- promocja
Białe noce - ebook
Białe noce - ebook
Z pozoru nic się nie dzieje: mała podgórska miejscowość, kilka osób, nieuchwytny czas. A jednak światło się ściemnia, atmosfera gęstnieje, ktoś umiera w upalny dzień we własnym łóżku, ktoś spada ze skarpy, ktoś bezustannie krąży w ciemnościach. W debiutanckim zbiorze opowiadań Urszuli Honek, który spleciony jest delikatnymi nićmi powiązań niczym powieść, codzienność staje się niepokojąca i mroczna, choć źródła zagrożenia nie sposób odnaleźć. Ludzie rodzą się i umierają, tęsknią i marzą, smucą się i boją, aż w końcu niepostrzeżenie tracą zmysły. Mieszają się tu perspektywy czasowe, zmieniają narratorzy, coś się dzieje na jawie, coś w głowie szaleńca, a w górskich dolinach kładzie się ciemność.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-401-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom jak kurnik, taki, że gdyby się oprzeć albo kopnąć, to wszystkie deski poleciałyby na ziemię, a część złamałaby się wpół, zbutwiałe to wszystko. Że im przez lata na łby nie pospadało, to nie wiem. Może chodzili na palcach i nie darli się ani przy pieprzeniu, ani w czasie chryi, inaczej tego nie widzę. Jeszcze na samym skraju górki ten dom postawiony, zaraz przy zakręcie na Rożnowice. Jak się jechało ciężarówką, to piątki można było Pilotowi w oknie przybijać. Musiało się to wszystko trząść w środku, jak jedli albo spali, ja bym tak długo nie wytrzymał, ale co ludzie mają zrobić, kiedy wyjścia nie mają? A tam jeden pokój, kuchnia i wychodek na dworze, a gęb do wykarmienia dwanaście, no, jedenaście i pół, bo Pilota za pół liczyli. Czy tam chodziłem? A skąd, tylko raz czy dwa za dziecka byłem, żeśmy się umawiali z Pilotem i Andrzejem u mnie, ale najczęściej na polu, w paryi albo w Grodzkim Lesie. Ale wtedy, ten raz, co byłem, to nawet pamiętam, a z pięć lat może miałem. Wchodziło się jak do szopy, a nie do domu, pod nogami ziemia, słoma ze ścian wyłaziła i zwisała z sufitu, tynki odrapane, ale nie to najbardziej pamiętam. Pierwszy raz przestraszyłem się ciemności, bo wchodziło się w biały dzień, a tam noc, żadnego okna w sieni, tylko naprzeciwko kuchnia, ale daleka mi się wtedy wydawała i jasna, jakby nie z tego domu. Nie wiem, czy to wszystko naprawdę, ale coś musi być na rzeczy. Teraz mi się wydaje, że jak już przyjdzie i na mnie pora, a z nas trzech tylko ja zostałem, to pójdę tą sienią do końca.
Może gdyby się nie zachciało Pilotowi tego stawu i tej panny, toby żył.
Słońce chowa się tu pomału, to nie jest tak, że raz, dwa i od razu ciemno, wyciągniętej ręki nie widać. Na samym początku w szarówce znikają drzewa, potem dachy domów, okna, ludzie, a w końcu stojące na polach krowy. Świat robi się czerwony, jakby zajął go pożar. Człowiek trochę się tego boi, ale gdzieniegdzie prześwituje granat, który to wszystko próbuje ugasić, i od razu serce się mniej telepie. Każde lato u nas tak się zaczyna i kończy, chyba że leje, to wtedy jest popielato, jakby ludzie wyciągnęli popiół z węglarek i rozpylili w powietrzu, tak to sobie od dziecka wyobrażałem. Kiedy leje, to na podmokłe łąki wychodzą czasami bociany i chudymi nogami zapadają się tak, że nie mogą ruszyć z miejsca, śmiesznie to wygląda z boku. Lisy, a najbardziej je lubię, chętniej wychylają głowy z nor i już w dzień zaczynają kursować jak taksówki w wielkich miastach, tam i z powrotem. Ta czerwień bardziej ludziom niż zwierzętom miesza w głowach, częściej niż zwykle patrzą w niebo, potem zaciskają pięści i idą przed siebie, a gdyby ich zatrzymać i zapytać: „Dokąd żeście się wybrali?”, nie umieliby nic odpowiedzieć. Staliby jak wybudzeni z głębokiego snu, z otwartymi gębami. W takie dni Pilot szedł z łopatą na górkę i patrzył, od której strony może zacząć kopać. Stał nieruchomo w czerwonym krajobrazie i zadzierał głowę.
