Białe i czarne duchy - ebook
Białe i czarne duchy - ebook
Białe i czarne duchy kolejna książka Jana Łady – autora znakomitej powieści historycznej będącej prologiem do Trylogii Sienkiewicza z elementami fantasy „W nawiedzonym zamczysku”. W skład antologii wchodzą trzy utwory: powieść pod tym samym tytułem, której akcja toczy się w 1921 roku i opisuje nadzieje i uwikłania grupy osób, które utraciły bliskich w czasie wojny i próbują nawiązać z nimi kontakt na seansach spirytystycznych. Dalej, mini powieść, „Lucyfer” oraz opowiadanie „Ostatnia msza”. W Białych i czarnych duchach zapalony spirytysta i hipnotyzer Żarnowicz gromadzi na seansach grupkę ludzi, dla których świat nadprzyrodzony jest jedyną ucieczką od rozpaczliwej rzeczywistości życia. Marszałkowa Stężyńska, która straciła syna jedynaka w czasie wojny z Rosjanami, zbolały od nieszczęść starzec Oświeyka i cała galeria osób wydziedziczonych i zmarnowanych w czasie I wojny światowej. Jedynym zdrowym typem w tym psychopatycznym środowisku jest Oświeyko-junior, dzielny porucznik marynarki, rozkochany, na śmierć i życie, w pannie Jadwidze, którą wybrał sobie szatan z pomocą rozkochanego w niej hipnotyzera Żarnowicza. Kto wygra tę walkę o duszę i serce Jadwigi? „Lucyfer” to opowieść o księdzu, który porzucił kapłaństwo, oddając się całkowicie sztuce i Lucyferowi. Autor nie mówi wprost, czy kryzys wiary i kult Lucyfera skierował bohatera ku sztuce, czy to sztuka doprowadziła do rezygnacji kapłaństwa i odejścia od wiary… Antologię kończy „Ostatnia msza” przedstawiająca historię zamknięcia klasztoru przez władze carskie. Ładę jak zawsze interesuje tu walka między dobrem i złem. Zło dysponuje siłą, ale nie jest w stanie pokonać mocy dobry, nie jest w stanie wywołać lęku, który by spowodował, że ofiary złożą mu hołd. Łada łączy grozę z nadzieją.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-654-2 |
Rozmiar pliku: | 913 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA
I
Warszawa, rok 1919
— Zdarli mu skórę z pleców, wydłubali oczy… I żywcem wrzucili do głęboko wykopanej jamy… Powiadali, że ruszał się w niej długo, długo…
Z ust bladej kobiety w czerni wychodziły twarde i bezbarwne słowa. Były jak mechaniczne uderzenia drewnianych pałeczek o deskę. Głęboką ciszę, jaka zapanowała, przerywały jedynie wielkie westchnienia.
Kobieta o siwych włosach, siedząc nieruchomo z zaciśniętymi rękami i wzrokiem wbitym przed siebie, mówiła dalej głuchym, martwym głosem:
— Jednego miałam… Tamtym zmarło się wcześniej… Tego dochowałam. Był silny i przystojny. Bardzo przystojny! I dobry miał charakter! Gdy miał dziewiętnaście lat, wezwano go do wojska. Poszedł i nie wrócił… A ja zostałam sama… dlaczego?
W pytaniu coś zadźwięczało. Jakaś bezradna troska i skarga. Milczące grono słuchaczy poruszyło się, kiwając głowami, przytakując.
— Po co my żyjemy wszyscy? — ozwał się jakiś stłumiony głos z kąta.
— Tak, tak! — przywtórzyły inne głosy. — Po co?
— Moją matkę zamęczyli Ukraińcy. Tak jak bolszewicy zamęczyli pani Stężyńskiej syna — zawołała rozpaczliwie młoda kobieta. — I zostałam sama, jak ona. I wciąż żyję, a oni pewnie tam zginęli z głodu!
— A nam zniszczono wszystko, co mieliśmy, popalono domy!
— Z głodu umrzemy i z rozpaczy!
— Czy wrócimy kiedyś do zgliszcz naszych siedzib?
— Czy odnajdziemy tych, z którymi nas rozdzieliła ta straszna wojna z Sowietami?
— Kiedy, kiedy będzie koniec tych okropności?!
