Biała Maria - ebook
Biała Maria - ebook
„Reporterka podąża za historiami jak internauta za wyświetlającymi się na ekranie linkami. Dotknięcie jednej opowieści sprawia, że podąża za nią i ją rozwija. Dopóki na tej dróżce nie pojawi się nowy link szczegół, za którym warto pójść. W rezultacie okazuje się, że wszystko jest całością. Wszystko samo się podpowiada”.
MARIUSZ SZCZYGIEŁ, ze wstępu do tomu reportaży Hanny Krall Fantom bólu.
Druga wojna światowa, polskie małżeństwo zobowiązuje się zostać rodzicami chrzestnymi pewnej żydowskiej dziewczynki. Obietnicy nie dotrzymują, powołując się na przykazanie: Nie mów fałszywego świadectwa... Co faktycznie stoi za ich decyzją? Czy prawda jest więcej warta niż ludzkie życie?
Ponad trzydzieści lat po premierze ósmej części Dekalogu Krzysztofa Kieślowskiego Hanna Krall przypomina tę wstrząsającą historię, umieszczając ją pośród innych dramatycznych opowieści o ocalaniu zdradzonych.
Narracja rwie się, odmieniana przez rozmaite czasy, miejsca, przedmioty i zdjęcia. Tym, co łączy te skrawki opowieści, jest dotkliwa nieobecność: giną ci, którzy zostali wydani, stłamszeni, oskarżeni. Czy dotknie ich również zagłada niepamięci?
Człowiek jest kruchy jak porcelana zwana Białą Marią – mówi nam Hanna Krall, próbując z reporterską dociekliwością i empatią przeniknąć tajemnice swoich bohaterów. Ta proza to doskonała lekcja wrażliwości, do której współczesność dopisuje coraz to nowe rozdziały.
Lektura coraz bardziej obowiązkowa.
Hanna Krall – jedna z najważniejszych światowych reporterek. Jej książki, w tym ponad sto przekładów, na stałe weszły do kanonu reportażu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07183-0 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom opieki
.
Niezłe te lody,
Karol mówił, że włoskie,
ładnie, że przyszedł,
sąsiedzi ze Stalowej mnie pozdrawiają, cała klatka schodowa,
nad Kaziem mieszkał, i co, i nie ma Kazia,
no nie ma, mówi Karol, ani Matki Boskiej, pracy też nie ma, musimy się niestety rozstać, powiedział mu prezes i Karol jest na bezrobociu.
Kaziu kupował szynkę, stać go było, wojennym inwalidą był, najwyższą rentę miał na całej klatce, ja cytrynówkę robiłam i było przyjęcie.
Jak rodzina byliśmy.
Do szafy doczołgał się, do schowka. Wszystko wyjął, poukładał na łóżku i się położył. Karol patrzy – Kaziu na stuzłotówkach umiera, a nad nim modli się ksiądz z Panem Jezusem.
A Matka Karmiąca była w kapliczce od przedwojny. Żona Karola prała firaneczkę, ja zmieniałam wodę w kwiatach.
Ukradli! Matkę Boską! Karol inną wstawił, ale nie taką już. Zwyczajną, nienazwaną.
Może i włoskie są, nawet podobne do... do... Sienną się szło, w stronę Marszałkowskiej... sprzedawali przez okno, pierwsze włoskie lody w całej Warszawie.
Nie były złe i u Lardellego, no ale pod twierdzą...
...pustynią jedzie się, a na górę kolejką linową. Nie lubię kolejek, zostałam na dole i pan Sarner został razem ze mną.
Dobre serce ma pan Sarner, chociaż w ogóle z Polski nie jest. Sprawiedliwych zaprosił na swój koszt, zawiózł nas do Grobu Pańskiego i do Betlejem. Ale śniadania to w Hiltonie jedliśmy, dzień w dzień.