Zaczął od północy.
– Zabiorę się za staw od pola Firlitów – powiedział nagle pod sklepem i zarechotał swoim żabim śmiechem.
Nic więcej, tylko to jedno zdanie. Normalnie głowę miał zawsze przechyloną do tyłu, ale kiedy się śmiał, to wyglądało, jakby się miał zaraz przewrócić, bo głowa jeszcze niżej mu szła, prawie że do dupy.
– Ej, Pilot, ciebie to do cyrku by mogli wziąć, salta byś robił w tył – mówili mu ludzie, a on chyba nawet nie wiedział, że to było do śmiechu.
Widziałem nawet kiedyś, że on te salta, kurwa, ćwiczył! Nie jako dziecko, stary koń już był. Zaszłem do niego, bo go parę dni pod sklepem nie widziałem, a tak to dzień w dzień, ale drzwi do chałupy zamknięte. To zajrzałem do szopy, a ten stał, przechylał się i podskoki w miejscu robił. Zatkało mnie na amen. Czy on tak od małego chował się gdzieś i marzył, żeby się zwinąć z jaką trupą? No, każdy ma marzenia, wiadomo, ale on taki dość chudy i kurdupel, nie za zwinny. Studnie umiał kopać, nie powiem, najmowali go, jak nie pił, wtedy zastrzeżeń nie mieli, ale do takich akrobacji to on się nie nadawał. Jak skakał, nogi ledwo odrywał od ziemi i z siedem razy na dziesięć się wypierdolił. Stałem tak i nie mogłem przestać patrzeć, raz mi się śmiać, a raz płakać chciało, trudno się w tym połapać.
Pierwszy raz z nim tak miałem, że raz smutno, a raz wesoło, jak żeśmy byli mali, może w drugiej klasie. Czasem do szkoły chodził, a częściej nie, tygodniami się nie pojawiał, potem na chwilę przyszedł, czytać się nigdy dobrze nie nauczył, podpisać co dwie litery. No to się nauczycielki pytały Andrzeja i mnie, żeśmy z nim kolegami najbliższymi byli: „A Mariusz gdzie?”, bo tak było Pilotowi na imię. Ale myśmy tylko głowy spuszczali i ramionami wzruszali, że nie wiemy – i taka była prawda. Myśleliśmy, że starzy mu robotę dają, do szkoły nie pozwalają chodzić, a tu się okazało, że nie. Szedł codziennie, worek na plecy zarzucał, nawet „Zostań z Panem Bogiem” matce odpowiadał, bo tak wszyscy tutaj nauczeni, ale do ławki nie trafiał. I co? W rowach po sześć, siedem godzin leżał albo po krzakach się chował i jak się już wydało, to przyszedł do szkoły cały wyobijany. Starzy mu chyba jeszcze nigdy tak nie wpierdolili jak wtedy, choć bili go regularnie. A jak się ktoś zapytał, czemu go tak długo nie było i skąd te siniaki i strupy, to mówił, że na wojnie był, okopów pilnował, jako partyzant po lasach latał. No i właśnie wtedy po raz pierwszy mnie ten płacz i śmiech razem wzięły. A teraz się tak zastanawiam, że może on wcale wtedy nie zmyślał, tylko tę wojnę rzeczywiście widział, ojczyzny pilnował, za matkę i ojca strzelał do wroga? Chuj go wie. Ja to powiem otwarcie: parę lat u Niemców żyłem i choć wiadomo, że abażury z ludzkiej skóry robili, to takich jak Pilot się tam teraz szanuje, opieka, pielęgniarki, czyste