, gdzie nie będzie musiała tego nigdy więcej wyciągać. Zapomniała. Niepotrzebnie zajrzała do tej szafy. Głęboka, wbudowana w ścianę. Za ubraniami miała wnękę. Były tam zepsuty odkurzacz, niebieska plastikowa skrzynka z grabkami, szpadelkami i plastikowymi zabawkami, które przestały być potrzebne. No i ten karton. Otake. Pudło po telewizorze. To był kolorowy telewizor. „Nie otake Polske żeśmy walczyli”, przypomniał jej się stary żart, którego nie potrafiła zrozumieć. Krzysiek rozumiał. Tłumaczył jej wtedy wszystko. Ciągnął do kina na _Gry uliczne_ i mówił, że tak trzeba. Że ten film jest tak zły, że aż wspaniały. Płakała, kiedy Redbad umierał z dziurą w brzuchu. Po latach przyjdzie jej do głowy, że to dlatego poszła do policji. Że nie może być jak reszta świata. Nie może po prostu iść dalej i nie patrzeć na krew.
Otworzyła ten karton i był tam radiomagnetofon. Nie mogła uwierzyć, że kiedyś ten kasprzak wystarczał im do szczęścia. Że czuli się dzięki niemu częścią świata. Że usłyszała na nim po raz pierwszy _The Wall_ i _Wish You Were Here_. Magnetofon i ze sto kaset. Kabel poplamiony był farbą. Pewnie używali go jeszcze w czasie, gdy malowali razem ściany, pomyślała.
To musiało być wtedy.
Ściągnęła żółte gumowe rękawiczki.
Podłączyła kasprzaka do prądu. Radio zaskrzeczało.
Wróciła do szafy i wyciągnęła z kartonu pierwszą lepszą kasetę. Chemitex Stilon. C-90. Taśma magnetofonowa w kasecie. Żadnego opisu. Czerwona etykieta. Wsunęła kasetę do środka. No i usłyszała Stare Dobre Małżeństwo.
Wysłuchała _Urodzin_ do samego końca. Następna była _Z nim będziesz szczęśliwsza_ i Serbia rozpłakała się na całego.
Teraz, po dziewiątym czy dziesiątym przesłuchaniu _Urodzin_ poszła wreszcie nalać sobie wódki. Jej matka byłaby zrozpaczona. Rok w rok powtarzała wszystkim, że w Wigilię Bożego Narodzenia nie wolno przecież jeść mięsa ani pić wódki.
– Chrystus umarł za ciebie, a ty nie możesz się powstrzymać od picia? – Matka rzucała serwetką i odwracała się ostentacyjnie od Olgi i ojca.
– Ależ, mamo, to przecież urodzinowa wódka jest – próbowała żartować Olga.
Matka nie nauczyła się śmiać z takich żartów do samej śmierci.
– Twoje zdrowie, mamo.
Wypiła setkę. I nalała sobie drugi kieliszek. Myszkowski znowu zaczynał śpiewać weselej. Serbia postawiła kieliszek na blacie i poszła wyłączyć magnetofon. Wyciągnęła z pudła inną kasetę. Najpierw gitarowy, akustyczny wstęp. Nie pamiętała, co to. Ale głos poznała. _Childhood living is easy to do the things that you wanted _– pociągnęła nosem – _I bought them for you, graceless lady_.
Zadzwoniłaby do matki, ale w niebie, w tym pieprzonym niebie tylko dla katolików, nie było przecież telefonów.
_Wild Horses_ – śpiewał ze starej kasety Jagger – _couldn’t drag me away_.
Założyła rękawiczki, wzięła z paczki świeżą żółtą ściereczkę i płyn w sprayu do czyszczenia drewna i poszła przetrzeć półki w pokoju Anki. Zastukała cichutko. Dwa razy. A potem trzy. Miały taki szyfr. Jeśli po dwóch razach nie usłyszała „nie wchodzić”, to znaczyło, że Anka śpi. Albo że czeka na wieczorne czytanie. Olga stukała trzy razy, a wtedy Anka się śmiała.
Hi, hi, hi – usłyszała w głowie i nacisnęła klamkę.
Wszystko było jak wtedy.
Usiadła na brzegu łóżka. Pachniało kurzem. Stęchlizną. Skąd kurz w nieużywanym pomieszczeniu. Opuściła ręce bezradnie.