Krzyżowały się okrzyki nabrzmiałe bólem i skargą, a czasem pełne niecierpliwości i gniewu. Z tych kilkunastu osób znajdujących się w pokoju każda opłakiwała kogoś z najbliższych, każda miała krwawe krzywdy do pomszczenia. Ci, co mieli szczęście, przejadali resztki dawnego dostatku, inni marli z głodu. I wszyscy żyli w napięciu oczekiwania i wciąż zawodzących nadziei, w rozdarciu wewnętrznym i w tęsknocie.
W pomieszczeniu, gdzie razem przebywali, było zupełnie ciemno, tylko okrągłe otwory w płycie zasłaniającej palnik gazowy w stojącym kominku lśniły w mroku jak krwawe źrenice potwora. Na dworze szalała jesienna wichura. Wiatr wył i jęczał potępieńczym głosem, siekąc na przemian deszczem i śniegiem w szyby okien skrytych ciężkimi zasłonami. Od czasu do czasu mocniejszy podmuch powietrza poruszał gwałtownie ramy okienne. Raz po raz któraś z kobiet wstrząsała się nerwowo. A potem znów zapadała głęboka cisza.
Władysław Szczodrowski, siedzący w kącie, wysoki, potężny, ponadtrzydziestoletni mężczyzna, nachylił się do sąsiadki i spytał niecierpliwie:
— W tej ciemności można zwariować. Czy nie można zapalić światła?
Panna Jadwiga poruszyła głową, przecząc:
— Ciocia nie lubi. Mówi, że po ciemku ma czasem wrażenie, że Henryczek jest przy niej.
Władysław wzruszył ramionami.
— Zawsze te same obrazy i wizje! Jakby to mogło przynieść ulgę!
— Nie! To nie przynosi ulgi, ale wycisza chwilowo ból — odpowiedziała mu Jadwiga. — I gorzej ją jeszcze potem rozdrażnia — dodała. — Czasem uda mi się uśmierzyć jej ból, grając na fortepianie. Z radością to czynię. Uwielbiam radosne dźwięki, a ona chce słuchać muzyki pogrzebowej Chopina.
— Pewnie, ale co tej kobiecie zostało prócz jej boleści? Ona tylko tym żyje…
Władysław Szczodrowski zamyślił się przez chwilę. Zwano go „Niedźwiedziem z bagien poleskich” ze względu na okazałą posturę i sposób zachowania. Nazwisko trafnie określało jego charakter, więc najbliżsi oraz jego towarzysze z marynarki wołali na niego „Szczodry”. Jego rodzinny dwór leżał pośród poleskich bagien w okolicach Czernichowa, nad rzeką Desną.
— Ha! Może masz rację — mruknął. — Właściwie to my wszyscy żyjemy naszym bólem… Czy nie po to się tu spotykamy?
Szczodrowski przychodził do pani Stężyńskiej, ale nigdy nie odważył się przywoływać podczas nich strasznych scen, gdy jako bosmanmat służył w carskiej marynarce. Był jednym z nielicznych, którzy uratowali się z zatopionego pancernika „Pobieda”, który wszedł na minę w Port Artur. Nigdy nie chciałby zobaczyć twarzy swoich towarzyszy. Byli oni dla niego wyrzutem sumienia — czemu on przeżył? Żył za cenę zapomnienia. Coś jednak przyciągało Szczodrego na te spotkania. Kontuzja, jakiej się nabawił, przerwała jego służbę w marynarce.
A tymczasem stary Maurycy Oświeyko mówił trzęsącym się, urywanym głosem:
— Pani Zuzanna Stężyńska wie przynajmniej, jak zginął jej Henryk… opowiedzieli jej świadkowie… A o moim Bolku nikt nic mi nie powiedział, nikt nic nie wie! Ciało znaleźli całe w ranach, z bezkształtną twarzą, ale kto to zrobił i kiedy, czy za życia, czy po jego śmierci — kto mi to powie, mnie, ojcu?! I jak mi żyć, nie wiedząc…
— Jak nam żyć bez tych, którzy odeszli od nas przed czasem? — ozwał się przytłumiony głos z kąta.
— Tak, o tak! — podchwyciła panna Izabela, ta, której matkę zamęczyli Ukraińcy. — Jak nam żyć bez nich i bez wiedzy o tym, co ich spotkało?
