- W empik go
Biała śmierć - ebook
Biała śmierć - ebook
Co się stanie, gdy prace nad nową szczepionką wymkną się spod kontroli? Na obozie młodzieżowym dochodzi do zakażenia, więc uzasadnione wydaje się zaszczepienie wszystkich przebywających tam dzieci unowocześnioną wersją szczepionki przeciwko gruźlicy. Niestety wkrótce jedno z nich umiera, a u pozostałych pojawia się bielactwo i trudno gojące się rany. Dr Dunbar usiłuje wyjaśnić przyczynę nietypowych objawów poszczepiennych, ale ktoś zaciera ślady przerażającego spisku...
,,Biała śmierć" to siódmy z thrillerów o śledztwach dra Dunbara, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności serii. Jeśli szukasz misternie skonstruowanego thrillera medycznego, którego akcja wciąga bez reszty i przeraża, znajdź czas na lekturę ,,Białej śmierci".
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-3820-6 |
Rozmiar pliku: | 358 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Hotel Turnberry, Ayrshire, Szkocja
listopad 2004
Nic nie rozumiem – poskarżył się sir Gerald Coates, kiedy on i jego współpracownik Jeffrey Langley przebiegli z helikoptera do samochodu z napędem na cztery koła, który miał ich zabrać do pobliskiego hotelu. – Po co, na litość boską, ściągać nas po nocy z Londynu do Szkocji, w środku cholernej zimy, na spotkanie w sprawie zakupu leków?
– Widać ktoś lubi budować napięcie – odparł kwaśno Langley, kiedy szofer jedną ręką zamknął za nimi drzwi, a drugą przytrzymał czapkę, podczas gdy pilot śmigłowca zwiększył obroty wirnika i wzbił się w ciemne niebo.
– Podobno zaangażował się w to sam premier.
– Podobno w Iraku była broń masowego rażenia.
Coates uśmiechnął się cierpko.
– Mój informator jest lepszy, ale nie widzę sensu w tym, żeby jechać taki kawał drogi na dyskusję o cenie paracetamolu, a ty?
– Też nie, chyba że ma to jakiś showbiznesowy podtekst, o którym nic nie wiemy.
– Showbiznesem to ja bym tego nie nazwał. – Coates spojrzał na strugi deszczu, które waliły w dach samochodu. – I czemu powiedzieli nam o tym raptem trzy godziny temu?
– Wkrótce wszystko się wyjaśni – stwierdził Langley, kiedy dotarli przed długi biały fronton hotelu. – A to co, do licha?
Przednie światła range rovera wyłowiły z mroku dwóch uzbrojonych żołnierzy w pelerynach przeciwdeszczowych. Dawali znaki, by wóz się zatrzymał. Szofer przyhamował i opuścił szybę.
– Sir Gerald Coates i pan Jeffrey Langley – powiedział.
– Poproszę panów o dokumenty. – Jeden z żołnierzy oświetlił latarką mężczyzn na tylnym siedzeniu. Woda kapała mu z hełmu.
Coates i Langley sięgnęli do wewnętrznych kieszeni płaszczy, pokazali, co trzeba, i żołnierze ich przepuścili.
– Co na litość boską… – parsknął Coates, kiedy powoli mijali rzędy limuzyn poprzedzielanych wozami policyjnymi i wojskowymi. – Rozumiem budowanie napięcia, ale to już przesada.
Langley już miał odpowiedzieć, kiedy przejechali obok czarnej limuzyny zaparkowanej przy wejściu do hotelu. Z krótkiego masztu na masce smętnie zwisała mokra flaga Stanów Zjednoczonych.
– Aha – mruknął.
– I wszystko jasne – przytaknął Coates. – Jesteśmy zaledwie pół godziny drogi od lotniska w Prestwick.
– I szerokiego, błękitnego Atlantyku…
– …który oddziela nasze dwa wielkie narody. No, no…
– Zaczyna się robić ciekawie.
Wysiedli i po ponownej kontroli dokumentów weszli do hotelu. Wymienili spojrzenia, kiedy zauważyli, że wejścia pilnują dwaj marines.
– Dziękuję panom i proszę za mną – powiedział inny żołnierz.
Coates i Langley oddali płaszcze i dostali kilka minut na odświeżenie się w ciepłej łazience, przy ściszonej muzyce Vivaldiego. Potem zaprowadzono ich do sali, w której miało się odbyć spotkanie. Czekało tam już ze dwadzieścia osób – głównie mężczyzn w ciemnych garniturach, choć byli też dwaj wysocy rangą wojskowi w mundurach i trzy kobiety. Ich miejsca znajdowały się tuż przy stole prezydialnym, na którym stało przygotowanych sześć karafek wody i leżało sześć notesów.
