- W empik go
Białe noce - ebook
Białe noce - ebook
Kto nie przeżył takiego poranka, który boleśnie obnażył naiwność planów snutych nocą?
Ona i on, biała noc, bezmiar samotności. Uboga Nastieńka przeżywa właśnie miłosny zawód. Mężczyzna, który wyjechał zarobić na ślub z dziewczyną, wrócił do miasta, lecz dotąd jej nie odwiedził. Roztrzęsiona bohaterka zwierza się ze swoich trosk przypadkowo spotkanemu mężczyźnie. Oboje czują, że są swoimi bratnimi duszami. Wrażliwy mężczyzna zakochuje się w Nasteńce i przez tę jedną noc wydaje mu się, że czeka go piękna przyszłość u jej boku.
Opowiadanie było wielokrotnie ekranizowane, np. w 2008 r. jako film "Kochankowie" w reżyserii Jamesa Graya.
Idealna lektura dla czytelników ceniących wrażliwość bohaterów Johanna Wolfganga Goethego czy Friedricha Schillera.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-2373-5 |
Rozmiar pliku: | 305 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była cudowna noc, taka noc, drogi czytelniku, jaka może być tylko wówczas, gdy jesteśmy młodzi. Niebo było takie gwiaździste, takie jasne, że spojrzawszy na nie, mimo woli trzeba było zapytać siebie: czy naprawdę pod takim niebem mogą żyć różni zagniewani i niezadowoleni ludzie? To również młodzieńcze pytanie, drogi czytelniku, bardzo młodzieńcze, ale niech je Bóg jak najczęściej zsyła twojej duszy!... Mówiąc o różnych niezadowolonych i zagniewanych jegomościach, musiałem sobie przypomnieć i o własnym przykładnym sprawowaniu się przez cały ten dzień. Od samego rana zaczęło mi dokuczać jakieś dziwne przygnębienie. Wydało mi się nagle, że mnie, samotnego, wszyscy opuszczają i że wszyscy odwracają się ode mnie. Naturalnie, każdy ma prawo zapytać: któż to ci wszyscy? Bo przecież już osiem lat mieszkam w Petersburgu i nie umiałem zawrzeć prawie żadnej znajomości. Ale po co mi znajomości? I tak znam cały Petersburg; oto dlaczego wydało mi się, że wszyscy mnie porzucają, gdy cały Petersburg ruszył z miejsca i nagle wyjechał na letnisko. Samotność zaczęła mnie przerażać i całe trzy dni włóczyłem się po mieście w głębokim przygnębieniu, absolutnie nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje. Czy pójdę na Newski, czy pójdę do parku, czy włóczę się po bulwarze — ani jednej twarzy spośród tych, które przyzwyczaiłem się spotykać na tym samym miejscu, o określonej godzinie, przez cały rok. Oni mnie, naturalnie, nie znają, ale za to ja ich znam. Znam ich dobrze; prawie że nauczyłem się na pamięć ich twarzy — i cieszę się, gdy są weseli, a smutno mi, gdy się chmurzą. Prawie że zawarłem przyjaźń z pewnym staruszkiem, którego codziennie, o określonej godzinie spotykam na Fontance. Mina pełna godności, zamyślona, wciąż mruczy pod nosem i macha lewą ręką, a w prawej ma długą, sękatą laskę ze złotą gałką. Nawet mnie zauważył i ma dla mnie wiele sympatii. Jeśli się zdarzy, że nie będę o określonej godzinie w tym co zawsze miejscu na Fontance, jestem pewny, że go to przygnębi. Oto dlaczego obaj omalże się sobie nie kłaniamy, zwłaszcza gdy jesteśmy w dobrym usposobieniu. Niedawno, gdy nie widząc się przez dwa dni, spotkaliśmy się na trzeci, obaj byliśmy już gotowi chwycić za kapelusze, ale na szczęście w porę spostrzegłszy się opuściliśmy ręce i z uczuciem życzliwości przeszliśmy obok siebie. Zapoznałem się również i z domami. Gdy idę, każdy z nich jakby wybiegał na moje spotkanie, jakby patrzył na mnie wszystkimi oknami i omal nie mówił: „Dzień dobry! Jak się pan miewa? I ja, dzięki Bogu, jestem zdrów, a w maju przybędzie mi piętro”. Albo: „Jak pańskie zdrowie? Jutro będą mnie odnawiać”. Albo: „Ach, omal nie spaliłem się i byłem w wielkim strachu”, itd. Mam wśród nich ulubieńców i bliskich przyjaciół: jeden z nich ma zamiar tego lata leczyć się u architekta. Umyślnie będę co dzień przychodzić, żeby mu się co złego nie stało, niech go Pan Bóg ma w swej opiece!... Ale nigdy nie zapomnę historii pewnego prześlicznego, jasnoróżowego domku. Był to taki milutki, murowany domek, tak uprzejmie spoglądał na mnie, tak wyniośle spoglądał na swych niezgrabnych sąsiadów, aż mi serce skakało z radości, gdy mi się zdarzyło przechodzić obok niego. Nagle w zeszłym tygodniu idę ulicą i gdy spojrzałem na przyjaciela — słyszę żałosny okrzyk: „Malują mnie żółtą farbą!” Łotry! Barbarzyńcy! Nie oszczędzili niczego: ani kolumn, ani gzymsów, i przyjaciel mój zżółkł jak kanarek. Omal nie miałem wylewu żółci z tego powodu i dotychczas jeszcze brak mi sił, żeby się zobaczyć z moim zeszpeconym biedakiem, którego pomalowali na kolor Państwa Niebieskiego.