szpitale, zapachowy papier w klopie i taka wypłata za chorowanie, że robić nic już nie trzeba. No, tak powinno być i u nas, a nie kręcenie młynka koło głowy. Taka choroba to nawet gorsza, niż jak się jest bez nogi, bo takiej choroby nie widać, człowiek chodzi po świecie, a wydaje mu się, że lata nad ziemią. Pilot miał tak od zawsze, że nagle przestawał mówić i tylko patrzył w jedno miejsce. Można było wtedy do niego gadać, ale on już odlatywał daleko i chyba nie najgorzej mu tam było, bo nie chciał szybko wracać. No ale jak powiedział, że będzie staw kopał, to się zaśmiał i śmiał się głośniej niż zwykle, z samego środka, jakby mu trzęsło wszystkimi wnętrznościami. Tylko raz słyszałem, żeby się tak śmiał, ze dwadzieścia lat wcześniej, jak mu się dałem przejechać na motorze. Zdziwiło mnie wtedy, że to aż tak, ale teraz, kiedy jestem starszy, a chłopaków już nie ma, wszystko bardziej pojmuję. No a jak już powiedział o tym stawie i ucichł, to się zapatrzył w dal, wstał i poszedł bez słowa.
Zaczął kopać w najpiękniejszy poranek.
Nie jestem zbyt sentymentalny, ale lepszego dnia nie mógł sobie wybrać. Trzeba by tu chwilę pomieszkać, pobudzić się rano, żeby wiedzieć. To jest tak, że przed szóstą kto miał jechać do roboty, to pojechał. Robi się cicho, krowy już napojone i wyprowadzone stoją na polach, dzieci jeszcze w łóżkach, trochę tu, trochę tam, bo się budzą co chwilę niespokojne, że zaraz trzeba będzie wstać do szkoły. W krótkim rękawie chłód, ale taki przyjemny, jakby wyjść z zimnej rzeki i przytulić się do nagiego ciała kobiety, ale najpiękniejsze to jest wtedy światło, takiego jeszcze nigdzie w świecie nie widziałem, a przecież byłem tu i tam. Człowiekowi się wydaje, że patrzy przez parę unoszącą się w powietrzu, wszystko trochę zamazane, ale z sekundy na sekundę się rozjaśnia, do tego słychać pszczoły, muchy i tykające w trawie koniki polne. Może i śmiech z tego, co mówię, ale tak właśnie jest. Szedłem wtedy objuczony, bo zlecenie miałem na świnię, w stronę górnego gościńca, tam, gdzie z Pilotem i Andrzejem jeździliśmy na sankach, i po chwili odbiłem w prawo. Jakoś tak lekko mi się szło, zwalniałem kroku, żeby się przyglądać światu, bo mi się wszystko wokoło podobało, pomyślałem nawet, że tu zostanę na zawsze, że Ankę do siebie sprowadzę, pracy jej wcale nie trzeba, z tego, co jest, wyżyjemy. Ja jaką robotę mam, to mam, wypierać się jej nie zamierzałem, ważne, żeby serca do niej nie stracić. Chyba już nigdy więcej w życiu nie czułem tego, co tam, ale nie ma co o tym gadać, potem się wszystko posypało. Pilot stał już w wykopanym metr na metr dole, uśmiechnięty od ucha do ucha, tak mi na początku nie pasował do tego światła, ciszy i ciepła, które powoli gęstniało w powietrzu, ale potem zrozumiałem, że było odwrotnie – pasował jak nigdy.