Coates i Langley, którym wyznaczono miejsca pośrodku dłuższego boku stołu, rozejrzeli się za znajomymi twarzami. Rozpoznali wysokich urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz Ministerstwa Obrony i skinęli im głowami. Wizytówka na stole obok mężczyzny na lewo od Langleya informowała, że jest on lekarzem z Londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej.
– Wie pan, o co tu właściwie chodzi? – zagadnął Langley przyjaznym i żartobliwie konspiracyjnym tonem.
– Właśnie miałem spytać pana o to samo – odparł mężczyzna. – Nie mam bladego pojęcia.
Coates uzyskał podobną odpowiedź od kobiety po swojej prawej, doktor Lindy Meyer z Ośrodka Kontroli Chorób w Atlancie w Georgii.
– W jednej chwili jadłam spaghetti z rodziną i zastanawiałam się nad wypadem na kręgle, a zaraz potem pakowałam się na wyjazd za Atlantyk i trafiłam tutaj, czyli nie wiadomo gdzie.
– Jesteśmy w Ayrshire na południowo-zachodnim wybrzeżu Szkocji – poinformował ją Coates.
– Dzięki. – Ton Meyer wskazywał, że dane geograficzne były jej znane, gorzej z całą resztą.
Rozmowa urwała się, kiedy do sali wszedł oficer marynarki i zbliżył się do jednego z mężczyzn siedzących na drugim końcu stołu. Szepnął mu coś na ucho; mężczyzna wstał i wyszli razem.
– Znam go – szepnęła Linda Meyer.
– Ja niestety nie – odparł Coates.
– Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
– Ciekawe.
– A pan to…? – spytała Meyer, kiedy zauważyła, że wizytówka na miejscu Coatesa podaje tylko jego nazwisko.
– Och, proszę wybaczyć. Można powiedzieć, że też zajmuję się „bezpieczeństwem wewnętrznym”. Tylko że dużo mniejszego kraju. Coates i Langley byli członkami specjalnej grupy doradców rządowych do spraw zagrożeń dla zdrowia publicznego.
– Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Myślę, że możemy zaczynać – przywitał zebranych młody mężczyzna z mikrofonem. Miejsca za stołem prezydialnym już się zapełniały. – Zwołaliśmy to spotkanie na wyraźną prośbę zarówno naszego premiera, jak i prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Zaczekał, aż szmer głosów ucichnie.
– A więc od razu oddaję głos panu Simonowi Maltby’emu, sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, który powie państwu więcej.
Maltby powitał zebranych i przedstawił swoich sąsiadów. Przeprosił za tak nagłe zwołanie spotkania, zwłaszcza „naszych amerykańskich przyjaciół”.
– Jak się państwo zapewne domyślają, sprawa, którą będziemy dziś omawiać, ma ogromne znaczenie dla nas wszystkich. Dlatego też, zamiast rozpowszechnić informacje normalnymi kanałami rządowymi, premier i prezydent postanowili zebrać najważniejszych zainteresowanych w jednej sali, byście mogli wspólnie zapoznać się z nurtującym nas problemem. Pan Malcolm Williams, specjalista od planowania strategicznego z MI5, wprowadzi państwa w szczegóły.
Wysoki chudzielec o wyglądzie naukowca wstał i odchrząknął.
– Panie i panowie, wielu upatruje największych zagrożeń dla współczesnej cywilizacji w niekontrolowanym rozprzestrzenianiu broni jądrowej i terrorystycznych zamachach bombowych. I choć nie należy tych problemów lekceważyć, pogląd ten jest mylny. Największym zagrożeniem pozostają choroby. Od zarania dziejów ludzkość toczy nieustanną walkę ze światem mikrobów. Kilka razy byliśmy niebezpiecznie blisko klęski; tak było, ilekroć świat nawiedzały wielkie zarazy: ospa w starożytnym Egipcie, dżuma w XIV-wiecznej Europie, pandemia grypy na początku XX wieku. Jednak przetrwaliśmy i zwyciężyliśmy. Przetrwaliśmy, bo była to czysta walka, a my dysponowaliśmy orężem nauki. Mogliśmy badać naszego wroga i w oparciu o zdobytą wiedzę opracowywać strategie kontrataku. Mikroby, oczywiście, nie miały intelektu.
Z przykrością muszę stwierdzić, że dziś sytuacja się zmieniła. Ci, którzy pragną zniszczyć nasze społeczeństwo, połączyli siły ze światem mikrobów, by postawić nas w obliczu być może największego wyzwania, z jakim przyszło się nam do tej pory zmierzyć: terroryzmu biologicznego. Prawdopodobieństwo użycia przeciwko nam broni biologicznej stale rośnie, a taki atak przeprowadzony dziś mógłby być katastrofalny w skutkach. Wciąż borykamy się z problemem AIDS, grypą pandemiczną, gruźlicą, dżumą, wąglikiem, botulizmem, ospą i mnóstwem innych plag. Wiele mikrobów poddaje się genetycznym manipulacjom, by zwiększyć ich siłę rażenia. Wzmocnione przez ludzką nikczemność, stają się niebezpieczną bronią.