_Faith has been broken_ – Jagger, śpiewał teraz ciszej, z drugiego pokoju, ale to jej zupełnie nie pomagało – _tears must be cried_.
Wypuściła szmatkę z ręki i sięgnęła po telefon. Wybrała numer byłego męża. Wigilia jest, to chyba może do niego zadzwonić z życzeniami?
Sygnał był. Poczuła, że robi się jej gorąco. Drugi, trzeci, czwarty… połączenie odrzucone.
Siedziała w milczeniu. Deszcz padał za oknem. Drzewa były czarne i śliskie. Szum miasta ledwo docierał przez te szyby. Potrójne zespolone szyby, mówiła pani z agencji nieruchomości, będą państwo zadowoleni. Niezwykła szczelność. Wieczysta gwarancja.
– Co to znaczy „wieczysta gwarancja”? – zapytała matka.
Kobieta z agencji powiedziała na to: że jak to co? Że do końca życia.
Piknięcie. Esemes.
„Znowu weszłaś do jej pokoju? Mówiłem ci, żebyś się przeprowadziła”.
Tylko tyle.
Otworzyła okno. Kasprzak bezlitośnie napędzał fortepian na tle smyków. Prawdziwe smyki, nie żaden syntezator. Guns N’ Roses za chwilę zaśpiewają _November Rain_. Miasto było ciche. Ale tramwaj wciąż jeździł. Ludzie musieli się przecież dostać na swoje cholerne choinkowe Wigilie.
– Popieprzyło mnie.
Zamknęła okno i ściągnęła rękawiczki.
Wzięła z biurka zdjęcie w drewnianej ramce. Anka z królikiem. Królik jest czarno-biały i miał być miniaturką, ale trochę wyrósł. Może Anka go przekarmiała?
Kiedy Serbia wyszła wtedy ze szpitala, królik leżał pod łóżkiem sztywny i wyschnięty. Pewnie był już tak głodny, że z rozpaczy zaczął gryźć wszystko co popadnie. Przegryzł kabel lampki. Zawsze zostawiali włączone światło w dziecięcym pokoju. Żeby było łatwiej trafić, mówiła. Zostawię włączone, mamo, żeby było łatwiej trafić.
Szkoda królika. Gdyby żył, nie zostałaby sierotą aż tak do samego końca.
Przetarła szmatką zdjęcie, choć wcale nie było brudne.
Anka na zdjęciu się śmiała. Brakowało jej górnej jedynki.
Powinna była coś zrobić z tym królikiem. A nie po prostu włożyć go do papierowej torebki i wyrzucić do zsypu. Powinna była coś powiedzieć. Wyjaśnić mu. Powiedzieć do tego miękkiego ucha, dlaczego nagle ktoś przestał go karmić. Taki królik pewnie wiedział, że czasem się nie wraca, ale przecież nie miał pojęcia, że nieraz bywa, że nie wraca się już nigdy.
Wyrzuciła go bez słowa. Potem uczyła się, jak poustawiać na nowo w korytarzu wszystkie ubłocone buty. I jak własną kurtkę na wieszaku powiesić tak, żeby nie widzieć innych płaszczy. Płaszczyk Anki został, choc wiedziała, że już nie będzie potrzebny. No i buty. Powinna była pojechać w najlepszych butach, ale skąd człowiek ma wiedzieć, które zabrać? Czyściła te jej buty, choć nigdy wcześniej tego nie robiła. Jego buty też czyściła. Czekała, aż usłyszy kroki na schodach. Czekała, aż on przekręci klucz, i wtedy dopadnie go i opierdoli. Uderzy go w pierś pięściami.
– Dlaczego, kurwa, nie wracałeś, dlaczego musiałam sama tego królika nieść do zsypu?!
Odkąd opuściła szpital, nie pojawił się ani razu. Gdyby przyszedł, ucieszyłaby się, ale człowiek już ma taki charakter, że musi opierdolić, prawda?
Na przykład za sprzęgło.
– No kto, kurwa, tak puszcza sprzęgło?
Nie wrócił. Jego ulubiona kiełbasa zrobiła się zielona. Prawdziwa, dobra wiejska kiełbasa, nie z tych, co się robią śliskie i wilgotne.