— Co jest za strasznym progiem śmierci?
— Czy naprawdę przez tę okrutną przepaść, jaką jest śmierć, nie masz żadnego mostu?!
— Most jest, ale nie każdy chce z niego skorzystać!
Słowa te wymówił młody człowiek, siedzący naprzeciw kominka i oświetlony padającym wprost na niego światłem sączącym się z piecyka gazowego. Była to twarz bardzo blada i bezkrwista, o kanciastych liniach i oczach głęboko zapadłych, żarzących się jak dwie pochodnie.
— Żarniewicz będzie nas znów nawracał na spirytyzm i ciała astralne! — Szczodrowski uśmiechnął się złośliwie.
Ale panna Jadwiga nie podzieliła jego ironii.
— Dlaczego by nie mógł mieć racji? — odrzekła. — Jeśli nawet to tylko złudzenie, cóż to szkodzi, gdy przynosi ukojenie?
Niedźwiedź machnął ręką.
— I ciebie już przekabacił?
— Nie, ale ciocia po każdym seansie przestaje na kilka dni być otępiała i przygnębiona.
— Czy wywoływali ducha Henryka?
— Jeszcze nie, ale obiecują, a to wystarcza, by w tę nieszczęsną duszę wlać bodaj na chwilę jakąś iskierkę życia.
— Czy raczej uwieść ją tą fatamorganą.
— A gdyby nawet? Lepsze to od tej śmiertelnej apatii, przerywanej atakami rozpaczy.
— Nie sądzę, żeby to było lepsze. Kłamstwo jest gorsze od każdej prawdy, nawet gorzkiej! — odpowiedział jej zdecydowanie Szczodrowski.
— A ja myślę, że kłamstwo może być cnotą, jeśli przynosi pociechę takim nędzarzom jak my.
— Dlatego też Żarniewicz kwitnie między nami jak najwspanialszy z naszych stepowych burzanów! Każdy, prócz ciebie i mnie, a może prócz mnie jednego tylko, szuka za jego pomocą rozwiązania zagadek, których rozwiązać nie można.
— Kto wie? — odpowiedziała mu cicho panna Jadwiga.
— Widzę, że i ty uległaś wpływowi tego szarlatana — odpowiedział dziewczynie.
Ale panna Jadwiga już go nie słuchała. Jej uwagę pochłaniało to, co mówił Żarniewicz. Szczodrowski zwrócił uwagę na głos mężczyzny, niski i przytłumiony, a dźwięczny jak spiż, do którego domieszano dużo srebra. Głos płynął w ciemnej przestrzeni łagodnie i przekonująco, pieszcząc słuch, wkradając się do mózgu, niby kropla za kroplą sączona oliwa. „Ten oszust uwodzi ich samym dźwiękiem i barwą intonacji” — pomyślał rozjuszony Niedźwiedź. „Gra już na ich duszach jak na klawiszach fortepianu”.
Żarniewicz zaś mówił:
— Więc w owych rzekomych gusłach, w jakie sto lat temu czy mniej wierzyło pospólstwo, przyzywając duchy umarłych, mieści się wielka prawda i głęboka mądrość. Lud przechował odwieczną wiedzę, którą dawno odrzucił świat ludzi wykształconych. Ten sam lud, który w skarbnicy swych tajemnic chowa skrzętnie znajomość i właściwości leczniczych roślin, sposoby leczenia ludzi i zwierząt, ale też środki szkodzenia im czy to bezpośrednio, czy pośrednio. Lud umie dobrze czytać w księdze przyrody, do której dzisiejsi mędrcy zatracili klucz. To lud zapamiętał także niejedną kartę z tajemniczej księgi zaklęć i błogosławieństw, z księgi otwierającej przed wtajemniczonymi pieczęcie grobu i nieśmiertelnego życia duchów. Jest to wiedza prastara, przeciwstawiająca się zwycięskiemu rozwojowi chrześcijaństwa, szczególnie w pierwszych wiekach jego istnienia. To gnoza starożytnych filozofów i kabalistów, przechowywana w zapomnianych dziś rękopisach czy papierach. Ciągle istnieje możliwość sięgnięcia po całą tę wiedzę! Dziś niewielu tylko ją zna, a już niedługo oświeci ona swym blaskiem ludzkość całą.