– Ej, Pilot, co ty, kurwa, groby zamiast studni zaczniesz kopać? – krzyknąłem do niego, bo on w takiej dolince stał, a ja na górce. I pomyślałem, że dobre miejsce wybrał. Teren podmokły, może coś z tego będzie.
– Za dwa miesiące karpie wpuszczę! – odkrzyknął mi, podniósł łopatę i zamachał nią jak flagą, śmiać się nie przestawał, ostatni raz taki był szczęśliwy na tym motorze, co już mówiłem, tak samo szczerzył bezzębne dziąsła.
Zrobił, jak powiedział – równo półtora miesiąca kopał, pod sklep przestał przychodzić, to był znak, że albo w tango poszedł, albo za robotę się wziął. Pomocy żadnej ode mnie i Andrzeja przy kopaniu nie chciał.
– Sam muszę, żeby to było najbardziej moje – tłumaczył, a po połowie czerwca nad staw zapraszał. – Jutro przyjdźcie, będziemy wpuszczać karpie, wszystko jest – powiedział, a potem już ani słowa nie pisnął, a chyba ze trzy godziny wtedy pił z nami.
Ale się okazało, że nie wszystko było, bo z rana umówił się jeszcze z Jabłonowskim na jazdę do Folusza po ryby, a to kawałek jest, ze dwadzieścia pięć kilometrów od nas. Nie wiem, jak tego chuja uprosił, pewnie mu dał za drogę jak za złoto, ale Jabłonowski zajechał, jak obiecał, wtedy jeszcze milicyjną nyską, żeby za paliwo ze swoich nie płacić, no i pewnie myślał, że beczki z karpiami będzie woził, a Pilot wyszedł z dwoma wiadrami napełnionymi wodą.
To było dla Pilota święto. Widział chyba, że ludzie domy budują, żenią się, rodzą się im dzieci, to on tym swoim stawem chciał się przypodobać życiu. Staw wykopał porządny, nie powiem. Ze dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, a dwa i pół głębokości, przynajmniej na oko. Jak przyszedłem późnym popołudniem, to Pilot był jeszcze sam. Stał, wpatrywał się w zamuloną wodę i trzymał w rękach wiadra z rybami.
– Jak przyjdzie Andrzej i tamte, to będziemy wpuszczać – powiedział podekscytowany.
– A kto jeszcze przyjdzie? – zapytałem.
– Takie jedne – powiedział ciszej.
– Jakie? Ładne chociaż?
– Nie wiem, to Andrzej prosił. Jedna to na pewno…
No, bez dwóch zdań Andrzej musiał prosić, bo gdybyś ty, to pies z kulawą nogą by nie przyszedł – pomyślałem, ale muszę powiedzieć, że zaraz mi się wstyd za te myśli zrobiło. Podszedłem do Pilota, który kucnął przy stawie, i poklepałem go po ramieniu, a potem śmielej objąłem, pierwszy i ostatni raz w życiu. Czy ktoś go kiedyś objął z jakimś uczuciem? Może jak się urodził? Choć i to niepewne. Wypuszczano go z domu jak kota, szedł i miał nie wracać.
– Twój staw jest najlepszy od Folusza do nas, nikt takiego nigdy sam nie wykopał – powiedziałem mu.
– Nawet nie pierdol – odpowiedział zmieszany, ale wyraźnie zadowolony.
– Całą prawdę ci mówię.