Drobnoustroje te są tanie i łatwe do zdobycia, a ich namnożenie leży w zasięgu przeciętnego laboranta szpitalnego. W byle garażu na przedmieściach można ukryć dość materiału biologicznego, by zmieść z powierzchni ziemi całe miasto. Nadzorowanie obiektów jądrowych to dziecinna igraszka w porównaniu z monitorowaniem wszystkich szop ogrodowych. Nie możemy liczyć na to, że wykryjemy i zdołamy zapobiec każdemu zagrożeniu, cóż więc nam pozostaje?
Williams podniósł wzrok znad notatek i zawiesił głos.
– Musimy działać – kontynuował – zanim zagrożenie stanie się rzeczywistością. Nabyta odporność jest kluczem do przetrwania. W praktyce oznacza to szczepienia. Potrzebujemy szczepionek dla ochrony ludzi przed zarazkami, i to szybko, ale fakty są takie, że albo owych szczepionek nie mamy, albo nie dysponujemy odpowiednimi możliwościami produkcyjnymi, by wytwarzać je w niezbędnych ilościach. Dlatego właśnie spotkaliśmy się tu dzisiaj.
Williams rozejrzał się po sali.
– Zapewne myślicie państwo, że wystarczy przyspieszyć badania i zmodernizować fabryki, a wszystko będzie dobrze. Niestety, nie jest to takie proste. Przygotowywanie szczepionek i ich produkcja jest w świecie zachodnim domeną przemysłu farmaceutycznego, ten zaś, zamiast w obliczu zagrożenia intensyfikować prace badawcze i produkcję, ogranicza je.
W sali wybuchła wrzawa i Williams musiał zaczekać, aż zrobi się ciszej.
– Ubiegłotygodniowe rozmowy na najwyższym szczeblu pomiędzy rządami Zjednoczonego Królestwa i Stanów Zjednoczonych a najważniejszymi koncernami farmaceutycznymi po obu stronach Atlantyku zostały zerwane. Nawet osobiste apele premiera Wielkiej Brytanii i prezydenta Stanów Zjednoczonych nie przekonały przedstawicieli branży, że powinni w trybie pilnym przyspieszyć i rozszerzyć swoje programy prac nad szczepionkami. Krótko mówiąc, nie wykazali chęci współpracy.
– Ale dlaczego?
– Odpowiedź na to pytanie pozostawię mojemu amerykańskiemu koledze, doktorowi Miltonowi Seagate’owi z amerykańskiego Departamentu Obrony. Doktor Seagate jest głównym specjalistą do spraw ochrony zdrowia. Jest również byłym wiceprezesem firmy farmaceutycznej Schaer Sachs.
Seagate był krępym, o głowę niższym od Williamsa mężczyzną, który zdawał się pozbawiony szyi. Na próżno obciągnął poły marynarki, usiłując ukryć wydatny brzuch. Jednak kiedy zaczął mówić, jego klarowny, rzeczowy sposób wysławiania się sprawił, że słuchacze natychmiast zapomnieli o jego wyglądzie.
– Wy, Brytyjczycy, nazwalibyście mnie pewnie kłusownikiem, który został gajowym.
Uprzejmy śmiech.
– Choć rozumiem racje obu stron sporu, uważam, już jako gajowy, że pretensje możemy mieć tylko do siebie. Pijemy piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy. Przed trzydziestu laty produkcja szczepionek uchodziła w branży farmaceutycznej za pożądaną i lukratywną. Między firmami trwała zdrowa rywalizacja o kontrakty, na których można było dobrze zarobić. Jednak w ostatnich dziesięciu latach sytuacja diametralnie się zmieniła. Każdy kolejny rząd wprowadza coraz to nowe przepisy. Mało tego, wśród polityków wszystkich orientacji zapanowała moda na atakowanie koncernów farmaceutycznych. Cynik mógłby zasugerować, że to gra pod publiczkę, ale ja oczywiście jestem od tego daleki.
Rozległ się stłumiony śmiech.
– Niezależnie od motywów, nie ulega wątpliwości, że ludzie ci wyrządzili wielkie szkody. Program senator Hillary Clinton „Szczepionki dla dzieci”, który przewidywał zamrożenie cen i zawieranie umów na dostawy hurtowe, być może i przysporzył jej popularności wśród amerykańskiego elektoratu, ale poskutkował tym, że wielu producentów szczepionek postanowiło po prostu zawiesić działalność. Postulat senatora Charlesa Schumera, by rząd odebrał producentom patenty na antybiotyki, też nie przyczynił się do wzrostu wzajemnego zaufania… Obecnie senator nawołuje do przejęcia patentów na tamiflu, by władze amerykańskie mogły samodzielnie zwalczać grypę pandemiczną. Czy można się dziwić firmom farmaceutycznym, że w tej sytuacji nie chcą pójść politykom na rękę?
