Białe, czerwone i zielone historie zmyślone - ebook
Białe, czerwone i zielone historie zmyślone - ebook
„,Białe, czerwone i zielone - historie zmyślone", to zbiór ośmiu historii opowiadających o losach Polaków, którzy z rozmaitych przyczyn zdecydowali się na rozpoczęcie nowego życia w Stanach Zjednoczonych. Andrzej Moniuszko, lekarz, przedstawia Czytelnikowi ich życiorysy w pigułce czasami gorzkiej, nierzadko rozweselającej i nieraz trudnej do przełknięcia. Z humorem i nieco ironiczne przybliża Polskę, którą zapomnieliśmy, i Amerykę, jakiej jeszcze nie poznaliśmy. Polskę, jaką jeszcze pamiętamy, i Amerykę, którą już spotkaliśmy. I wszystko, co pomiędzy nimi jest. Książka jest bardzo szczera i osobista, bo rzeczy i zdarzenia widziane oczami jej bohaterów mają swoiste wymiary, które tylko oni rozumieją, ale mają odwagę, żeby się do tego przyznać. I przypomnieć, żebyśmy nie brali siebie zbyt serio, aby się inni z nas nie śmiali.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62993-93-2 |
Rozmiar pliku: | 685 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wilgoć, amerykańska whisky i wspomnienia
Lato w wietrznym Chicago jest zawsze wilgotne i najczęściej upalne. Nie inaczej jest i w tym roku. Miasto wydaje się zanurzone w lipcowej, parowej łaźni. Zawilgocone powietrze zawisa nieruchomo i pokrywa twarz i ręce warstwą śliskiego potu, który nie ma gdzie uciec i z beznadziei ścieka po policzkach jak obfite łzy.
Pieszym dreptanie po schodach i chodnikach przynosi tyle samo wysiłku i zaparcia, co robienie pompek w saunie, i dlatego tylko najbardziej odważni wychodzą z domów. Pozostali, którzy muszą gdzieś się udać, jadą samochodami z klimatyzacją, zalęknieni, że podróż kiedyś się skończy i po wyjściu z lodówki będą musieli zaliczać pompki. Pewnie dlatego chcą, żeby jazda trwała jak najdłużej, i modlą się, żeby paliwa wystarczyło i chłodzenia nie zabrakło.
Jeszcze jeden z wielu dni, w których to nowo przybyli próbują przypomnieć sobie wszystkie swoje grzechy, za które muszą znosić klimatyczną męczarnię, a tubylcy i telewizja kilka razy na dzień przypominają, że taki wybryk natury to ostatni raz w Chicago wydarzył się dwa lata temu.
Słońce żółwim tempem zbliża się ku zachodowi, ale temperatura dalej powyżej setki… Nie Celsjusza, bo można byłoby jajecznicę na słońcu smażyć, tylko Fahrenheita albo, jak niektórzy mówią, Frankensteina, bo to bliżej horroru aniżeli popołudniowej sielanki. Bermudy dla wszystkich, nawet dla ubogich. Podmuchów wiatru jak na ironię tyle co na lekarstwo. Może dlatego rację mają ci, którzy twierdzą, że miasto zawdzięcza swoją nazwę nie powiewom, ale politykom, co jak chorągiewki na wietrze najpierw zmieniają swoje poglądy, a potem przedwyborcze obietnice. Albo odwrotnie – zależy z którego kierunku powieje.
W polskim trójkącie przy Milwaukee Avenue, gdzie nikt bez śladu nie ginie, a tylko niektórym plątają się nogi i drogi, grille i rożny rozpoczęły weekendową zmianę. Swąd dymu przemieszany z zapachem pieczonych steków zdominował smród spalin i wbił się w zastygłe powietrze, tak że prawie można je pokroić i posmakować językiem. Zadaszona weranda i obracający się na najwyższych obrotach wiatrak przynoszą ulgę na tyle, że możemy świętować pod iluzoryczną, letnią chmurką. Agata spodziewa się licznych gości, bo po wielu latach _za wodą_ zdecydowała, że wraca do rodzinnego kraju, chociaż nie do rodziny, bo ta to już dawno się jej wyrzekła. Dokładnie kiedy, to nie wie, bo biletu jeszcze nie kupiła, ale zaprosiła gości na pożegnanie. _Open bar_ i otwarte ramiona, jak się popularnie mówi.