Na szczęście wódka się nie zmarnowała. Wódka ma to do siebie, że się nie psuje. Nawet porzucona nie choruje na depresję.
Serbia otarła twarz tą samą szmatką, której miała użyć do mebli.
Żółta szmatka. Vileda.
Cholera, pomyślała, zaraz się całkiem rozkleję. Wtedy zadzwonił telefon.
– Przepraszam, że do ciebie zadzwoniłam, ale są święta i wiesz, znalazłam twoje…
– Przepraszam, dyżurny z tej strony – usłyszała obcy męski głos. – Pani podkomisarz, mamy zwłoki. Musi pani przyjechać.
– Mam dzisiaj wolne. – Jej głos stwardniał w ułamku sekundy.
– Rozumiem, ale to nie jest jedyne zabójstwo dzisiaj, wszyscy zajęci…
– Dupa tam zajęci, święta są, a ja nie mam rodziny – podniosła głos. – O to chodzi, tak?
– Nie… Wszyscy są zajęci.
– Nawet choinki nie mam. – Nie chciała, żeby wyczuł, że się ucieszyła. – Gdzie ten trup?
– Na Pradze. Pod Śląsko-Dąbrowskim.
– Przecież to nie mój rejon, to robi Szósta Komenda…
– No ale przełożony zadecydował, żeby ściągnąć panią. To jakieś dziwne zabójstwo jest.
– Co powiedział?
– Że dziwne. Nietypowe. To co? Operacyjni z Pragi przyjadą po panią.
– Odwołaj, sama pojadę. Nie piłam.
– Ja nie pytam. Wysłałem, powinni być już blisko.
_Imagine there’s no heaven_ – zaśpiewał Lennon – _it’s easy if you try_.ROZDZIAŁ 2
– Nie spiesz się. – Położyła rękę na ramieniu młodego kierowcy. – I tak nie uciekniemy przed czasem.
– Ale kazali mi bez ociągania.
– Zwłoki nie ożyją od pisku opon. Święta ludzie mają. Kolędy chcą pośpiewać. Droga pusta.
Jeszcze na placu Wilsona niebo wydawało się jej szare. Ale ledwie opuścili wiadukt nad Dworcem Gdańskim i wyjechali na most nad Wisłą, było już ciemno. A może to przez te światła? Nagle zniknęły. Między Warszawą a Pragą wciąż ziała przepaść nie do zasypania.
– Co wiecie? – Pochyliła się, żeby zasznurować trapery. Lubiła grube podeszwy butów trekkingowych. Nigdy nie przestała myśleć o sobie jak o dziewczynie, która chodzi w góry.
– No trupa znaleźli. Kobietę.
– Człowiek, który ją znalazł, mówił, że była jeszcze ciepła – dodał ten drugi.
– Ale co: zastrzelona, zasztyletowana, zgwałcona i uduszona? Nie pytaliście?
– Sama pani zobaczy – powiedział ten drugi. – Już jesteśmy blisko.
Zjechali z mostu rampą, która ostro skręcała w prawo, w kierunku zoo. A potem wzdłuż Wisły. Przy przystani Aquatica zjechali z drogi na prawo, w stronę rzeki.
– Zatrzymaj! – rozkazała Serbia.
Otworzyła okno. Chłód wdarł się do środka w jednej chwili. Mokry. Śliski. Stęchły. Wigilia, kurwa jego mać. Wyciągnęła z kieszeni latarkę i poświeciła dookoła. Zjazd blokował metalowy szlaban zamykany na kłódkę. Był odsunięty. Kłódki brakowało.
– Nie wiecie, kto otwierał?
– Nie, nikt na to nie zwrócił uwagi. Zjechaliśmy od razu na dół.
– Jedźmy.
Samochód potoczył się po błocie. Drzewa stały martwe i ciężkie. Deszcz padał. Było zimno. Wolałaby być tam, gdzie śnieg.
Kilkaset metrów dalej, za nieczynnym zimą plażowiskiem błyskała w deszczu niebieskimi światłami suka teczwórka, dalej karetka i z boku jakiś blokujący jej drogę cywilny SUV. Serbia otworzyła drzwi. W suce paliło się światło. W ambulansie nie, ale widać było przez przednią szybę, że kierowca i sanitariusz przeglądają internet. Kiedyś mówiło się, że to piloci myśliwców mają najbardziej niebieskie oczy świata. Dzisiaj mają je użytkownicy smartfonów.