Firmy z tej branży odpowiadają przed organami nadzorującymi, które stale podnoszą wymagania w zakresie kontroli bezpieczeństwa, niezbędne, by wprowadzić produkt na rynek. Przepisy coraz bardziej się zaostrzają, a wszystko dlatego, że opinia publiczna domaga się, by leki były w stu procentach bezpieczne.
– I słusznie – powiedział ktoś. Rozległ się szmer aprobaty.
Seagate chwilę milczał.
– Pozwólcie państwo, że opowiem wam pewną historię. Nie tak dawno temu opracowano szczepionkę przeciwko rotawirusowi. Niestety, wskutek jej zastosowania u około stu pięćdziesięciorga dzieci na całym świecie wystąpiły poważne skutki uboczne. Prasa skoncentrowała się oczywiście na tych przypadkach, a nie na milionach dzieci, które szczepionka uchroniła przed chorobą. Skutek był taki, że kiedy jakiś czas później wpłynął wniosek o dopuszczenie do obrotu nowej szczepionki przeciw rotawirusowi, Urząd do spraw Żywności i Leków zażądał, by najpierw przetestować ją na minimum sześćdziesięciu tysiącach osób przez co najmniej dziesięć lat. Szacuje się, że w tym czasie umierałoby sześć milionów dzieci rocznie… po to, by sto pięćdziesiąt innych nie doznało skutków ubocznych. Nadal uważacie, że to słuszne?
W sali zapadła cisza.
– Panie i panowie, nie ma czegoś takiego jak stuprocentowo pewna szczepionka. Niestety, przeciętny zjadacz chleba nie chce tego przyjąć do wiadomości, co w połączeniu z nieustającymi oskarżeniami polityków, jakoby firmy farmaceutyczne kierowały się tylko i wyłącznie chciwością oraz własnym interesem, doprowadziło do sytuacji, w jakiej się obecnie znajdujemy. Została już tylko garstka firm, które mają wolę i drogi nowoczesny sprzęt niezbędny do tego, aby funkcjonować w obecnych warunkach, ale i one zmuszone są ograniczać działalność, by nie narażać się na pozwy sądowe ze strony coraz bardziej roszczeniowo nastawionego społeczeństwa. Nikt z branży nie chce się już zajmować produkcją szczepionek, a co dopiero niezwykle kosztownym tworzeniem nowych. I to właśnie wtedy, kiedy potrzebujemy ich najbardziej.
– Ale przecież rządy w ostateczności mogłyby przejąć produkcję szczepionek, które już mamy? – zasugerowała Linda Meyer. – Mam na myśli te przeciwko ospie i gruźlicy.
– Niestety, pani doktor, wytwarzanie szczepionek to wysoce złożone przedsięwzięcie wymagające specjalistycznej bazy, wiedzy i kwalifikacji, jakie mają tylko firmy, które zajmują się tym od lat. Produkcję szczepionki przeciwko ospie ograniczono po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia uznała tę chorobę za wytępioną. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w dawnym Związku Sowieckim wiele laboratoriów gromadziło zapasy wirusa, które, jeśli potwierdzą się najgorsze scenariusze, trafiają teraz do ugrupowań terrorystycznych. Bóg raczy wiedzieć, jak przez ten czas zmodyfikowali wirusa genetycy. Na podobnej zasadzie od wielu lat nie nawołuje się do masowych szczepień przeciwko gruźlicy, choć liczba zachorowań gwałtownie rośnie i coraz więcej szczepów jest odpornych na antybiotyki. Potrzebujemy szczepionek przeciwko AIDS i grypie pandemicznej, ale nie podejmuje się skoordynowanych działań w celu ich opracowania. Czas ucieka, panie i panowie. Potrzebujemy szczepionek, i to już.
Seagate usiadł.
Maltby podziękował Williamsowi i Seagate’owi.
– Myślę, że teraz rozumiecie państwo istotę problemu. Pilnie potrzebujemy nowych szczepionek, ale nikt nie chce ich produkować. Musimy przełamać ten impas. Z informacji wywiadu wynika, że jeśli szybko nie przygotujemy nowych szczepionek przeciwko dżumie, wąglikowi, botulizmowi i gruźlicy, zachodnia cywilizacja stanie w obliczu zagłady. Przez ostatnich kilka tygodni premier i prezydent robili wszystko, co w ich mocy, by skłonić decydentów przemysłu farmaceutycznego do intensyfikacji prac badawczych, ale bez skutku. Ci bowiem na pierwszym miejscu stawiają dobro swoich udziałowców i utrzymują, że nie ma sensu trwonić wielkich sum na prace nad szczepionkami, by potem tracić lata na badania i próby kliniczne. Nie wspominając już o prawnikach, stale patrzących im na ręce. Dlatego właśnie zwołaliśmy to spotkanie. Musimy znaleźć wyjście z tej paskudnej sytuacji.