Zgromadzenie, wsłuchane z początku z uwagą i skupieniem w słowa mówcy, poczęło niecierpliwić się jego zbyt długim wywodem. Po kątach ozwały się pomruki, ktoś syknął, obok Szczodrowskiego prowadzono szeptem jakąś rozmowę.
— Doszedł już do mądrości Indii i zaraz rozpływać się będzie nad cudami joginów — rzucił ktoś siedzący w ich pobliżu.
— A z tego konika nieprędko zsiądzie — odparł Władysław, powstając. — Trzeba iść do domu. — Ktoś włączył światło.
Ruszono się za jego przykładem. Odchodzący podchodzili po kolei do pani Stężyńskiej, pochylając się nad jej ręką. Ona żegnała ich automatycznie i w milczeniu. Nie była już jednak tak obojętna jak przed godziną.
Refleks światła padający na jej twarz wydobywał ze szklistych źrenic iskrę życia.
— Żarniewicz nakręcił ją znów na swoje kopyto — szepnął Szczodry, żegnając się z Jadwigą. — Myśli biedaczka, że wywoła ducha jej Henryka.
— Oczywiście, wszakże to jutro dzień Wszystkich Świętych i wigilia Zaduszek.
— Będzie seans?
— Rozumie się.
— Tutaj?
— Nie wiem. Dowiemy się zapewne, gdy odejdą profani.
Drzwi do przedpokoju zamknęły się za ostatnim odchodzącym. Zygmunt Żarniewicz ponownie wyłączył światło, pogrążając pokój w ciemności. Zaczął mówić dalej swym miękkim głosem o srebrzystej barwie:
— Jest to najstraszniejszy z zabobonów, jakie szerzą zgodnie, choć w odmiennym kształcie, materializm z jednej strony i chrześcijaństwo z drugiej. Materializm przeczy istnieniu zaświatów, chrześcijaństwo fałszuje zasadniczą o nim wiedzę. I to drugie zło jest gorsze od pierwszego. Materialistę bowiem przekonać można oczywistością faktów. Chrześcijanin w oparciu o swą wiedzę bluźni światu i prawdzie. Wypacza w potworny sposób najważniejsze z mediumicznych zjawisk, nieśmiertelną piękność świata duchów, obrzydliwymi teoriami o wiekuistym potępieniu i męce. Sam krwawo bezlitosny, wytwarza sobie bezlitosne bóstwo i żelaznymi sztabami zamyka podwoje nieśmiertelnego życia, broniąc zazdrośnie dostępu żywym do świata duchów. Dlatego to materialistów witamy chętnie w naszym gronie, nie bojąc się ich skalpela, podczas gdy fanatyk religijny znieważa nasze wierzenia i przeszkadza naszym pracom. Duchy potrafią działać swobodnie wobec negujących je świadków, ale odczuwają trudny do przełamania wstręt do kontaktu z ludźmi, których ideologia jest karykaturą wielkich prawd, objawianych na naszych zgromadzeniach.
Większość osób słuchała w milczącym skupieniu słów Żarniewicza, ale z głębi salonu ozwał się rozdrażniony głos starego Maurycego Oświeyki:
— Co mi tam pan będziesz gadać o jakichś filozofiach, a jeszcze i do wiary przytyki czynić! Czy to takie rzeczy mogą wleźć do szlacheckiego łba? I co mi tam staremu z tych twoich duchów? Mnie ich wszystkich nie potrzeba… jednego ty mi daj, jednego pokaż, mego Bolka drogiego, a resztę…
Głos starego załamał się krótkim szlochaniem. Żarniewicz zwrócił się ku niemu, pełen współczucia i słodyczy.
— Chcąc jechać z Sarn do Berdyczowa, musisz, szanowny sędzio, przejechać przez Równe, tak samo jak z Brześcia do Warszawy nie możesz pominąć Siedlec. Trzeba mieć przepustki i zabrać ze sobą jedzenie, bo nie jest się pewnym, czy się dojedzie i kiedy. Otóż wędrówka w zaświaty jest, sam pan przyzna, panie sędzio, czymś nieskończenie trudniejszym niż jakakolwiek nasza ziemska podróż. Chcesz odbyć ją jednym skokiem, bez przygotowań, bez zdobycia wiedzy i bez środków ochronnych? Bez pomocy różnych osób?