A więc rozumiesz, czytelniku, w jaki sposób zapoznałem się z całym Petersburgiem.
Powiedziałem już, że przez całe trzy dni dręczył mnie niepokój, zanim odgadłem jego przyczynę. I na ulicy źle się czułem (tego nie ma, tamtego nie ma, ów gdzieś się podział), i w domu byłem nieswój. Przez dwa wieczory myślałem: czego mi brakuje w moim kącie? Dlaczego tak źle się w nim czuję? I bezradnie oglądałem zielone, zakopcone ściany, sufit zasnuty pajęczyną, którą Matriona hodowała z dużym powodzeniem, przypatrywałem się wszystkim meblom, oglądałem każde krzesło myśląc, czy przypadkiem nie tu leży przyczyna złego (bo jeżeli u mnie choćby jedno krzesło stoi nie tak, jak stało wieczorem, czuję się nieswojo), spoglądałem na okno, i wszystko na próżno... nie było mi ani trochę lżej! Wpadłem także na pomysł zawołania Matriony i z miejsca zrobiłem jej ojcowską wymówkę o pajęczynę i w ogóle o nieporządek; ale ona tylko popatrzyła na mnie ze zdziwieniem i odeszła, a pajęczyna wisi sobie szczęśliwie dotychczas. W końcu dopiero dziś rano domyśliłem się, o co chodzi. E! Przecież oni zmykają przede mną na letnisko! Przepraszam za trywialne wyrażenie, ale nie mogłem się zdobyć na inne... bo przecież wszystko, co było w Petersburgu, albo wyjeżdżało, albo już wyjechało na letnisko; bo przecież każdy czcigodny jegomość o solidnej powierzchowności, wynajmujący dorożkę, w oczach moich stawał się czcigodnym ojcem familii, który po swoich codziennych zajęciach udaje się na łono rodziny, na letnisko; bo przecież każdy przechodzień miał teraz całkiem szczególny wygląd, który omalże nie mówił każdemu: „My, proszę państwa, jesteśmy tutaj tylko tak, chwilowo, a za dwie godziny wyjedziemy na letnisko”. Jeśli otwierało się okno, w które najpierw bębniły delikatne, białe jak cukier paluszki, i wychylała się główka ładnej dziewczyny, wzywającej przekupnia roznoszącego doniczki z kwiatami — natychmiast wydawało mi się, że kwiaty kupuje się tylko tak sobie, bynajmniej nie po to, żeby cieszyć się wiosną i kwiatami w mieście w dusznym mieszkaniu, lecz dlatego, że już niedługo wszyscy przeprowadzą się na letnisko i kwiaty zabiorą ze sobą. A oprócz tego zrobiłem już takie postępy w tym nowym, szczególnym rodzaju odkryć, że mogłem z całą dokładnością tylko na podstawie wyglądu określić, na jakim kto letnisku mieszka. Mieszkańcy Wyspy Kamiennej i Aptekarskiej albo drogi Peterhofskiej odznaczali się wyszukaną wytwornością manier, eleganckimi letnimi ubraniami i ślicznymi ekwipażami, w których przyjeżdżali do miasta. Obywatele Pargołowa i dalej położonych letnisk od pierwszego wejrzenia „imponowali” rozsądkiem i statecznością; ten, co zamieszkał na Wyspie Krestowskiej, wyróżniał się nieodmiennie wesołym wyglądem. Czy zdarzało mi się spotkać długą procesję woźniców, leniwie idących z lejcami w rękach obok wozów naładowanych stosami najrozmaitszych mebli, stołów, krzesełek, kanap tureckich i nietureckich i innym domowym dobytkiem, na których oprócz tego wszystkiego nieraz siedziała na samym szczycie chuderlawa kucharka, strzegąca pańskiego mienia jak oka w głowie; czy spoglądałem na ciężko naładowane sprzętem domowym łódki sunące po Newie albo po Fontance w stronę Czarnej Rzeczki albo wysp — wozy i łódki udziesięciokrotniały, ustokrotniały mi się w oczach: zdawało się, że wszystko ruszyło i pojechało, wszystko przeprowadzało się całymi karawanami na letniska; zdawało się, że całemu Petersburgowi grozi opustoszenie, toteż w końcu zaczęło mi być wstyd, przykro i smutno; stanowczo nie miałem ani gdzie, ani po co jechać na letnisko. Gotów byłem iść za każdym wozem, odjechać z każdym solidnie wyglądającym jegomościem, który wynajmował dorożkę; ale nikt, dosłownie nikt mnie nie zapraszał, jak gdyby o mnie zapomniano, jak gdybym był dla nich naprawdę obcy!
Chodziłem dużo i długo, tak że już, swoim zwyczajem, zdążyłem zupełnie zapomnieć, gdzie jestem, gdy nagle spostrzegłem, że znalazłem się przy rogatce. Natychmiast poweselałem i przeszedłem szlaban, ruszyłem między obsiane pola i łąki, nie byłem już zmęczony, czułem tylko całą swoją istotą, że jakiś ciężar spada mi z serca. Wszyscy przejeżdżający spoglądali na mnie z taką sympatią, że doprawdy omal się nie kłaniali; wszyscy byli tacy z czegoś zadowoleni, wszyscy, co do jednego, palili cygara. I ja byłem zadowolony tak, jak mi się to nigdy nie zdarzało. Jak gdybym się nagle znalazł we Włoszech — tak silnie podziałała przyroda na mnie, na pół chorego mieszczucha, którego omal nie zadusiły miejskie mury.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.