– Nie można by dogadać się z nimi po dobroci? – Wizytówka kobiety, która zadała pytanie, informowała, że jest ona starszym doradcą w Departamencie Zdrowia.
– Próbowaliśmy – powiedział Amerykanin siedzący na prawo od Maltby’ego. Był to George Zimmerman, podsekretarz w amerykańskim Departamencie Spraw Wewnętrznych. Sprawiał wrażenie poirytowanego. – Proponowaliśmy ulgi podatkowe i granty motywacyjne, ale widać i bez tego już za dużo zarabiają. Nie są zainteresowani.
– Myślałam o stworzeniu bardziej… swobodnego klimatu dla działalności firm – zasugerowała kobieta.
– Jeśli rozumie pani przez to złagodzenie przepisów dotyczących badań i prób klinicznych, Urząd do spraw Żywności i Leków nigdy się na to nie zgodzi. Opinia publiczna też nie. Bezpieczeństwo leków to już teraz drażliwy temat. Popełniając polityczne samobójstwo, nikomu się nie pomoże. Dobry przykład to nasza szczepionka przeciwko wąglikowi. Mamy ją, ale przez jakieś przeklęte spory sądowe, które ciągną się od lat, nie możemy jej podać naszym żołnierzom.
– Istnieją uzasadnione obawy co do bezpieczeństwa tej szczepionki, panie sekretarzu – powiedział siwowłosy mężczyzna w mundurze pułkownika armii brytyjskiej.
– Uzasadnione obawy nie uratują panu tyłka, kiedy w powietrzu zaroi się od zarazków wąglika, panie pułkowniku.
– Musimy znaleźć złoty środek – pospiesznie wtrącił Maltby, próbując rozładować napięcie. – Proszę państwa – zwrócił się do zebranych, unosząc kciuki – wszyscy jesteśmy zwolennikami środków ostrożności, ale przychodzi taki moment, kiedy obsesyjne przestrzeganie zasad bezpieczeństwa prowadzi do tego, że człowiek przestaje wstawać z łóżka. Opinia publiczna domaga się stuprocentowo bezpiecznych szczepionek, a na to nie ma szans… To niewykonalne.
– Jaki poziom bezpieczeństwa byłby pana zdaniem do przyjęcia, panie ministrze? – spytał pułkownik.
Maltby wzruszył ramionami i uśmiechnął się rozbrajająco, dając do zrozumienia, że nie może odpowiedzieć na to pytanie.
Zimmerman był mniej powściągliwy.
– Panie pułkowniku, kiedy stoi się w obliczu pewnej śmierci, warto spróbować wszystkiego, co daje pięćdziesiąt procent szans na przeżycie.
Maltby nie zaoponował, ale po jego minie widać było, że wolałby, aby Zimmerman ostrożniej dobierał słowa.
– Proszę wybaczyć, panowie – powiedziała Linda Meyer. – Może coś mi umyka, ale nie bardzo rozumiem, czego właściwie od nas oczekujecie…
Maltby spojrzał na Zimmermana, który skinieniem głowy oddał mu głos.
– Jesteście najlepszymi specjalistami z zakresu bezpieczeństwa i ochrony zdrowia po obu stronach Atlantyku. Liczymy, że dzięki swojej pomysłowości znajdziecie odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Potrzebujemy szczepionek przeciwko bakteriom i wirusom, które zagrażają zbiorowemu bezpieczeństwu, i to natychmiast. Najlepsze projekty otrzymają pokaźne wsparcie finansowe, przekazane… dyskretnie… i przy minimum formalności.
– Czy liczycie, że skłonimy koncerny farmaceutyczne do współpracy, choć wam się to nie udało? – spytała kobieta z Departamentu Zdrowia.
– To jedno z rozwiązań – odparł Maltby. – Ale jesteśmy otwarci na różne pomysły. Wzywamy nasze najtęższe umysły do wykazania się inicjatywą.
– Boże, muszę się napić – powiedział Coates, kiedy szli z Langleyem do baru. – Co sądzisz o tym wszystkim?
Przy ich stoliku pojawił się kelner i Coates zamówił dwa duże dżiny z tonikiem.
– Jesteśmy między młotem a kowadłem – odparł Langley. – Ale nie oszukujmy się, to się musiało tak skończyć. Ludzie mają taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że strach cokolwiek zrobić. Rady miejskie nie mogą postawić cholernej choinki, żeby zaraz nie mieszał się do tego inspektorat zdrowia i bezpieczeństwa pracy, a prawnicy tylko zacierają ręce. Dzieciaki nie mogą wsiąść na rower bez kasku i ochraniaczy.
– Żegnajcie otarte kolana.