Rozejrzała się. Po lewej nic, nie dobiegał jej nawet słaby szum ulicy. Drzewa i deszcz tłumiły go doskonale. Po prawej, w krzakach, dojrzała światło ręcznych reflektorów. Pewnie tam są wszyscy. Zapaliła latarkę i poszła.
Ręce przemarzły jej momentalnie. Powinna była kupić sobie rękawiczki. Powinna też mieć jakiś krem. Dobry krem, nie za tłusty, ale taki, żeby jej nie grabiała skóra. Dobrze, że wzięła buty trekkingowe, bo tu trzeba w błocie iść po krzakach, nie mają gdzie się te trupy znajdować! Nie mogłyby w jakimś hotelu, w lobby, ciepło, kawa, sernik…
Ominęła jakieś zwalone gnijące drzewo, czarne i śliskie. Wydało jej się dziwne, żywe. W świetle latarki sęki, z których odpadła już kora, zdawały się poruszać.
Stali dwa metry dalej. We trzech. No właściwie we dwóch. Trzeci, ten gruby, ciężko sapiąc, jakby miał wyzionąć ducha, gramolił się z kolan.
Za nim, na drugim brzegu Warszawa wyglądała jak sen. Nad rozświetlonym miastem zawisło ciemniejące niebo z nikłą strużką blasku. Smukłe wieże Marriotta, Pałacu Kultury, Złotej 44, InterConti i Cosmopolitana stały na tle czerwonej rany. Jakby ktoś rozciął skórę nieba żyletką, pomyślała… Nie, nie żyletką, skalpelem. Cięcie było precyzyjne i czyste.
– Dobry wieczór – przywitała się.
– Witam, pani porucznik – powiedział pewnym męskim głosem cień tego, który trzymał reflektor na trójnogu.
Puściła mu płazem porucznika.
Drugi, który stał obok, tylko się ukłonił. On też trzymał reflektor, tyle że ręczny.
– Zdjęcia zdążyłeś zrobić, młody?
Trąciła technika w ramię. Popatrzył tymi swoimi niebieskimi oczami. Choć teraz, w mroku, nie były za bardzo niebieskie, ale przecież dobrze je pamiętała.
– No… na bardzo dużej czułości i potem z fleszem. Ujdą.
– Cześć, Olga. – Gruby wreszcie się wyprostował. – A ty choinki nie ubierasz, przyjaciół nie spraszasz?
Otarł ręce o spodnie i zdjął rękawiczki. Rozejrzał się, jakby chciał je rzucić na ziemię, ale schował do kieszeni kurtki. Była pikowana, żółta, błyszcząca i oplatała go jak kokon.
– Ha, ha, ha – roześmiała się. – Co ty, gejem zostałeś?
– Weź się… – fuknął. – Jak zadzwonili z prokuratury, to już lepiłem pierogi. Wziąłem siostry auto. I kurtki nie miałem. Wcisnąłem się w to, co miała w samochodzie.
– A to teraz jeździsz białym SUV-em?
– No, emelem przyjechałem – potwierdził. – Swoim bym przecież tu nie wjechał. A ten, rozumiesz, ma taki system, że każde koło komputer prowadzi osobno i nigdy nie wpadasz w poślizg.
– Gdzie ty chcesz w ten poślizg wpadać? Pierwszy przyjechałeś?
– Nie. – Grzegorczyk wyczuł zmianę jej tonu. – Pierwsza była chyba karetka. Ale jak przyjechałem, radiowóz też już stał.
– Skąd wiesz, że karetka była pierwsza?
– Bo stała bliżej ciała. Poza tym to oni mi powiedzieli, że nie ma tu już nic do uratowania. Jechać chcieli, bo przecież nie są karawanem, ale nie wyjadą, dopóki im nie zrobimy miejsca. Prokurator, jak zadzwonił, to powiedział, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. No więc zaczęliśmy oględziny, bo już zmrok zapadał. Powiedziałem im, żeby dupy nie zawracali, jak skończę oględziny, to odjadę. Niech czekają.
– Ale jak ich wyminąłeś?
– Nie wyminąłem, dziewczyno, ja prosto spod mostu zjechałem – wyjaśnił nie bez dumy.