Andrzej schodził z górki chwiejnym krokiem, a za nim jego siostra Henia, czepiająca się go zawsze jak rzep psiego ogona, i trzy dziewczyny, jedna od nas, a dwie z Ołpin. To byli moi najlepsi koledzy: Pilot i Andrzej, i nie było tak, że któregoś bardziej szanowałem, a któregoś mniej. Czasem tylko zazdrościłem Andrzejowi, że jak szliśmy gdzieś na zabawę, to wokół niego zaraz kręciły się panny. No ale jakby nas trzech równo obok siebie ustawić, to przecież gdybym był dziewczyną, nie zastanawiałbym się ani chwili. Andrzej wysoki, szczupły, włosy gęste, ciemne, ręce mocne i gładkie jakieś takie, a oczy dziwnie granatowe, prawie jak mojej Anki – co człowiek w nie popatrzył, to przepadł. Te ręce nie wiem, jak on uchował, chyba wszystko w rękawicach robił, no ale drzewo to można w rękawicach ciąć, a świnię trzeba gołymi rękami przytrzymać, potem wszystko palcami oddzielić, błony, tłuszcz, ścięgna, inaczej się nie da. Ja to bym bardziej na jego miejscu korzystał, co zabawę z inną bym szedł, ale jemu się chyba nie chciało albo serce do tego stracił, a jak już mówiłem – do wszystkiego trzeba mieć serce: i do roboty, i do ruchania. Wszyscy wiedzą, że w takiej małej od Koniecznych się kochał, ale ona dużo młodsza była, chyba z piętnaście lat miała, no to tak nie za bardzo. Dużo ludzie gadali, stary Konieczny się wkurwiał, a jak im potem najmłodsza córka zaginęła, ale nie ta, co on do niej chodził, tylko jeszcze mniejsza, to wszyscy na Andrzeja krzywo patrzyli, choć policja nic udowodnić nie umiała. Mnie już przy tym nie było, za granicą siedziałem, ale o takich sprawach człowiek zawsze się dowie, choćby go i rakietą w kosmos wysłali. Nie wiem, czy o zmarłym można mówić takie rzeczy, ale Andrzejowi to już przed tym raz na jakiś czas się żyć odechciewało. Wtedy szedł się wieszać albo tabletki łykał, parę razy go odratowali, ale ten ostatni, jak już byłem u Niemców, to nie. A tamtą małą znaleźli trzydzieści kilometrów od nas, kto inny ją zabił. Tyle razy o tym myślałem, najczęściej, jak nie mogłem usnąć: co on wtedy miał w głowie, wychodząc w ciemną noc albo zaraz nad ranem, kiedy szukał najgrubszej gałęzi, nie wiem, naprawdę nie wiem. Płakać mu się chciało czy oczy miał suche? A może nic już tam w środku nie było, jak u trupa? To mi się zdaje najbardziej możliwe, bo kiedy się na niego czasami spojrzało, to takie zimno człowieka przechodziło, jakby wyszedł w lutym w samych klapkach.
Ale wtedy nad stawem siedzieliśmy jeszcze we trzech.
– Pilot, dawaj te karpie – powiedziałem, bo zauważyłem, że coraz mniej się ruszają w tych wiadrach.
Wyciągał po jednym, a miał ich chyba tylko sześć, dwa już ledwo żywe, i chciał, żebyśmy z Andrzejem po jednym też wpuścili. Przejęty był tym wszystkim, widać po nim było, ręce mu się trzęsły i trochę zaczął się jąkać. Poza tym z tej nocy niewiele pamiętam, ale po dwóch tygodniach, w jakąś sobotę, Pilot przyszedł ubrany, ogolony, uczesany i z prawie czystymi paznokciami.
– Jedźmy do Ołpin na zabawę, umówiony tam jestem – powiedział pewnym głosem.
– Kurwa, Pilot, takie rzeczy, to trzeba wcześniej dawać znać! A z kim żeś tam umówiony, co? – zapytałem.
– Jak to z kim, ty już dobrze wiesz z kim, ty się nawet głupio nie dopytuj – odparł obrażony. – A kto nad stawem wtedy był? Już, kurwa, nie pamiętasz?
– A, te – odpowiedziałem krótko.
– Z jedną – powiedział ciszej. – Ta z jasnymi włosami, kręconymi – dodał.