– Jak więc przekonać naukowców, że warto poświęcić czas i pieniądze na prace nad nowymi szczepionkami dla niewdzięcznych ludzi, którzy zażądają publicznej debaty w telewizji i skonsultują się ze swoim adwokatem, zanim choćby pomyślą, czy je wziąć?
Langley powiódł palcem po krawędzi szklanki.
– Maltby mówił, że z pieniędzmi nie będzie kłopotu… To duży plus – zauważył Coates.
– Ale, jak stwierdził ten Amerykanin, firmy farmaceutyczne już mają forsy jak lodu.
– Te duże…
– Myślisz, że mniejsze miałyby wystarczające środki? – spytał Langley, podchwytując myśl Coatesa.
– Może nie mają środków, ale mają potencjał – odparł Coates w zamyśleniu. – Wielu wybitnych biologów pracuje w małych firmach badawczych. Moim zdaniem cały problem można podzielić na trzy mniejsze: tworzenie nowych szczepionek, testowanie ich i produkcja na wystarczająco dużą skalę, aby zapewnić do nich dostęp ogółowi ludności. Zajmijmy się nimi po kolei. Jeśli nie ma szczepionki, nie ma czego testować ani wytwarzać.
– Jeśli dobrze cię rozumiem, proponujesz przeznaczyć rządowe pieniądze na pomoc dla małych firm badawczych, aby podjęły prace nad nowymi szczepionkami?
– Niezupełnie. W żaden sposób nie moglibyśmy finansować setek małych firm, wiedząc, że większości z nich i tak się nie powiedzie.
– Same tego nie zrobią, a City nie zainwestuje w szczepionki ani funta.
– Myślałem bardziej w kategoriach… nagrody, nagrody za sukces.
Langley otworzył szeroko oczy.
– Wiesz, może coś w tym jest. Dziś wszyscy uwielbiają nagrody. Przyznają je za wszystko, jak leci. Czasem myślę, że to kwestia czasu, kiedy zobaczymy w telewizji uroczyste wręczenie nagród dla najlepszych śmieciarzy… Nominacje w kategorii „usuwanie odpadów organicznych” otrzymali…
– Musielibyśmy załatwić to dyskretnie, żeby dodatkowo nie drażnić wielkich koncernów. Myślę, że jeśli stawka będzie wystarczająco wysoka, sporo mniejszych firm zaryzykuje i poszerzy swoją bazę rozwojową. Co ty na to?
Langley był na tak.
– No i zgłosiliby się do nas tylko ci, którzy naprawdę wierzą, że sobie poradzą, i którzy zdołają przekonać o tym swoich szefów i sponsorów. Genialne! Przyciągniemy najlepszych i nie będziemy musieli im płacić, dopóki nie osiągną sukcesu. Chyba postawię ci jeszcze jednego dużego drinka.1
Posiedzenie Rządowego Komitetu Planowania Strategicznego
Downing Street, Londyn, luty 2006
Posiedzenie Komitetu przebiegało w luźnej atmosferze, jak zawsze, kiedy przewodniczył Oliver Noones. Noones był zwolennikiem swobodnej wymiany poglądów, podobnej do pogawędki w klubie dla dżentelmenów, choć wśród sześciu obecnych znajdowały się dwie kobiety. Komitet nie zajmował się kreowaniem polityki; te decyzje zapadały na późniejszym etapie. Jego zadaniem była analiza wszystkich aspektów życia w Zjednoczonym Królestwie i dyskusja nad możliwymi sposobami postępowania bez odwoływania się do politycznych dogmatów.
– Rządowi Jej Królewskiej Mości przydałyby się dobre wiadomości, jakakolwiek dobra wiadomość… oto, w jak głębokim dołku się znaleźliśmy. Trevor, Susan, nie wymyśliliście przypadkiem strategii wyjścia z Iraku, która pozwoliłaby nam zachować twarz?
Profesorowie Trevor Godman i Susan Murray uśmiechnęli się, ale potraktowali to pytanie jako retoryczne.
– Tego się obawiałem. Co w związku z tym proponujecie?
– Irak to kompletna katastrofa – zaczął Godman. – Opinia publiczna jest przeciwna naszemu zaangażowaniu i zdania nie zmieni, ale nie możemy się jednostronnie wycofać. Jeśli to zrobimy, cały nasz wysiłek pójdzie na marne i będziemy mogli zapomnieć o specjalnych stosunkach ze Stanami.
– Co byłoby bardzo na rękę amerykańskiej prawicy – dodała Susan Murray. – Mimo to musimy jasno powiedzieć Amerykanom, że nie damy się wrobić w wysłanie dodatkowych oddziałów. Już teraz brakuje nam pieniędzy, więc jeśli chcą podnieść stawkę i przerzucić tam więcej żołnierzy, ich sprawa.