– Jak? Po schodach?
– Tam nie ma schodów, tylko wysoki krawężnik, ale co to dla emela?
– Dobrze, co z nią? – Serbia pomyślała, że skoro ona już tu jest, a prokurator jeszcze nie, to znaczy, że siedzi przy Wigilii, a jutro załatwi sprawę tak, żeby właśnie jej to przydzielili. Zrobiła dwa kroki w przód, reflektory pochyliły się tak, by oświetlić przestrzeń pod jej stopami. I dopiero teraz zobaczyła zwłoki. Najpierw oczy. Dziewczyna miała oczy szeroko otwarte. Światło latarki odbijało się w nich jak płomień. Była bardzo blada. Miała rude włosy, pewnie farbowane, świetna robota, żadnych odrostów, włosy wyglądały na prawdziwe, ale ten kolor… Pewnie sombre.
– No wiesz, kłopot mam. – Grzegorczyk poczekał, aż Serbia się napatrzy. – Nie powiem ci.
– Jak to? Nic mi nie powiesz?
– Powiem ci, że umarła półtorej godziny temu.
– Skąd wiesz?
– Od świadka. Kiedy ją znalazł, jak twierdzi, jeszcze oddychała.
– Powiedziała coś?
– Nie jest pewien. Może tak, może nie, może mu się zdawało.
– Co to za odpowiedź?
Grzegorczyk wzruszył ramionami.
Serbia pochyliła się nad dziewczyną. Denatka miała na sobie czarną wieczorową sukienkę. To musiał być dobry materiał, bo nawet teraz, przemoczony i brudny, układał się dobrze na piersiach i brzuchu. Jaki ona ma piękny brzuch. Ramiona odkryte, bardzo blade. Widać na nich niebieskie żyłki.
Sukienka nie była podciągnięta do majtek, nogi nie były rozrzucone. Wyglądała, jakby się tu położyła i zasnęła. Ale nie spała. Miała wytrzeszczone oczy. I otwarte żyły. To nie był skalpel. To nie było gładkie cięcie.
– Co powiesz o tym?
– No to jest właśnie dziwne. – Grzegorczyk zaczął opukiwać sobie piersi. Zapomniał, biedak, że ma na sobie kurtkę swojej siostry. Pewnie nie paliła.
– Żyły są podcięte jakimś nietypowym narzędziem. Poszarpane brzegi – oceniła.
– Użyto noża. Takiego do chleba, z ząbkami – wyjaśnił. – Jeśli sama sobie to zrobiła, to musiało być dość dramatyczne. Żyletką albo skalpelem jeden ruch i po robocie. Tnąc takim nożem, trzeba użyć więcej siły. Szarpie ranę. To zabawka dla bardzo zdeterminowanych samobójców.
– Ktoś jej to zrobił?
– Krew wsiąkła w ziemię tutaj. Teraz, po ciemku, już nie zobaczysz, deszcz wszystko zmywa, ale kiedy przyjechałem, jeszcze były widoczne.
– Skąd wiesz, że to nóż do chleba?
– Leżał po drugiej stronie ciała, odciski palców pewnie też będą jej.
– Skąd wiesz?
– Bo ma pokrwawione dłonie i rękojeść noża jest umazana krwią. Może teraz mniej, bo pada coraz mocniej, wszystko nam się, kurwa, rozpłynie. Nóż zabezpieczony, zanim się wszystko zmyło.
– Zuch.
– To nie ja, to młody.
– Zuch młody – powiedziała głośniej, na wypadek gdyby nie słyszał. Ale pewnie słyszał, bo co miał nie słyszeć, skoro nawet wiatr jakby zelżał. Tylko ten deszcz.
– Nie powiedziałeś mi, czy ktoś jej to zrobił.
– Nie wiem. Szczerze ci powiem, nie wiem. Niepokoi mnie ten nóż tylko. Jakby miała w ręku żyletkę, uznałbym, że sama to sobie zrobiła. Ale taki nóż? Pomyśl: kto się tnie takim nożem?
– Ktoś, kto nie ma w domu żyletki ani skalpela.
– Może masz rację. Ale jest jeszcze coś dziwnego.
– Co masz na myśli?
– Jakby kobieta się wcale nie poruszała. Nie wygniotła tych krzaków, nie narobiła śladów. Nie ciskała się, nie panikowała.