– Ciemno było, nie patrzyłem, która ma jakie włosy, i chuj mnie to obchodzi. Pojedziemy. Się ciesz, że nie mam nic lepszego do roboty.
Do Ołpin nie ma za bardzo po co jechać, dość płasko, a ja to na przykład lubię niewielkie górki, a najbardziej lasy pomieszane z wielkimi łąkami, że jak się wychodzi z gęstwiny, to nagle widać dużo światła, kolory, kopy siana, a przy nich oparte grabie, wtedy człowiek przestaje się bać świata, bo wie, że ktoś, choć go nie widać, na pewno tu jest. Nigdy o tym nikomu nie mówiłem, ale potem, jak już wziąłem Pilota i Andrzeja do roboty i za Anką się przeniosłem, to nieraz odpalałem malucha i sam jechałem przed siebie, w takie miejsca, gdzie nic nie ma, żadnego domu, tylko te wystające gdzieniegdzie parę cegieł albo uschnięte jabłonki, co pewnie kiedyś dawały twarde soczyste jabłka, a czyjaś ręka chowała je do koszyka. Jak się w takich miejscach nie było, to trzeba zobaczyć, ja bym tam zostać nie mógł, chyba tylko Andrzej, ale jak ktoś tyle myślał o wieczności, to mu do zbawienia blisko. Może on już ze zmarłym w tej dziwnej ciszy, której zacząłem się bać, pod ramiona szedł, kto wie?
W Ołpinach żadnej zabawy nie było, to znaczy była, ale tydzień wcześniej, Pilotowi dni się popierdoliły. Staliśmy na gołym placu koło remizy, gdzie tydzień temu tyle nóg wybijało podobny rytm w tańcu. Wiało, szmatę jakąś wiatr przenosił tam i z powrotem, Pilot chodził wkoło placu, jakby chciał zaczepiać niewidzialnych tańczących, dotykać ich ramion i sprawdzać, czy za którymś razem nie popatrzy na niego ta jego blond piękność. Wracał ze spuszczoną głową, nawet palić nie chciał, wysiadł przed domem bez słowa. Patrzyłem długo we wsteczne lusterko: stał w miejscu, a jego ramiona szybko unosiły się i opadały, chyba płakał.
Parę miesięcy później, pod koniec zimy, pojechaliśmy we trzech do roboty.
Andrzeja nie trzeba było długo namawiać, choć myślałem, że z nim będzie najwięcej problemu, bo tam w domu siostra z brzuchem. Coś mi się zdawało, że się będzie bał ją zostawić, ale jak mu powiedziałem, od razu się zgodził. Pod sklepem wtedy staliśmy, to pamiętam – chwilę się tylko zamyślił, ciekawi mnie teraz nad czym, bo popatrzył na mnie i się uśmiechnął, a rzadko mu się to zdarzało. Gdybym mógł go o coś zapytać, to wcale nie o to, co myślał, kiedy się na śmierć szykował, tylko co miał przed oczami tamtej zimy, kiedy zadowolonym głosem powiedział:
– Jadę.
Pilotowi już wszystko było obojętne, jak się dowiedział, że tamta dziewczyna do ślubu się zbiera, przepadł, przy stawie tylko siedział, pod sklep już w ogóle nie zachodził, pił na umór i roboty żadnej nie chciał brać. Bywało, żeśmy go z Andrzejem do domu zanosili – lekki był jak dziecko, a jeszcze cały czas chudł i żółtawy się zrobił. Wsadziliśmy go wtedy do auta, myśleliśmy, że w lesie trochę porobi, klimat mu się zmieni, to zapomni, ale po miesiącu był z powrotem, a dwa tygodnie później wyłowili go ze stawu.
Czy po pijaku się utopił? A może specjalnie wszedł na cienki lód? Nie wiem. Mnie się wydaje, że wysiadł z samolotu i chciał sprawdzić, co pod wodą słychać, tak to sobie tłumaczę – że może już nie pilotem, a płetwonurkiem chciał zostać?