– Przydałoby się też – ciągnął Godman – wywrzeć nacisk na Busha, żeby dał sobie spokój z gadaniem o „wojnie z terroryzmem”. To już nikogo nie przekonuje, a przeszkadza nam podjąć rzeczowe rozmowy z Syrią i Iranem. Bez poprawy stosunków z tymi krajami nie zatrzymamy dopływu broni dla sił wywrotowych w Iraku.
– Jakieś pomysły w sprawie Afganistanu? – zapytał Noones
– Tylko takie, że żaden najeźdźca nie wyszedł stamtąd z tarczą – odparła Susan Murray.
– Co rządowi Jej Królewskiej Mości mógł powiedzieć Rudyard Kipling – dodał Godman.
– To zachowajmy dla siebie – rzekł Noones z cierpkim uśmiechem. – Dobrze, pora na sprawy wewnętrzne. – Odwrócił się w stronę drugiej pary przy stole. – Charles, Miriam, rząd coraz bardziej niepokoi fakt, że nasza młodzież uważana jest za wulgarną, leniwą i niezaradną, a to, jak ten problem rozwiązać, stało się przedmiotem politycznych gierek. Jak to ujęła jedna z gazet: „Kto z nas nie czuje zniechęcenia, słysząc słowa »grupa miejscowych wyrostków«?”
Miriam Carlyle, kierowniczka katedry psychologii wychowawczej na uniwersytecie w Birmingham, zrobiła zbolałą minę.
– Rząd sam jest sobie winien. Pokolenie dzisiejszej młodzieży dorastało w przekonaniu, że wszyscy mają nieprzebrane zasoby talentu i potencjału, i tylko czekać, aż ktoś ich odkryje… że nie ma przegranych, tylko zwycięzcy. Jeśli postawią na swoim, będziemy mieli naród prezenterów telewizyjnych… którzy nie będą mieli czego prezentować, bo każdy z odrobiną prawdziwego talentu czy zdolności zostanie uznany za snoba i będzie musiał udawać miernotę, by dopasować się do otoczenia.
– Sądzę, że wszyscy wiemy, na czym polega problem. Pytanie, co możemy z nim zrobić?
Charles Motram, odpowiednik Miriam na uczelni w Sussex, powiedział:
– Jesteśmy zdania, że dla młodych ludzi w wieku od szesnastu lat wzwyż jest już za późno. Oni będą musieli sami dokonać wielu nieprzyjemnych odkryć. Być może jednak da się pomóc tym, którzy dopiero wchodzą w wiek dojrzewania. Nie jest to nowy pomysł, ale uważamy, że obozy letnie zapewniłyby odpowiednie warunki do rozwijania samodyscypliny i samodzielności.
– Obozy wojskowe?
– Broń Boże. To nie może być postrzegane jako kara. Chodziło nam raczej o coś w rodzaju letnich szkół w takich miejscach, jak góry Walii, Szkocja lub Kraina Jezior, gdzie dzieci mogłyby się uczyć pracy zespołowej i zobaczyć na własne oczy, że warto dobrze żyć z innymi, liczyć na kolegów w trudnych sytuacjach i zdobywać szacunek, zamiast żądać go za nic.
– Wybacz, ale nie bardzo widzę, czym to się różni od podobnych programów z ubiegłych lat – zauważył Noones.
– Tym, że zapłaci za to rząd Jej Królewskiej Mości.
– Dlaczego? – spytał zaskoczony Noones.
– Rodzice większości trzynastolatków chętnie skorzystają z okazji, by pozbyć się swojej latorośli na parę tygodni, zwłaszcza jeśli nie będą musieli za to zapłacić. Oni odpoczną od nieustających próśb o pieniądze i gadżety, a dzieciak w tym czasie nauczy się szacunku dla samego siebie i pozna zasady interakcji społecznej. Kto wie, może rząd Jej Królewskiej Mości odzyska stracone pokolenie. Uważamy, że w tej sytuacji nie ma przegranych.
– Intrygujące. Dziękuję, Charles, i tobie też, Miriam. Na pewno przekażę wasze przemyślenia dalej. A teraz, Geraldzie – Noones zwrócił się do sir Geralda Coatesa – mam nadzieję, że uszczęśliwisz mnie wiadomością, iż jedno z twoich małych laboratoriów opracowało szczepionkę przeciwko ptasiej grypie?
– Niestety, nie – wyznał Coates. – Wciąż mamy ten sam problem: dopóki nie powstanie postać wirusa mogąca przechodzić z człowieka na człowieka, nie da się opracować skutecznej szczepionki. Można stworzyć taką, która uodparniałaby organizm na szczep H5N1, ale nie ma gwarancji, że chroniłaby przed jego mutacjami. Poczyniliśmy jednak duże postępy w pracach nad inną szczepionką.
Coates zawiesił głos, by nacieszyć się chwilą i miną Noonesa.