Ale sędziemu Oświeyce argumentacja nie trafiała do przekonania.
— Gadaj, co chcesz, a ja i tak ciebie nie rozumiem. Wiem ja, co znaczy peregrynować, bom trzy tygodnie wlókł się z moimi babami wagonem towarowym. Przez Sarny i Równe przejeżdżałem mało nie sto razy, a i w Siedlcach przetrzymali nas kilka godzin podczas tej ostatniej podróży. Ale co to ma wspólnego z tymi waszymi seansami i wywoływaniem duchów, tego dalibóg nie pojmuję. Ja przecież do mego Bolka nie pojadę pociągiem, tylko on nieborak może przyjść do mnie, by uścisnąć swego starego ojca i powiedzieć, jaka była jego ostatnia godzina. Ot i wszystko, a resztę możesz zapakować w lufę grubej berty i wystrzelić do wszystkich diabłów!
— Nie rozumiemy się, ale mniejsza o to. Chciałem jedynie podkreślić trudności, jakie nastręcza kontakt żywych ze światem umarłych. Tym, co nas od nich rozdziela, jest przede wszystkim materia świata, który nas otacza. Uwalniając się z materii, żywy staje się umarłym. Kto zaś, pozostając przy życiu, pragnie obcowania z umarłymi, musi zwlec z siebie przynajmniej część doczesnej powłoki. Duch jego musi przezwyciężyć materię i ujarzmić zmysły. Inaczej wejdzie w porozumienie jedynie z najnikczemniejszymi z mieszkańców zaświatów. Wyższe duchy nie przyjdą na wezwanie istoty splamionej brudną gliną ziemi.
Zatrzymał się, a płomyki gazowego światła ślizgały się po jego kanciastych rysach i ogolonej starannie twarzy. Pani Stężyńska przysunęła do niego krzesło swe tak blisko, że dłońmi dotykała prawie jego kolan. Panna Izabela przechylała się do niego z drugiej strony, chciwie łowiąc każde słowo. Oświeyko wsadził swą wielką łysą głowę pomiędzy dwie kobiety i wpatrywał się w Żarniewicza szeroko rozwartymi, wyłupiastymi oczyma.
A Zygmunt Żarniewicz mówił dalej z coraz większym namaszczeniem, jak kapłan wykładający garstce adeptów tajemnice wiary.
— Jak uwolnić się od doczesności i przezwyciężyć materię? Mówiłem już o tym i raz jeszcze powtarzam. Trzeba wiele obcować z Bogiem, mało z ludźmi. Trzeba oczyszczać siebie codzienną medytacją i kontemplacją, trzeba wznosić się na wyżyny najsurowszej ascezy. Cała istota życia winna być jednym wielkim umartwieniem i jedną wszechogarniającą modlitwą. Ale nie tą ciasną modlitwą, jaką chrześcijanie zwracają ku sztucznemu wytworowi własnej wyobraźni, nie tą modlitwą ujętą w ciasne ramki zmyślonych dogmatów, tylko tą szeroką, lecącą w górę ku niebiańskiemu światłu, ogarniającą jednaką miłością i troską wszystkie stworzenia cielesne i wszystkie duchy, zarówno białe, jak i czarne…
Oświeyko przerwał mu w tym momencie, uderzając gwałtownie dłonią po kolanie.
— A niechże pan przestanie takie rzeczy wygadywać! Toż to tylko kumanie się z diabłem! Dziękuję pokornie za taką znajomość!
Żarniewicz z lekka zagryzł cienkie, bezkrwiste wargi.
— Nieporozumienie jest tylko w rozumieniu — odrzekł, siląc się na zgodę. — Panu dobrodziejowi przypominają się baśnie słyszane w dzieciństwie od starej piastunki. Baśnie nie mogą się obejść bez diabła z rogami i koźlim kopytem, jak szczupak faszerowany nie obejdzie się bez pieprzu. My jednak, którzy posiadamy wiedzę prawdziwą, możemy jedynie uśmiechnąć się z tego zabobonu i żałować tych, którzy jeszcze wierzą w istnienie satyrów i faunów, przyodzianych w szwabski frak i trójgraniasty kapelusz.