– Przecież nie ma co liczyć na ślady w takim błocie.
– Jak przyjechałem, jeszcze tak bardzo nie lało. Nie wygniotła nic, mówię ci. Bez ruchu leżała.
– No i co?
– No i to, że zimno jest. Niewygodnie. Jak to możliwe, że się nie ruszała, nie pełzała, nie skręcała się z bólu?
– Pewnie wzięła wcześniej jakieś prochy.
– To by mogło trochę wyjaśnić. No dobra, chłopaki, idźcie już. Światło mi zostaw, młody. Masz wszystkie zdjęcia, rozumiem.
– No mam, zadowolony nie jestem, ale mam.
Grzegorczyk, posapując, ruszył poprzez kałuże, a policjant o mocnym głosie wyłączył reflektor i zaczął go zdejmować ze stojaka. Pomagali mu operacyjni. Wszyscy już przemarznięci. Jasne, że woleliby siedzieć przy choince niż przy zwłokach. Ale skoro tu są, to albo mają pecha, albo się sami zgłosili na świąteczny dyżur. Zmokłe psy.
Zupełnie jak ona.
– Widzieliście jakieś ślady na drodze? Musiała tu przecież którędyś przyjść.
Milczeli.
– Pieszo raczej nie szła w tej sukience. Były jakieś ślady? Sama przyjechała? Ktoś ją przywiózł? Taksówka? Przecież jest w szpilkach, jak z jakiejś imprezy. W taką pogodę nie przyszłaby tu z tramwaju.
– No tak. Ślady. – Technik wreszcie zrozumiał. – Do dupy z tym, karetka wszystko rozjeździła, bo próbowali zawrócić.
– Kurwa – zaklęła ze złością.
– Nie ma się co na nich wściekać. Myśleli, że jadą ratować życie. Potem chcieli wracać, bo przecież mogą dostać wezwanie, a tu Wigilia, nie ma za dużo ambulansów na mieście. Ale całe szczęście, że zostali, to może jednak zawiozą ją Grzegorczykowi na pokoje.
– Oni sztywnych nie wożą. Trzeba zawołać znajomy karawan. – Westchnęła. Policja nie ma swoich karawanów. Korzysta z usług zewnętrznej firmy. Ale kiedy robisz w zabójstwach, w terrorze kryminalnym, znasz ludzi od takiej roboty. Pomyślała, że Charon, kierowca białego mercedesa vito, który przyjeżdża po zwłoki nad Wisłę, pewnie siedzi już z rodziną podczas kolacji. – Dobra, idź. A! Rękawiczki masz? Albo lepiej jeden z tych waszych worków foliowych na dowody.
– No mam.
– Dawaj. – Teraz ona poświeciła mu tak, żeby mógł zajrzeć do torby. Miał wszystko w przegródkach. Porządny chłopak. Mogłaby go polubić. – No leć już. Do domu leć.
– Nie mam samochodu, przyjechałem radiowozem.
– Grzegorczykowi powiedz, niech cię odwiezie.
– Wścieknie się, ja na Tarchominie…
– Nie pierdol, ucieszy się, że nie musi lepić pierogów. Wszyscy się ucieszą. Jadłbyś pierogi zrobione przez grabarza? No… a on to gorzej jak grabarz. Leć. I powiedz tym doktorom, żeby szli z noszami.
Poczekała, aż się oddali, rozerwała worek z grubej folii i położyła go na ziemi. Obok ciała. Przyklęknęła na jedno kolano i pochyliła się blisko, bardzo blisko.
Poświeciła dookoła głowy ofiary.
Dziewczyna miała piękne włosy. Za kilka dni w tej sukience byłaby królową balu.
– Mów do mnie – szepnęła.
Nic. Cisza.
– Mów do mnie. Ktoś to zrobił, prawda? Płakałaś, ale nikt nie usłyszał?
Poświeciła na twarz dziewczyny. Jej skóra w tym blasku była upiornie blada. Deszcz płynął po policzkach. Olga nie mogła zobaczyć jej łez. Ani strachu. Dziewczyna miała pełne, ładne usta, niewyskubane brwi. Zero makijażu. A jednak była w sukience.