– Jedna z firm, które skusiliśmy obietnicą złotych gór, spisała się na medal. Jesteśmy o krok od przejścia do drugiego etapu prac, w związku z czym trzeba będzie przygotować plan prób klinicznych. Chciałbym z tobą o tym później pogadać, jeśli można?
– Oczywiście. Miło dla odmiany usłyszeć coś optymistycznego.
Spotkanie dobiegło końca. Jeffrey Langley spytał Coatesa, czy ma zostać.
– Nie ma sensu, żebyśmy byli tu obaj – odparł Coates.
– Pamiętaj, żeby spytać o pieniądze – przypomniał mu Langley.
– Jakie pieniądze? – zainteresował się Noones, który właśnie wrócił po tym, jak odprowadził pozostałych do drzwi.
– Firma badawcza, o której wspomniałem, chce wiedzieć, kiedy otrzyma obiecaną nagrodę finansową. To zrozumiałe, sporo już w to zainwestowali.
– Może przejdziemy do mojego gabinetu? Otworzę amontillado i opowiesz mi o szczegółach.
Po dwudziestu minutach rozmowy Noones wstał, żeby ponownie napełnić kieliszki.
– Muszę przyznać, że brzmi to doskonale – powiedział. – Właśnie na coś takiego liczyliśmy. Przypomnij mi ten ostatni argument, na który mam zwrócić uwagę gabinetu?
– To szczepionka zabita, co ma ogromne znaczenie dla bezpieczeństwa pacjentów.
– Przepraszam, ale się pogubiłem. Co to znaczy „zabita”?
– Szczepionki to przeważnie żywe wirusy osłabione lub unieszkodliwione na tyle, by nie wywołać choroby, a przy tym zdolne pobudzić wytwarzanie przeciwciał chroniących organizm przed danym wirusem. Na przykład _Vaccinia_ to żywy wirus, który zapewnia ochronę przed ospą. Kłopot w tym, że choć u większości z nas nie wywołuje on niepożądanych skutków ubocznych, mała grupka pechowców po jego przyjęciu zapada na chorobę zwaną krowianką, prawie tak groźną jak sama ospa.
– Rozumiem. Nie ma czegoś takiego jak całkowicie bezpieczna szczepionka…
– Właśnie. Dlatego, jeśli to tylko możliwe, lepiej używać szczepionek zabitych.
– A ta taka jest – podsumował Noones. – Góra będzie zachwycona.
Coates zakręcił kieliszkiem.
– Teraz, kiedy mamy szczepionkę… – zaczął z ociąganiem – …trzeba ją będzie przebadać.
– Jak to się odbywa?
– Najpierw przeprowadza się testy na zwierzętach, w tym przypadku oficjalne regulacje nie są zbyt restrykcyjne, a potem na ludziach. I tu sprawy mocno się komplikują.
– W normalnych okolicznościach… – Noones się zamyślił. – Coś mi mówi, że jeśli przyjdzie wybierać między bezpieczeństwem narodowym a publiczną paranoją, ktoś z rządu będzie musiał, jak to lubią nazywać… dokonać trudnego wyboru, podjąć męską decyzję. Tylko że tym razem… sprawa jest poważna. Zostaw to mnie.
– Nie zapomnij spytać o pieniądze.
– Odezwę się.
St Clair Genomics, Cambridge
– Alan, gotowy do prezentacji? – spytał Phillip St Clair.
– Gotowy. – Młody naukowiec dziś po raz pierwszy od pogrzebu ciotki półtora roku wcześniej był pod krawatem, nie w T-shircie. Za chwilę miał przedstawić wyniki swoich badań sponsorom St Clair Genomics, którzy dali się przekonać założycielowi spółki, Phillipowi St Clairowi, do zainwestowania dużych pieniędzy w nową, obiecującą dziedzinę: biologię molekularną.
Przez ostatnie pięć lat sponsorzy nie doczekali się zysków, na jakie liczyli, ale nie zniechęcali się, wiedząc, że to samo spotyka większość inwestujących w gałąź nauki, która ma wspaniałe perspektywy, ale jak dotąd znikome osiągnięcia. Okazało się, że inżynieria genetyczna nie jest kurą znoszącą złote jaja, za jaką wielu ją uważało. Sytuacji nie poprawiał rząd, który co rusz wprowadzał nowe zakazy i nakazy, by uspokoić opinię publiczną nieufnie odnoszącą się do wszystkiego, co miało związek z modyfikacją genów.
St Clair dokonał nie lada wyczynu, przekonując sponsorów, by utopili w spółce jeszcze więcej pieniędzy, niezbędnych, by Alan, jeden z sześciu zatrudnianych przez niego naukowców, mógł prowadzić badania nad nową szczepionką, a tym samym dać firmie nadzieję na zdobycie przychylności rządu i pokaźnej nagrody finansowej. Nie miał jednak złudzeń. To mogło być ostatnie ryzykowne przedsięwzięcie, jakie sponsorzy zgodzą się wesprzeć.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.