Na tarasie siedzieliśmy, patrzyliśmy na starożytną twierdzę – okropność, o Boże, sami wszyscy pozabijali się – i jedliśmy lody. Najlepsze lody w moim życiu, lepsze niż w dżelateria... o, i przypomniałam sobie, gelateria pisało się, italiana, na rogu Marszałkowskiej. Waniliowe i kiwi. W dżelaterii nie było kiwi, ale doktór Kaltman przynosiła od Lardellego.
Niedaleko Lardellego był Singer, sklep z maszynami do szycia. Wielbłąd był na wystawie i Beduin, a między garbami wielbłąda stała maszyna. Marzyłam o takiej, od kiedy skończyłam kursy krawieckie.
Obiad niosą.
Wołowina?
Tu nie umieją wołowiny robić, ile razy trzeba tłumaczyć, że na małym ogniu i z jarzynkami.
Fasolka będzie.
Pani magister ucieszy się, uwielbia fasolkę szparagową, bo ładnie się dzieli.
Pani magister lubi dzielić i liczyć, z pracy w aptece jej zostało.
Zaraz ułoży strączki na brzegu talerza i policzy. I ucieszy się, że tak ładnie leżą, tak równiutko, o, jeden strączek leży, drugi strączek leży, trzeci strączek... a pani magister cieszy się, że ma policzone...
Kapusty nie, nie można podzielić, ale kluski już tak, o – pokazuje, o – i podział jest dokonany.
Przyjemniej jeść podzielone, nie uważa pani? – pyta mnie codziennie pani magister. Sama natura przyzwala nam na dzielenie, choć, trzeba przyznać, pewne rzeczy dzielą się nieciekawie, weźmy parówki. Łatwe, a nieciekawe. Co innego marchewka. Podzielimy i sami sobą będziemy zadziwieni, że tak się nam udało podzielić...
Dobrze, że zwyczajnie mówi ta magister, trochę trudno, ale przynajmniej bez rymów. Bo księgowa – wierszami. Jestem bosy heftling w niemieckim obozie, przypala mnie słońce, kostnieję na mrozie...
Nie może pani normalnie? – pytam. Że głód, że praca ciężka... Nie może. Od pracy wciąż bolą nogi, plecy, ręce, a głód, gość codzienny, wnętrzności mi skręca...
Radzi, żebym i ja wierszem. To nie jest trudne, wzywali panią ci Żydzi na pomoc i już ma pani ładny początek: pójdę, gdy mnie wezwą, przez lasy, przez pola... Teraz trzeba zrymować do pól, pola – dola chociażby, że taka będzie już pani dola...
Ja? Przez pola? Ja po nikogo nie pójdę.
Moja odwaga się skończyła.
Sama się czasem dziwię... Jak mówiła pani magister? Sama sobą jestem zadziwiona, że taka odważna byłam.
Do domu pójdę.
Na Sienną.
Buty już mam...
Sweterek...
Kapelusza nie wzięłam. A myślałam nawet, żeby granatowy.
No nic, pójdę w chusteczce.
Jeden but...
Może ktoś zapiąć mi drugi pantofel?
Dozorca przyleciał, po... policjant... po... po... po panią, stopnie przeskakiwał czy co, bo tchu nie mógł złapać, no po panią, no co się pani tak na mnie patrzy...
Od razu otworzyły się drzwi.
Krawiec wyjrzał z naprzeciwka. Po nim dwie siostry, z dwóch stron krawca, a po siostrach Ginalska. Z samego końca korytarza, spod ubikacji.
Zaraz...
Przecież pierwsza wyjrzała Ginalska. Krawiec nie mógł wyjrzeć, bo go na trzecim piętrze już nie było, zajął mieszkanie po Żydach, a Ginalska po krawcu zajęła. To kto był pod ubikacją?
Proszę zaczekać, powiedziałam, zaczęłam ubierać się i zaczęłam myśleć.
Doniósł ktoś? Sąsiadki nie, ale mąż tej po lewej stronie... Nie podobał mi się ten mąż. Na kogo mógł donieść? Na Jadzię? Na doktór Kaltman? Doktór ze szpitala przybiegła, z Umschlagplatzu... Fartuch narzuciła na płaszcz, ktoś mógł się zdziwić – dlaczego na płaszcz, dlaczego nie normalnie...