– Dokąd szłaś, księżniczko? Dlaczego jesteś tu bez płaszcza, bez samochodu, z rękami pociętymi nożem do chleba? Dlaczego nie lepisz pierogów, choinki nie ubierasz? Kto ci to zrobił?
Obejrzała dokładnie ręce. Nic, ani śladu brudu pod paznokciami. Kolana czyste. Nie klęczała ani się nie czołgała. Czerwone szpilki. No a jak, jakie miałyby być. Pod podeszwami nic. Ani liścia, ani trawy, ani błota.
– Ktoś cię tu przyniósł, dziewczyno. Nie ma wątpliwości.
Wstała z kolan. Jedno miała czyste, a na drugim okropną mokrą plamę. Nawet się nie spostrzegła, kiedy klęknęła na oba.
Poszła w stronę samochodów. Kiedy była tuż przed nimi, drzwi suki otworzyły się i młody policjant zapytał, jak długo jeszcze mają trzymać świadka, bo Wigilia i w ogóle.
– Pogada z nim pani czy ma czekać na prokuratora?
– Co, prokurator się jednak pofatyguje osobiście? – spytała zdziwiona.
– No, ten Bystroń, ambitny jest. Dzwonił. Ale jest gdzieś u rodziny na Podlasiu, zanim dojedzie, to nam się świadek pochoruje.
– Tak, tak, pogadam z nim.
Weszła do auta.
– Dobry wieczór, bardzo pana przepraszam, to wyjątkowa sytuacja…
– Nie kłopocz się, dziecko. – Uśmiechnął się. – Ja nikogo nie mam. Rozumiesz? Nikt na mnie nie czeka. Z panami nie porozmawiałem, bo zajęci, coś tam w telefonach mają ciekawego. Ale posiedzieć z kimś innym niż Fred też jest miło. Pączka w każdym razie dostałem.
– Ja też nikogo nie mam – powiedziała. – Rozumiem.
– Jak to nie masz? Taka piękna kobieta.
Zrobiło jej się cieplej.
– Olga – przedstawiła się. – Podkomisarz Olga Suszczyńska, ale mówią do mnie Serbia.
– To dlatego, że jesteś z policji?
– Nie rozumiem.
– Wiesz, co znaczy Serbia w tym mieście?
– Dla miejscowej gangsterki znaczy, że nie jestem z miasta, tylko z Garwolina. Albo z Pułtuska. Albo z Otwocka. Skądkolwiek. Z prowincji… Prawda, jestem z prowincji. Z zagranicy. Z Serbii.
– A… to nie wiedziałem. Kiedyś Serbia to był…
– Wiem, kobiecy oddział na Pawiaku. Ale nie wiem, czy dzisiaj bandyci to jeszcze pamiętają.
– Co mogę dla ciebie zrobić, dziecko?
– Proszę powiedzieć, co pan zobaczył.
– Niewiele, to był długi spacer jak dla nas. Wiesz, w moim wieku ludzie już raczej na wózkach jeżdżą albo siedzą przed telewizorem, ale my z Fredziem, widzi pani, to terier, on lubi pobiegać, przychodzimy tutaj codziennie. Na emeryturze człowiek ma czas na przyjemności. Więc spaceruję przynajmniej godzinę. Zawsze tędy. Codziennie, i dzisiaj też. Fred pobiegł w krzaki. Mnie nie było łatwo, bo ślisko, błoto, ale szczekał, skakał, podbiegał. Wiedziałem, że coś znalazł. No i mnie przyprowadził do tej dziewczyny. Lizał ją po twarzy, wie pani, on tak robi, kiedy ktoś jest chory.
Uśmiechnęła się.
– Żyła, kiedy pan ją znalazł?
– Żyła, tak, tak… żyła. Nie ruszała się. Bardzo blada była. Krew jej pewnie całkiem wypłynęła z tych otwartych żył. Wiedziałem, że to agonia. Wie pani, ja pamiętam powstanie. Widziałem, jak ludzie umierają. Tego się nie zapomina. Ukląkłem przy niej, bo coś mówiła. Całkiem sobie zabrudziłem spodnie.
– I co? Co mówiła?
– „Pomyśl o czymś przyjemnym”.
– Nie rozumiem.
– Tak powiedziała. Tak mi się zdaje, bo już gasła. Powiedziała: „Pomyśl o czymś przyjemnym”.