Na pogrzeb nie pojechałem, Andrzej też nic o tym nie mówił, nawet myślałem, że coś zagada, ale nie. Może z nim byłoby mi raźniej jechać, ale myśmy wtedy mniej za sobą byli, mnie też coś od środka żarło, każdy miał swoje. Pamiętam, że jak przyszedł ten dzień i ta godzina, kiedy Pilota do grobu mieli włożyć, to najgłośniej jak się dało włączyłem w aucie radio, żeby nie słyszeć tej kurewskiej ciszy.
Niedługo później wsiadłem w pomarańczowego malucha i tyle aż po dziś dzień mnie widzieli. Staw już całkiem zarośnięty, dziurę po nim ktoś zasypał, można się przejść w tamtą stronę i zobaczyć – asfalt zrobili na górny gościniec, aut za dużo, żeby dzieciaki mogły zjeżdżać na sankach, ale woda w miejscu po Pilotowym stawie cały czas chlupie.DZWONECZEK
Pokój jest duży i ciemny. Stara kobieta siedzi w fotelu, a obok niej – na mniej wygodnym krześle – dziewczynka. Niebieski blask telewizora oświetla ich twarze. Na stole leżą okulary do czytania, gazeta z aktualnym programem telewizyjnym, w plastikowym koszyku lekarstwa i rozrzucone ulotki informacyjne z opisem dawkowania. Na samym środku stołu stoją ciastka amoniaczki posypane cukrem i lekko ostudzona herbata z cytryną. Stara kobieta przy każdym kęsie podsuwa pod brodę dłoń złożoną w łódeczkę, żeby nie nakruszyć, a potem daje rękę do wylizania psu. Pimpek ma siedemnaście lat, jest całkowicie głuchy i ślepy. Zawsze kiedy kobieta siada w fotelu, wskakuje do niej i kładzie się przy jej prawym boku, a gdy próbuje go przesunąć albo zgonić, warczy i pokazuje bezzębne dziąsła. Dziewczynka ma kolorowy sweter zrobiony na drutach, jasnofioletowe getry, kapcie z kożuszkiem, a na jej ramionach leżą długie, jasne warkocze. Podchodzi do okna. Dom stoi na wzniesieniu i widać światła z pobliskiego miasteczka.
– A kiedy będzie mama? – pyta cicho.
– Na razie nie wiem. Chodź, patrz na film – odpowiada babcia.
Dziewczynka posłusznie wraca na miejsce. Lekko zgarbiona wpatruje się w ekran. Widzi kobietę z kręconymi, rudymi włosami, która zasłania twarz rękoma i płacze, mężczyzna pospiesznie pakuje walizki i próbuje zawiązać krawat. Kobieta ma bardzo długie, czerwone paznokcie i wstrząsają nią dreszcze, jakby było jej zimno.
– To od płaczu – tłumaczy babcia. – Jak człowiek zanosi się płaczem, to potem jest jak chory, cały się trzęsie. Ale ty jeszcze tego nie musisz wiedzieć.
Do oczu dziewczynki napływają łzy. Znów podchodzi do okna, czerwone światła w oddali zapalają się i gasną. Krajobraz przypomina jej choinkę z mrugającymi światełkami, a księżyc jest jak gwiazda, którą matka zawiesza na samym czubku. Może jest tam gdzieś wśród światełek i zaraz wróci, a może ta, co mruga, to właśnie ona? – myśli dziewczynka i znów siada. Babcia wyciera łzy z policzków. Kobieta z filmu leży w ciasnej trumnie i ma pomalowane na wiśniowo usta. Obok ustawiono małą trumnę i zdjęcie uśmiechniętego niemowlęcia w kąpieli. Dziewczynka patrzy na swoje kapcie i wymachuje nogami. Moje nogi są jak karuzela, nie mogą przestać się kręcić – myśli.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._