Będzie mnie męczyło przez cały dzień – kto wyjrzał z końca korytarza.
Skoro Żydzi do getta...
Krawiec po Żydach...
Ginalska po krawcu...
Wezmę kapelusz, pomyślałam i nałożyłam granatowy, z niedużym rondem, z kokardą. Wcześnie było, nikt jeszcze do pracy nie wyszedł, wszyscy stali w drzwiach i na mnie patrzyli. Ty, Marynia, żywa już do nas nie wrócisz, powiedział ktoś.
To był kolejowy komisariat, w Alejach, koło szpitala dziecięcego. Sienną szliśmy, potem Żelazną, policjant nie odzywał się, to i ja nie, tylko zastanawiałam się – Ruta? Jadzia? Doktór Kaltman?
Modliłam się.
Do Bronisławy, jak zawsze. Była błogosławioną od stu lat i powinna się wykazać.
Pomóż, prosiłam. Mnie pomóż i kogo tam trzymają w komisariacie, szmalcownik pewnie znowu przyprowadził. Od zarazy, Bronisławo, miasto uratowałaś, to co dla Ciebie znaczy te parę osób.
Spokojnie szłam niewinnym krokiem. Zawsze im powtarzałam – pamiętajcie, trzeba niewinnie chodzić.
Omega nazywał się.
Ten szpital.
Nie ma go, komisariatu też nie, niedawno sprawdzałam, nie ma, do metra przenieśli.
Dwóch ich było, nieogoleni, niedopięci, jacyś od wczoraj. Jeden stał, drugi siedział przy biurku i nabijał gilzy. Rozerwał bibułkę, potem drugą, odsunął tytoń i spytał o ausweis.
Ostrowska... Maria, córka Mikołaja... A Emilia? Zna pani Emilię Ostrowską?
Siostry miałabym nie znać? – zdziwiłam się i zaczęłam się trochę niepokoić.
Ma pani siostrę Żydówkę? – uśmiechnął się stojący.
Co takiego? – powiedziałam, a w głosie mym dźwięczało oburzenie. Ja – i żydowska siostra?
Mówiły potem, że krzyczałam, że w celi usłyszały mój krzyk.
Ja i krzyk?
Ja nie podnoszę głosu.
Powiedziałam: o, panowie.
Dwa słowa tylko.
I popatrzyłam na nich.
I dodałam, że takie numery ze mną nie przechodzą.
Zawołałam: Mila! Jesteś tu?
Były obie.
Odwiedzają, a jakże.
Obowiązkowe są.
I jak, Maryniu, się czujesz?
Tak troskliwie, tymi swoimi serdecznymi głosami... Obie. Córka Jadzi i córka doktór Kaltman.
Wracam, mówię im.
Dokąd? – pytają i udają zdziwienie.
Jak to dokąd? Na Sienną.
Nie ma, Maryniu, Siennej. W powstaniu zburzyli, nie pamiętasz?
Denerwuję się, to dlatego, wiem, że na Stalową, przecież wiem.
Mario, mówią, tutaj jest ci dobrze, ty nie możesz być sama w domu.
Tymi swoimi serdecznymi, troskliwymi głosami.
No, nie możesz, Maryniu, no, zrozum...
Nie mogę? Ja?!
O, drogie panie, nikt nie będzie mi mówił, czego nie mogę.
Jutro.
Albo dziś jeszcze.
Buty, moje buty gdzie są...
Całe szczęście, że córka Jadzi umiała się modlić. Egzamin był, Anioł Pański kazali im powiedzieć. Boże drogi, czy Jadzia nie mogła się nauczyć tak łatwej modlitwy? Emilia Ostrowska – i nie wie, co to jest Anioł Pański? Córka wiedziała, ale te oczy jej, te jej włosy... Stojący powiedział – jedna z was jest Żydówką, a druga nie jest. My nie wiemy, która jest która, więc to wy powiecie nam, wy same.