Pierwszy łyk whisky z lodem ochładza. A potem chyba serce upaja, bo wszyscy i wszystko dookoła wydają się jemu milsze i bliższe. Jakby tego było mało, to czas się zatrzymuje, ziemia z niebem drzewami zjednoczona, krzywdy wybaczone, wszystko ma sens, myśl jasna, a możliwości tylko fantazją ograniczone. Zespół pierwszego kieliszka szybko jednak mija i gospodyni serwuje następny w nadziei, że ten błogostan da się jeszcze raz chociaż na chwilę przywołać. Ani jej, ani nikomu innemu to się jeszcze nie udało, chociaż wszyscy próbują. Może to stąd bierze się ten pociąg do alkoholu.
Pojawiają się pierwsi goście. Zaproszeni i nieproszeni. Z bliska i z daleka. Alina, co przyleciała samolotem z Nowego Jorku, od dwóch lat opiekuje się leżącym dziadkiem i dostaje wolne w co trzecią niedzielę. Nie ma jeszcze sześćdziesiątki, a już kręgosłup do wymiany. Może tutaj w Ameryce coś zrobią, żeby mogła jeszcze po schodach chodzić, a przynajmniej żeby nie bolało. Barbara też na opiece, ale dużo bliżej, bo na przedmieściach Chicago, i jej babcia jest na chodzie, więc w nocy do niej wstawać nie musi, ale wstaje dla samej siebie, bo chyba coś z pęcherzem nie tak i ma umówioną wizytę w przyszły czwartek u polskiego lekarza. Celina pracuje w firmie, co biura sprząta, a po godzinach ma kilka swoich domków, jakby jej tego sprzątania było jeszcze za mało. Dariusz to kuzyn gospodyni, który na lekarza się uczył, ale się nie wyuczył, bo mu nikt nie pomógł, a on sam chyba za bardzo nie chciał albo nie potrafił. Franek ma swoją prywatną firmę, co domy naprawia, buduje od zera albo zrównuje z ziemią. Dorota to żyje z podatków, a Henryk to żyje z taką jedną, co ma męża w Berlinie, dzieci w Anglii, a on żonę w Polsce. Irek pije więcej, niż może, ale mniej, niż chce, chociaż przed laty bywało odwrotnie. Janek jest gejem i jeszcze parę lat temu to się ze wstydu przed ludźmi chował, a teraz chodzi dumny jak paw, ale tak jak przedtem nie z każdym chce rozmawiać, choć już z zupełnie innych powodów. Katarzyna to jest tutaj tyle lat, że już nie wie, czy jest prawna, czy nieprawna, bo może ją już jakaś amnestia objęła. Lilka przyszła z _boyfriendem_, który przyniósł jej kwiatki i czekoladki i obiecał, że będzie już jej wierny aż do śmierci. Ona wie, że on łże, i może przysiąc na grób matki, że następnym razem to już mu nie wybaczy. Mirek jest doktorem, nie chce się wyróżniać i przyjechał lexusem, a nie bentleyem za dwieście tysięcy zielonych, bo ten w ocieplanym garażu stoi. Używa go tylko na poważne okazje, jak na przykład na zjazd lekarzy, bo wszyscy takimi albo nawet lepszymi przyjeżdżają. Ale wtedy koniecznie jedzie z żoną, bo po wypiciu z zasady nie prowadzi, a po drugie to ona jest jak chodzący alkomat i zawsze wie, kiedy on ma picia dosyć i zaczyna głupoty pleść. Dwa razy już mu to się zdarzyło, więc teraz profilaktycznie jak na imprezę, to tylko z połowicą. Ale Lecha, swego niby-przyjaciela, na imprezę nie mógł namówić, bo ten, chociaż nie pije, ale na wystawne przyjęcia w dziesięciogwiazdkowych hotelach z kolumnami, kryształowymi żyrandolami i lustrami w złotych ramach jeździ, żeby wysoki standard życia utrzymać. I z polskim jedzeniem jest na bakier, bo kiełbasa czosnkiem mu jedzie, pierogi to zacofanie, a po kapuście, chociaż to warzywo i zawiera dużo witamin, to ma wzdęcia i różne gazy. Bigos również mu nie służy, bo to też kapusta.