Ale stary szlachcic nie dał się przekonać.
— Ach, gadaj zdrów! Ty wiesz swoje, ja swoje! A co ja wiem? To, czego mnie matka nauczała z katechizmu. A co w katechizmie pisze się o złych duchach, to musisz pan wiedzieć, bo wychowywano pana na katolika. W każdym razie ja nie myślę od katechizmu odstąpić. Wiary nie porzucę jak starych rękawiczek.
Zygmunt Żarniewicz wzruszył ramionami, a na ustach pojawił mu się ledwie dostrzegalny uśmiech lekceważenia.
— Powtarzam panu sędziemu, że między nami jest jedynie różnica w rozumieniu. Nikt z nas nie musi wyrzekać się wiary. Przeciwnie, dążymy do jej oczyszczenia i pogłębienia. A w duchy złe wierzę tak samo jak pan sędzia, choć nie nadaję im ubioru pruskich osiedleńców. Głównym zadaniem naszym jest odpędzanie ich od nas. Chcemy jedynie udziału duchów czystych w naszej pracy.
— To niby znaczy aniołów? — zagadnął szlachcic, roztwierając szeroko oczy i usta.
— Jeśli pan chcesz tak je nazwać… Nie idzie nam o słowa. Gdy posuwamy się w naszych pracach i rośnie nasza wiedza o nich, wyższe duchy przychodzą na nasze wezwanie i coraz mniej dokuczają nam duchy złośliwe. Wobec mniej doświadczonych potrafią podszywać się pod duchy jasne i bałamucić nieraz dłuższy czas swymi kłamstwami.
— Ale w końcu potraficie je od siebie wypędzić? — dopytywał się szlachcic.
— To właśnie jest celem naszej wiedzy i naszej pracy. Ale wiedza musi być pełna. Dusza nasza musi być ofiarna i wolna. Wtedy dopiero możemy zyskać posłuch u tych duchów, które pragniemy przywołać. I to jest powód, dla którego tak długo musimy na nie czekać.
— Dlatego właśnie jeszcze nie doczekałam się mojej najdroższej mateczki! — wykrzyknęła rozszlochanym głosem panna Izabela.
— I Heniu nie przyszedł do mnie jeszcze, nie przyszedł — szepnęła zmartwiałym głosem pani Stężyńska.
Maurycy Oświeyko milczał przez chwilę.
— To może mój syn przyjdzie do mnie — westchnął. — On zawsze lubił dobraną kompanię, nie zadawał się z hołotą. Nie dziw, że i teraz woli poczekać, aż wypłoszycie to piekielne tałałajstwo, a wtedy…
— A wtedy zjawi się z pewnością — oświadczył uroczyście Żarniewicz. — Gdybym tylko miał odpowiednie medium! — dodał ciszej sam do siebie.
— Niezadowolony pan jesteś z Walka? — zapytała ciekawie Izabela, nachylając mu się do ucha.
— Oczywiście, że nie. To cwaniak! Siłę ma, ale wciąż trzeba go kontrolować, żeby nie zrobił nam żadnego kawału. No, ale niedługo będzie z nim może koniec!
— Koniec? — szeptała gorączkowo stara panna. — Chcesz pan porzucić Walka? Masz pan kogo na jego miejsce?
— Być może — szepnął zagadkowo. — Zobaczycie za dwa dni. — Uciął krótko, uwalniając się od natrętnych pytań i od niedyskretnej ciekawości panny Izabeli.