Miały zdecydować przez noc.
Rano miały powiedzieć.
Która jest która.
Polka wyjdzie, Żydówka zostanie z nami, powiedział stojący.
Podobno się naradzały. Jadzia mówiła: ty wyjdziesz, ja już sobie pożyłam. Mała mówiła: nie, ty wyjdziesz.
Podobno wiedziały, co zrobią – zostaną obie.
Podobno usłyszały mój głos i Jadzia szepnęła: Maria przyszła, wszystko będzie dobrze.
Ciekawe, dlaczego je wypuścili.
Bronisława pomogła?
Anioł Pański wysłuchał?
Policjanci mi uwierzyli?
Ten za biurkiem to aż westchnął – gdybym ja miał dziecko z takimi oczami, nie chodziłbym z nim po ulicy.
Temu za biurkiem udało się nabić dwie gilzy z rzędu i nie rozerwać bibułki. Może wpadł w dobry humor i nie chciało mu się odsyłać na gestapo tego dnia?
Miał rację. Musiały we dwie po ulicy się kręcić?
Wróciły skądś, spod Lublina. Musiały wracać, bo jakiś mężczyzna dopytywał się o tę czarniutką.
A po co pod Lublin jechałyście?
Bo nie pytali o metrykę tej czarniutkiej.
Jadzia mówi, że pod komisariat podjechała dorożka.
A skąd, nie było dorożki, piechotą poszłyśmy.
Ona – dorożka.
Ja – piechotą.
Dorożka.
Piechotą.
Tak czy tak – do mnie poszłyśmy, na Sienną dziewięćdziesiąt.
Nie wiedziała o niczym. Emilia, siostra rodzona moja.
A co, a powinna wiedzieć?
Mila, daj metrykę, potrzebuję dla kogoś – tak miałam powiedzieć mojej siostrze?
Od razu by zrozumiała. Każdy rozumiał, komu jest potrzebna aryjska metryka.
Przelękłaby się: Żydówce chcesz dać? Chcesz mnie narazić? I męża? I sześcioro dzieci? Osiem osób? Policz. Osiem! Dla jednej Żydówki!
Dla dwóch, ta Żydówka ma córkę, tyle tylko mogłabym odpowiedzieć.
Tak było, osiem osób naraziłam.
Więcej, jeszcze i bratanicę.
Gdybym zaczęła myśleć, czego ja nie powinnam...
Powiedziałam: dajcie mi metrykę, postaram się o dodatkowe kartki.
Jasne, że dali.
Kupiłam im na czarnym rynku olej czy sól, może naftę do lampy.
Moją bratanicą została córka doktór Kaltman. Jadzia – moją siostrą.
Szyłam im przed wojną sukienki.
Zgodziłaby się?
Serdeczna była, ale nie, nie dowiedziała się. Do końca życia.
No nie, nie mówiłam jej.
Ani jej dzieciom.
A po co im wiedzieć. Czym innym są zajęte, liczą coś, sprzeczają się.
O jedną szóstą.
Ciociu, mówią, należy się jedna szósta. Każdemu. Niech ciocia sama powie. Po jednej szóstej wychodzi. Niech ciocia policzy. Ile będzie? Jedna szósta.
A bo ja wiem, po kim?
Po matce chyba. Po babce. Po Emilii.
Ktoś im powie pewnego dnia.
Córka Jadzi, bo któż by.
Po śmierci mojej, bo kiedy.
Córka Jadzi córce Emilii.
Najlepiej od razu na pogrzebie. Na Bródnie, w tym kościele drewnianym. Albo w drodze do grobu.
A wie pani, powie córka Jadzi córce Emilii.
Piękna scena to będzie, sama chciałabym zobaczyć.
Jadzia to po mnie przyszłaby.
Ruta nie, bo się spóźniłam. Spóźniła się pani o piętnaście minut, powiedział szmalcownik.
Cztery chcieli. Przysłała ich do mnie, miałam tysiąc. Pożyczyłam od znajomej pierścionek, kazała mi wstawić do lombardu, wziąć kwit i oddać po wojnie.
Pobiegłam z pierścionkiem, Ruty nie było.
Dobrze, że się po Jadzię nie spóźniłam.
Jadzia to po mnie przyszłaby.
Albo Ruta.
W jesionce siedziała. To błąd, ciepło było, a wyszła z getta w zimowym palcie. Cała się trzęsła, chociaż w palcie. Panno Maryniu, pani postara się, pożyczy od kogoś, oni chcą cztery tysiące.
Miałam tysiąc.
Pożyczyłam pierścionek.
Naprawdę się spieszyłam...
Bo na te córki nie można liczyć.
Ani na córkę Jadzi, ani na tę Kaltman.
I po co ratowałam je?
Warto było je ratować?
Warto było?
Mogła Jadzia zaczekać te parę dni.
Pierwszego przyszedłby listonosz, rentę by przyniósł, wiązanka byłaby ładniejsza.
W środę miałyśmy ciasto upiec, murzynka.
Też potrafię, nie gorzej od niej, tylko czasami wychodzi trochę suche. Jadzia dolewa czegoś, kakao może. Albo czekoladę. Albo rum.
Jeszcze dwa dni i bym wiedziała.
Nie umiera się przed pierwszym, Jadzia powinna wiedzieć takie rzeczy.
Pani z gitarą idzie. Będzie śpiewać, przy łóżkach, według życzenia.
Ułani, ułani, malowane dzieci... to dla pana Stasia. W Westfalii w kopalni pracował. Nie spotkałam go, ale ja byłam pod holenderską granicą.
Fot. Hanna Krall
Maria Ostrowska-Ruszczyńska
Sprawiedliwa wśród Narodów Świata
Heniek odnalazł mnie, specjalnie na roboty dał się wywieźć.
Ja i żonaty mężczyzna? No wiecie państwo.
Heniek. Wysoki taki.
Przyjedź do mnie, mój kochany,
serce swoje ci dam.
Niechaj z oczu łzy popłyną,
niech popłyną w dal...
Dla mnie to miało być? Ja proszę o Ave Maryja...
Artystka nie chce piosenek słuchać, smutna jest, bo nie pamięta, kim była. Raz myśli, że aktorką dramatyczną, to znów, że w operze śpiewała. Wczoraj tłumaczyła nam, że trzeba śpiewać otwartym gardłem: a-a-a-a-o-o-o-o. Może śpiewaczką, rzeczywiście.
Jednego dnia straciła i pamięć, i głos, przypuszcza, że za karę, ale za co, drogie panie, no za co.
Psycholożce wnuki poumierały na konflikt krwi.
Psycholożka mówi, że jutro umrze.
Wczoraj to samo, jestem, proszę państwa, jeden dzień przed śmiercią. Dzisiaj, że już na pewno, jestem z państwem ostatni dzień...
No to ją zabiorą. Prędko, żebyśmy nie widziały. Bo zrobi nam się smutno i odporność nam się obniży.
Wenflon z żyły jej wyjmą, wyciągną cewnik, wstawią sztuczną szczękę i przykleją plaster z nazwiskiem.
Do worka włożą. Białe i czarne są, błyszczące, plastikowe, z suwakiem albo na rzepy. Co do mnie, to biały wolałabym.
I biały samochód.
Myślą, że nikt tego nie widzi.
Śmieszni są.
Możemy Sienną jechać?
Proszę pana, możemy Sienną?
Muszę się pożegnać...
Muszę przeprosić.
Żydów jej posyłałam.
Do mnie klientki do miary przychodziły, u niej było bezpieczniej.
Ginalska, drzwi naprzeciwko.
Żydowskie siki wiadrem nosiła do ubikacji, przez cały korytarz... Zupę z kuchni dobroczynnej...
Przepraszam cię, Danusiu, bardzo przepraszam.
Jadzia? Jesteś już?
Wiedziałam, że się nie spóźnisz.
Dorożka czeka. Obie wyjdziemy, ja już sobie pożyłam.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------