Marian, na którego koledzy Niuniek wołają, zna życie i kawały, a przysłowiami sypie jak z rękawa. Kłopoty biorą się z głupoty i każdy, z wyjątkiem kota, może zejść na psy. I prawie każdy może z nich zejść, jak mu się nie będzie za bardzo przeszkadzało albo pomagało… I dodaje, że Lilka to ma taki sam pożytek ze swego narzeczonego, jak łysy ze swojego grzebienia.
Każdy skądś przyszedł, przyjechał, przyleciał albo jeśli długo tu już jest, to pewnie przypłynął… Z Moniek, Piaseczna i z Tarnowa. Ale nie z Warszawy, bo wszyscy wiedzą, że warszawiaków tutaj jak na lekarstwo i jeżeli ktoś twierdzi, że jest ze stolicy, to na pewno z niej nie jest. A może w rzeczywistości jest ich i więcej, tylko do Pałacu Kultury i Syrenki się nie przyznają z obawy, że nikt im nie uwierzy. A może się budowli wstydzą.
Niektórym drogi się pokrzyżowały, a niektórym poprostowały… Grażyna ma sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu na bosaka, waży czterdzieści osiem kilogramów w stringach i marzy o karierze modelki, najlepiej w Stanach. Ale może być i w Polsce, bo gdzieś trzeba karierę zacząć. Wybiega już w przyszłość i prosi, żeby ją Grace nazywać, bo to brzmi elegancko i zagranicznie. Zocha obiecała matce, że języka polskiego nigdy się nie wyprze, ale już angielskiego w szkole się uczy i gdy rozmawia w języku rodzimym, to w każdym zdaniu amerykańskie słowo wkręci, żeby wiedzieli, że ona już nie jest tą, co była.
Niektórym piąty krzyżyk stuknął, a dla Olka to już siódmy. Dla niektórych szósty, a dla Piotra nie krzyżyk, tylko krzyż. Zdrowie mu szwankuje i kilka rurek w sercu już ma założonych, bo żyły od papierosów albo od jedzenia się pozatykały. Ale nie zazdrości Staśkowi, że ten jest zdrowy i bogaty. Swego na jego życie by nie zamienił, bo on, chociaż po stentach i na dwie zmiany robi, to ma syna, co w dużej kompanii pracuje i ma pięciu albo sześciu ludzi pod sobą, a tamten to może tylko o tym pomarzyć, gdyż mu się syn powiesił. Tadeusz powiada, że to pewnie sprawiedliwość boska pokarała za ludzkie krzywdy, których Ulka, żona Stacha, niemało w życiu narobiła, jeszcze zanim do Stanów całą rodziną przyjechali. Wacek to nie wierzy w te głupoty i twierdzi, że to nie ma nic wspólnego z Bożą sprawiedliwością i że to tylko ślepy los, ludzka słabość, a może nawet głupota. I że Tadek to z zawiści mówi i tą zawiścią to się kiedyś zadławi. Jedni opowiadają o sobie, bo nikogo poza sobą nie widzą i ich ego jest tak duże, że nie tylko na werandzie się nie mieści, ale pewnie potrzebuje własnego kodu pocztowego. A drudzy wolą tylko o innych, bo może im się język mniej plącze, jak cudze kłopoty opisują, a może mają coś do ukrycia i po kieliszku nie chcą się wygadać.
_Czterdzieści lat minęło_ ciężko się śpiewa, bo choć melodia łatwa, to słowa piosenki gdzieś w niepamięć pouciekały, a sam refren trudno w nieskończoność powtarzać. _Upływa szybko życie_, ale to za smutne… To jeszcze po jednym… Za nas, za X, co do Polski poleciał i nie żałuje, za Y, co poleciał, ale teraz chce wrócić, za Z, który już nigdy i nigdzie nie poleci, za tych, co na morzu i w powietrzu, na ziemi i pod ziemią, za tych, co ich nie ma i za tych, co jeszcze będą, no i za Polskę w szczególności. I jeszcze jeden, i jeszcze raz. Za A, za B, za C… Za zdrowie gospodyni, co powraca, i żeby jej tam się lekko i dobrze działo. A że działo nie armata, to żeby jej się armaciało. Sensu to większego nie ma, ale wszyscy się śmiechem zalewają, chociaż nie wiadomo, czy z żartu, czy z sąsiada, co piwo wódką popija, czy z samych siebie. A może dlatego, że jest już po północy, rozumy w półśnie zanurzone i tylko duch narodowy czuwa i nadziei nie traci. Przeszłość miesza się z marzeniami, zamiary na jutro z tym, co się zdarzyło przed laty. I jedne, i drugie zamglone, niewyraźne i nie wiadomo, czy to od alkoholu, czy to tak powinno być.
Każdego droga była i jest inna, i każdy jest inny, choć powody, dla których stali się tak różni, były podobne. Niektórzy uciekli, niektórych wypędzano, a jeszcze innym na ucieczkę pozwalano. Jedni trafili za chlebem, a inni za nauką. Jedni przywędrowali po chleb, a inni po naukę. A jeszcze inni za zielonymi, co niby na drzewach miały rosnąć, ale to była bujda. Niektórych przyciągnęła ciekawość świata, a niektórzy byli ciekawi samych siebie, bo już dłużej nie mogli znieść swojej bezradności. Niektórym życzenia się zmaterializowały, niektórym się ulotniły… Niektórym byłoby dobrze, żeby ich marzenia nigdy się nie spełniły, a innym to jeszcze lepiej, gdyby w ogóle tych marzeń nie mieli. Każdy swoje przeszedł, przeczytał, obejrzał, przejadł, przetańczył, przepił, przejechał, przeleciał albo przepłynął… Nikomu nie były obce bóle krzyża i wyrzuty sumienia, przeprosiny i przeprowadzki, nocne śpiewania, dzienne chorowania, marsze weselne, pierwsze komunie i ostatnie pożegnania. Każdy toczył swoje zwycięskie boje pod Grunwaldem i dostawał lanie pod własnym Waterloo. Strzelali gole na swoich intymnych stadionach i wygrywali swoje wielkie szlemy. Zdobywali Everesty z ekipą albo i samotnie. Skakali ze spadochronem i bez niego. Przeżyli, bo wiedzieli, kiedy go otworzyć albo z jakiej wysokości skoczyć, żeby krzywdy sobie, a może przede wszystkim innym nie zrobić. Chodzili po linie z zabezpieczeniem i bez, nurkowali w basenie morza kolorowego i w basenie spokojnym przy głównej ulicy. Każdy kiedyś kogoś kochał i już wie, że miłość to delikatna mieszanka przypadku, miejsca, czasu, pogody, wspomnień, przypomnień, muzyki i oświetlenia. I że często zachody i wschody słońca to tylko w wierszach, bo wieczorami to oni do łóżka się spieszyli. A rano jak do pracy nie musieli iść, to telewizję w pościeli, a nie wschód słońca oglądali. Każdy miał migreny albo zwyczajne bóle głowy, albo jedno i drugie, jak miał pecha. I przynajmniej raz w życiu w roli klowna występował i zakładał maskę nie po to, aby innych rozśmieszyć, ale aby samemu nie płakać… Każdemu czas płynął jak rzeka, raz szybciej niczym górski potok, a raz wolniej jak strumień wędrujący w dolinie. A jak nie płynął, to w bagnie utykał i trzeba było wszystkimi siłami do przodu, bo trzęsawisko wciągało. Każdy swoje życie nie w jednej, ale w wielu książkach mógłby opisać, ale z czasem krucho było, a życie stygło. Dla każdego jego własne bitwy, walki, potyczki, sprzeczki, randki, śluby, rozwody, rozstania i pożegnania były, są i będą ważniejsze od tych, co w telewizji pokazują, książki piszą albo filmy kręcą. Książki czy filmy zawsze mają jakieś – dobre, złe albo mieszane – zakończenia. Dla niektórych życie albo oni sami napisali już epilog. A inni jeszcze są w podróży. Ale każdy albo prawie każdy już wie, że życie to nie zawody z innymi, tylko samotny pojedynek z czasem. Rozgrywka, której nigdy nie wygrają, nie zremisują i której nawet nie mogą porzucić. Ale jeszcze nie zamierzają się poddać…