II
W pokoju było zupełnie ciemno. Małą lampę podłogową stojącą w kącie przykrywała gruba zasłona, przepuszczając jedynie odrobinę szarego, matowego światła. Spoza niej dochodziły tłumione odgłosy ulicznej wrzawy, tramwajowe dzwonki i warkot silników samochodowych. Oprócz fortepianu i sofy pod ścianą oraz stolika stojącego pośrodku i otoczonego krzesłami w pomieszczeniu nie było żadnych sprzętów. Na stole bieliły się arkusze papieru, przy każdym leżał ołówek. Parę osób siedziało na sofie, kilka innych zbiło się w kącie, rozmawiając szeptem. Co chwila otwierały się drzwi od jaskrawo oświetlonego przedpokoju i wchodził nowy gość. Z nim razem wpadała szeroka fala światła. Wchodzący rzucali półgłosem jedno i to samo pytanie, na które odpowiadano przecząco:
— Nie! Żarniewicza jeszcze nie było, ale przyjdzie z pewnością, i Walek też przyjdzie, choć rano dzwonił i chciał koniecznie seans odłożyć, mówiąc, że nie jest dziś w usposobieniu. Była podobno między nim a Żarniewiczem awantura. Żarniewicz groził mu, że z nim zerwie i postara się o inne medium, i dopiero pod tym naciskiem Walek ustąpił. Czy jest wyczerpany? Niewątpliwie: wszyscy to mówią i z jego twarzy to widać, ale Żarniewicz to przecież mistrz w tych sprawach. On sobie z Walkiem poradzi.
Szepty stawały się chwilowo głośnymi rozgwarami, potem uciszały się i milkły. Po zgromadzonych przelatywał miły dreszcz, towarzyszący zazwyczaj oczekiwaniu rzeczy ciekawych i niezwykłych. Wreszcie ktoś zdjął zasłonę z lampy podłogowej i obrzucił wzrokiem obecnych.
— Jesteśmy wszyscy.
— A tamtych nie ma.
— I czekamy od godziny. Czyżby…
W tej samej chwili rozległ się donośnie dzwonek. Do pokoju wszedł Żarniewicz, a za nim wsunął się niezgrabnie młodzieniec o twarzy okrągłej i nabrzmiałej, o rysach rozlanych i jakby zatartych, o długich, lnianych, prawie całkiem białych włosach i niebieskich, porcelanowych oczach. Ubrany był w czarny surdut, jak szewski czeladnik w niedzielę wybierający się na mszę. Idąc, suwał ogromnymi, płaskimi stopami, ślizgając się bez szelestu i z bezmyślnym, zakłopotanym uśmiechem wyciągając do zebranych czerwone łapy, zimne i mokre jak skóra węgorza.
Żarniewicz rozmawiał po cichu z grupą zebranych w przeciwległym końcu pokoju.
— Miałem z nim wielki kłopot — szeptał. — Z rana odmówił mi przyjścia. Stwierdził, że brak mu fluidu. Ja mu na to, że mniejsza z tym. Spróbujemy, a jeśli się nie uda, odłożymy. Ale on jest wprost zacietrzewiony w swej ambicji. „Mnie nie może się nie udać”, mówi. „Nie miałem seansu, który by się mi nie powiódł”. No i przyszedł wreszcie.
— I uda się? Jak myślisz? — zapytała jedna z osób.
Żarniewicz wzruszył ramionami.
— Byleby nie zanadto się o to starał! — rzucił półgębkiem.
— Czy przypuszczasz… — zagadnęła stojąca obok niego kobieta.
Żarniewicz uśmiechnął się gorzko.
— Nie przypuszczam, wiem.
— Czy przyłapałeś go na oszustwie? — dodała.
— A skoro tak, cóż warte są wszystkie nasze obserwacje i badania? — rzucił towarzyszący jej mężczyzna.
Zygmunt Żarniewicz znów wzruszył ramionami.
— Moi drodzy — rzekł — nawet w świecie duchów spotykamy się z kłamstwem i oszustwem, a cóż dopiero u ludzi. Znacie jakieś wierzenie, którego nie bezcześciliby adepci i kapłani? Zadanie nasze byłoby naprawdę bardzo łatwe, gdybyśmy mieli odpowiednie narzędzia. Ale my mamy jako pośredników najczęściej ludzi robiących to za pieniądze i żyjących z pośrednictwa jak z rzemiosła. Jest to klucz zardzewiały, bez którego jednak nie jesteśmy w stanie otworzyć złotych podwoi prawdy.
Przy stole zaczynały się przygotowania do seansu. Walek wykłócał się z panną Izabelą, żądając natychmiastowego zgaszenia lampy.
— Ależ na poprzednich seansach nie był pan tak kategoryczny, nieraz się paliła — twierdziła stara panna.
— Ale ja nie jestem dziś w usposobieniu. A kiedy nie jestem w usposobieniu, światło przeszkadza i mnie, i… im.
Równocześnie pojawiło się pytanie, czy drzwi sąsiednich pokojów zamknięte są na klucz.
— Drzwi wewnętrzne zamknięte — ozwał się jakiś głos — ale od drzwi do przedpokoju nie można znaleźć klucza.
Z zewnątrz dochodziła wrzawa. Służąca w podrażnionym tonie dowodziła, zaklinała się i narzekała. Klucz jednak się nie znalazł.
Żarniewicz podszedł do medium z podniesionymi brwiami.
— Daj pan pokój figlom — zażądał od chłopaka. — Gdzie jest klucz?
Walek jednak przysięgał, że nic nie wie o żadnym kluczu. Po co miałby go ukrywać? Zresztą, jeśli o to szło, można było przeszukać mu ubranie i palto wiszące w przedpokoju. Żarniewicz machnął ręką i odszedł w głąb sali.
— Trzeba będzie dobrze Walkowi na ręce patrzeć! — zauważył półgłosem do Pleszczyńskiego, tego, któremu bolszewicy wywieźli dzieci do Moskwy. — Mam wrażenie, że nie da się uśpić i spróbuje piaskiem w oczy sypać!
Pleszczyński rozglądnął się bezradnie, jakby szukając pomocy.
— Mój Boże! A ja tak liczyłem na ten seans!
Żarniewicz machnął rękami.
— Co ja poradzę? Cała nadzieja, że moje oddziaływanie na niego będzie silniejsze od jego oporu.
— Nieszczęśliwa to rzecz być na łasce tak marnego indywiduum — wtrącił Mauszel, chętnie biorący udział w seansach.
— A co to pan mówiłeś przedwczoraj? — zagadnęła do organizatora seansu z nerwową niecierpliwością Izabela. — Czy naprawdę myślisz o zastąpieniu kimś Walka? Masz kogoś?
Żarniewicz zawahał się z odpowiedzią.
— Zbyt ważna to sprawa, by o niej już mówić, choćby wśród najbliższych — rzekł wreszcie przytłumionym głosem. — Wam mogę powiedzieć, że być może nie dziś, ale na pewno jutro znajdzie się wśród nas mistrz prawdziwy, znawca tajemnicy i pośrednik prawdy, wobec którego ja jestem jedynie lichym adeptem z opaską na oczach.
W gronie osób otaczających Żarniewicza zabrzęczało jak w ulu.
— Mistrz? Znawca? Pośrednik? Któż to? Powiedz pan, na Boga! Kto? Gdzie?!
Ale Żarniewicz odwrócił się od nich i podszedł do Walka, któremu młody Oświeyko, ułan, kończył wiązać kunsztownym węzłem nogi i łokcie.
— Zaczynamy czy co? — zawołał swym donośnym, wesołym głosem.
Żarniewicz skinął w milczeniu ręką, lampę zgaszono. Zapanowała zupełna ciemność i cisza. Czekano w rosnącym naprężeniu nerwów, dotykając sobie nawzajem palców. Zjawa kazała na siebie czekać.
Nagle coś przebiegło, a wśród obecnych dało się słyszeć westchnienie. Ponad głowami ukazał się świecący punkcik i zaczął wirować fantastycznie, podnosząc się, to znów opadając ponad stołem. Chwilę później ujrzano opodal drugi. Potem światełka znikły. Po jakimś czasie usłyszano wyraźnie uderzenie w klawisze fortepianu, kilka urywanych taktów. I znów cisza. Przerwał ją stłumiony okrzyk kobiecy, potem parę innych głosów. Dał się słyszeć szelest, potem lekkie klaśnięcie.
— Ktoś mnie po włosach pogładził!
— A mnie pocałował w czoło!
— A mnie klasnął po twarzy.
— Mnie ktoś mokrą ręką schwycił za nos.
Żarniewicz prosił o spokój, więc się uciszono. Tylko porucznik Oświeyko, którego duch uderzył w twarz, nie mógł się uspokoić.
— Czekaj, łotrze — mruczał pod nosem — już ja ci nie daruję!
Seans trwał dalej, uczestnicy nie dziwili się niesmacznym i wprost żakowskim wybrykom, jakich dopuszczały się duchy niższego rzędu. Bywało to najczęściej wprowadzenie, po którym dopiero można było przystąpić do obcowania z wyższymi duchami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki