Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Białe Sukienki - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 sierpnia 2025
30,00
3000 pkt
punktów Virtualo

Białe Sukienki - ebook

„Nie jest to lektura z cyklu lekkich ale jeśli mielibyście przeczytać jedną książkę o Miłości, tej Miłości, której nie zabije nawet Żniwiarz – niech to będą „Białe sukienki”. Love story dzisiejszych czasów, które wydarzyło się, być może w okolicy, w której mieszkasz.Historia „Białych sukienek” jest oparta na autentycznych wydarzeniach, wypełniona po brzegi nieprzeciętnie silną miłością oraz zapiskami korespondencji, jaką ukochana żona prowadzi z chorującym, a później umierającym mężem. Książka, która wyciska łzy i budzi podziw. Dotyka zwykłego życia, przyjaźni, przepracowania, kariery zawodowej, wreszcie depresji, obłędu, szamaństwa, traumy po stracie. Opowieść, która daje siłę. Mimo wszystko.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397242913
Rozmiar pliku: 6,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BIAŁE SUKIENKI

Dziękuję Ci, Kochana A., za słowa: „Musisz pisać. Tak! Tak ci każę! Napisz odbiorcom, dlaczego piszesz, a zobaczysz – pójdzie jak burza”.

Kochana A., zawsze byłaś moją ulubioną twórczynią myśli przelewanych na papier, a twoje pióro nie ma w mojej ocenie sobie równych. Napiszę zatem, odbiorcom, czyli Wam, którzy czytacie, dlaczego ze wszystkich zajęć, jakie w tym momencie chciałabym – lub raczej powinnam – realizować, wybrałam spisanie naszej historii.

Mój mąż nie żyje od 658 godzin i 45 minut (27 dni, 10 godzin i 45 minut). Walczył dzielnie, choć przeciwnika miał strasznego i walka była nierówna. Nasza historia będzie opowiedziana z mojej perspektywy, jest to jedyna perspektywa, pod jaką mam prawo się podpisać. Mam do tego pełne prawo, nie tylko ze względu na ustawę o wolności słowa, ale dlatego, że jest rozdziałem z naszego życia.

Love of my Life odszedł z tego świata 45 minut przed północą, żeby nie zniszczyć urodzin córki, które wypadały następnego dnia. Nie ma Go, a co więcej, nie ma żywych pamiątek, jak w filmach i serialach, kiedy to żona czy partnerka odchodzi, a mężczyzna godzinami ogląda nagrania, które ona mu zostawiła, słucha jej głosu, śmiechu. Takich nagrań nie ma! Niby skąd miałyby się wziąć?! Skoro do końca były walka i szalona nadzieja, nie poddawaliśmy się, planowaliśmy, nie było opcji, że odejdzie właśnie teraz. Owszem, szanowni doktorzy onkolodzy mówili ciągle, że nie pożyje, że nie wyjdzie z tego, ale to statystyki, a On nie był numerkiem w tabelce. Walczył, wierzył! Jak w takich okolicznościach miałby to nagrywać? Zadaję to pytanie ja – kobieta! Podkreślam słowo „kobieta”, bo kojarzę tylko filmy, w których stratę przeżywa mężczyzna – oglądając nagrania zalewa się w trupa albo próbuje popełnić samobójstwo. Zapewne istnieją książki albo mniej znane filmy, których bohaterką jest kobieta po stracie, nie miałam jednak okazji ich obejrzeć.

Moja, nasza historia, nie tylko nie jest serialowym pocieszeniem, nie jest receptą na odnalezienie nowej, silniejszej kobiety, nie jest wstępem do treningu uważności po stracie ani obietnicą, że z czasem będzie lepiej. Jest prawdziwą opowieścią, którą cześć z was będzie analizować z niedowierzaniem, uznając, że autorka inspirowała się miksem znanych seriali fantasy i baśni Disneya. Jest historią, która pisze się właśnie teraz, bo na wszystko jest czas i miejsce, wszystko ma swój cel.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego piszę, może najważniejszy.

Liczę na ulgę, choć niewielką, po przelaniu na papier tego, co mnie spotkało. Liczę na to, że będę wracała do tej opowieści setki razy, że pozwoli mi podtrzymać pamięć, bo najbardziej na świecie boję się, że któregoś dnia zacznę zapominać albo uwierzę w ostatnio zasłyszane pocieszenie, że Bóg zamykając jedne drzwi, otwiera dwoje innych. Tyle, że ja takiego pocieszenia sobie nie życzę. Nikt mnie nie pytał, czy chcę, żeby jakiekolwiek drzwi zostały otwarte, wiem jasno, że tego nie chcę, ale pewnie znowu ktoś zdecyduje za mnie. Najwyraźniej takie jest życie, powiadają. Zwyczajnie tego banału nie kupuję, nie godzę się z tym, nie godzę się na to. Brnę, jak mówią mi inni, bardzo dzielnie, rozsypując się wewnętrznie na drobne kawałki, każdego dnia od tygodni. Nie mogę się raczej spodziewać niczego innego. Dostałam w prezencie wspaniałe życie – ponad trzydzieści lat z największą miłością mojego życia – a następnie odebrano mi ten dar i zepchnięto z klifu na beton.

Czy poskładam się na nowo? Pewnie tak, wskazują na to badania i statystyki, mądre książki i znawcy tematów już to postanowili. Ale raz jeszcze: czy ja chciałam, czy kiedykolwiek prosiłam o nową mnie? No, nie! Nigdy! Świadomie nie chciałam drastycznej zmiany. Świadomie, bo moje doświadczenie zawodowe, szkoły i kursy – szeroko pojęte zainteresowanie psychoterapią i pochodnymi – pozwalają mi powiedzieć nie, ale obligują mnie również do podzielenia się faktami, które zdefiniowały rzeczywistość inaczej i które negują wszechobecne podejście do straty.

● ● ●

19 listopada, 23:15

Dostajesz prezent jako młode dziewczę – trzydzieści lat wspaniałego życia, które przypomina historię jak z bajki. Pstryk i koniec. Próbuję sobie przypomnieć, czy w lipcu 1994 roku, kiedy siedzieliśmy na kocyku w parku i powiedzieliśmy nasze pierwsze „Kocham cię”, ktoś – wiedząc, że to właśnie my – nie podsunął mi karteczki z gwarancją, a ja jej w tym szczęściu nie podpisałam. Czy to możliwe? Jakoś próbuję to sobie wytłumaczyć, patrząc na Ciebie, którego dusza odeszła chwilę wcześniej…

3 listopada, oddział paliatywny

*Smsy są naszymi autentycznymi wiadomościami, które zostały mi jako jedyna pamiątka, naszych i tylko naszych momentów z ostatnich dziewięciu miesięcy. Nawiązania, nazwy, żarty sytuacyjne, szyk zdań, zostały przepisane dosłownie, bez poprawek czy szczegółowych wyjaśnień.

MyLov: Przepraszam Cię, wybacz mi, dziękuję Ci, Kocham Cię.

Ja: Przepraszam Cię, wybacz mi, dziękuję ci, Kocham Cię.

Patrzymy sobie w oczy i powtarzamy, trzymam go za rękę, całuję jego dłoń, jesteśmy blisko. Jest spokojnie, zasypia, gdy do niego mówię – zmęczony, bo znowu dali mu koktajl z morfiną… Muszę go zabrać do domu, tutaj mu nie pomagają. Mój wspaniały mąż, moja jedyna wielka miłość, wyjdzie z tego, odkarmimy go, w domu będzie lepiej, pójdzie na chemię, dostanie immunoleki i ruszy!!!

Jest taki chudy; wielkie oczy, zapadnięte policzki, ale jak wchodzę, to promienieje, zalewamy się miłością.

Idę poszukać lekarza, zapytam o wyniki, ściągną mu wodę z brzucha i do domu.

Młoda lekarka mówi, że wyniki są już w miarę dobre, ale siada wątroba. Patrzy na mnie i mówi, że jest kiepsko, że to nie jest dobry pomysł, żeby go zabrać do domu, bo i tak z nim wrócę. Nie słucham jej, ona nie wie, że mamy w domu lek na oczyszczenie wątroby, że będzie spokój, że gotuję według wskazań medycyny chińskiej. Nie słucham jej.

6 listopada

Zabieram go dziś, nie ma opcji – nie zostawię go tutaj. Idę do lekarki, unika mnie. Pokazuje wyniki, stan wątroby znowu się pogorszył. Patrzy na mnie jak na wariatkę, że chcę go zabrać. Mówi, że nie dam sobie rady. Co ona o mnie wie? Nic! Co ona wie o naszej miłości, o nas, o naszej mocy! Idę do ordynatorki, która skierowała go na ten oddział, żeby postawić na nogi, żeby podreperować przed chemią drugiego rzutu.

Patrzy na mnie i mówi, że mój ukochany mąż jest bliski odejścia. Pytam, czy odejdzie przed urodzinami córki, które będą za dwa i pół tygodnia. Ona mówi, że może dotrzyma. Umawia się ze mną, że jeszcze jeden dzień ma zostać, ściągną wodę; porozmawia z doktor od hospicjum domowego, która ma nas objąć opieką i jeśli koniecznie chcę, to mogę go zabrać jutro, ze skierowaniem na powrót.

Nie czuję już żołądka z bólu, ścisk w gardle. Wchodzę do pokoju, uśmiecham się, moje Słońce się budzi, ledwo udaje mu się utrzymać oczy otwarte, ale widzę w nich jak zwykle miłość, radość, wdzięczność. Całuję go, siadam obok, biorę za rękę, całuję dłoń. Mówię w końcu, że jeszcze jeden dzień, a on chce wyjść dzisiaj. Uśmiecham się i mówię, że na pewno wyjdzie jutro, że jeszcze mu wodę ściągną. Przyjmuje do wiadomości. Zostaję do wieczora.

Pielęgniarz bierze mnie na korytarz i mówi, że 200 osób tu zmarło w tym roku. Czy ja prosiłam o taką wiadomość? Ciągle ktoś mi mówi rzeczy, o które nie pytałam!

Ma zimne stopy; smaruję olejkiem, masuję, uśmiecham się dużo, powtarzam naszą mantrę, a on powtarza za mną albo ja za nim:

MyLov: Przepraszam Cię, wybacz mi, dziękuję Ci, Kocham Cię.

Ja: Przepraszam Cię, wybacz mi, dziękuję ci, Kocham Cię.

Muszę go jutro zabrać; tylko poukładam sobie wszystko, zaplanuję, ogarnę i będziemy razem, damy radę.

7 listopada

Wstałam o szóstej rano i gotuję ryż na kleik chiński, w domu zje, będzie nabierał sił, weźmie tajskie tabletki na regenerację wątroby. Czuję, że mnie energia rozpiera, czuję moc.

Wysyłam serduszko, jak się obudzi, wyśle do mnie zwrotkę.

Czekam… Jest!

Ja: Tak Cię kocham! Gotuję i będę na 10:00. Jak się czujesz?

MyLov: Tak sobie… Odbija mi się, poprosiłem o przeciwbólowe, bo nie mogłem spać.

Ja: Kurczę, ale wyjdziesz dzisiaj???

MyLov: Przyjedź, zobaczymy. ALE MUSZĘ!!!

Pędzę na złamanie karku z rosołem, kleikiem i tabletkami, wpadam na panią doktor. Mówię, że go zabieram, ona znowu na mnie patrzy (obyś kobieto nigdy nie była na moim miejscu, myślę sobie, choć z drugiej strony moja miłość jest tak ogromna, że może ona zazdrości…).

Jeszcze odbarczenie wody z brzucha, jakaś kroplówka i domek.

Badają go studenci, ja pomagam, odpowiadając na pytania, bo on nie ma siły mówić. Czekam na korytarzu, podchodzi do mnie dziecię lat dwadzieścia kilka i pyta, czy może ze mną porozmawiać, zadać mi kilka pytań. Oczywiście się godzę, przecież nie odmówię przyszłej pani doktor, może taka rozmowa będzie pomocna innym chorym na nowotwór. Tymczasem studentka zadaje mi pytanie, jak ja to robię, że mam tyle siły i energii w takiej sytuacji, bo spędzam tu całe dnie, siedząc przy łóżku męża, czy mam jakąś pomoc, czy mam psychologa… Patrzę na nią i mówię, że to jest mój ukochany mąż, z którym jestem trzydzieści lat, więc jak mogłabym inaczej?! Ona mówi, że wszyscy mnie podziwiają. Odchodzi. Myślę sobie, że coś mi tu nie pasuje, ja przecież jestem zwyczajnie z nim, każdy w naszej sytuacji by tak zrobił. Rozglądam się – pacjentami są tu głównie starzy ludzie w stanie agonalnym, są sami; taki oddział. Dobrze, że przyszli lekarze mogli być świadkami prawdziwej relacji w związku, prawdziwego oddania i miłości.

Stoję i się zastanawiam, bo M. usnął trochę, więc podchodzi do mnie pani doktor z domowego hospicjum, która ma się nami opiekować w domu. Bierze mnie na stronę i mówi, że mój ukochany mąż wraca do domu, żeby odejść. Czuję, jak serce mi zwalnia, słyszę, jak bije głośno i wolno, mam problem z oddechem, ale nie daję po sobie poznać. Pytam ją, czy umieranie będzie go bolało. Na jeden, jedyny moment tracę nadzieję, tracę wiarę. Słucham odpowiedzi i już wtedy wracam do równowagi. Nic z tego, mój ukochany wraca do domu, żeby wyzdrowieć!

Późnym popołudniem odłączają kroplówki, pakuję jego rzeczy, ubieram go, sadzają go na wózek i uciekamy z tego koszmarnego miejsca.

Przyjeżdżamy pod nasz ukochany domek, psy muszą być zamknięte w ogrodzie, bo wiadomo, że go przewrócą ze szczęścia. Razem z Synem, wprowadzamy M. przez taras, kładziemy na kanapie, Jego Pies wpada jak szalony, dziki taniec szczęścia. Patrzę, jak z Synem siedzą na kanapie, uśmiechają się. Jaka jestem szczęśliwa! Moi dwaj panowie w domu. Robię mu fotkę w nowej bluzie, uśmiecha się, wygląda bardzo przytomnie (potem znajomi myślą, że to było zdjęcie sprzed miesiąca).

Nie chce nic jeść, mówi że zacznie jutro, więc pomagam mu się umyć. Patrzę na plecy, ramiona. Jak to jest możliwe? Przypomina mi się sms, w którym napisał ze szpitala:

„Patrzę na tego człowieka w lustrze i go nie poznaje, ale w środku jestem ten sam”.

Kładę go koło siebie w naszym łóżku. Leżę obok, bojąc się zasnąć, bojąc się go mocno objąć, żeby nie bolało… Nie wiem jeszcze, że to ostatni raz, kiedy śpi koło mnie, mój ukochany, jedyny; najwspanialszy mąż, jakiego można sobie wymarzyć.

Przywożą łóżko rehabilitacyjne na pilota, Syn pomaga je złożyć i postawić tak, żebyśmy w nocy widzieli się, leżąc. Nie da się ustawić koło naszego łóżka, bo nie ma tyle miejsca, jednak to dobre rozwiązanie – jest mu wygodniej. Nie czuje się dużo lepiej niż w szpitalu, jednak widać, że jest spokojny. Siedzę koło łóżka, trzymam za rękę, próbuję karmić, po kilka łyżek…. Kiedy zje pięć łyżek kleiku, cieszę się jakby pochłonął kubek KFC.

Zabawny zresztą sms w tym temacie z kilku dni wcześniej:

MyLov: Brzuch duży, gazów pełny.

Ja: Weź espumisan, nie pij tych nutridrinkow, bo to może być od laktozy, przywiozę ci zioła, pomyślę i wezmę ci coś na drugie śniadanie, może kupie dobry chleb z szynka zrobię ci kanapeczkę.

MyLov: Ok. KFC kubełek poproszę  Xd.

Wieczorem przychodzi lekarka z hospicjum, siada ze mną w pokoju, przepisuje morfinę i inne takie, żeby było mu łatwiej. Przytomnieję i patrzę: morfina, przeciwlękowe i przeciwwymiotne, czyli nasenne. Przychodzi mi na myśl jedno słowo – eutanazja. Nie będzie nic czuł, żadnego lęku, będzie po prostu spał. Nie będzie jadł ani walczył, nie będzie kontaktował, nie będzie wiedział, że jestem, ale nie tracę nadziei!

Mówię jej, że jesteśmy bardzo wierzący. Jestem świeżo po przeczytaniu świadectwa uzdrowienia, gdzie pewien mąż nie dowierzał słowom lekarzy, którzy powtarzali, że jego żona umiera. Modlił się i powtarzał wszystkim, że przeciwnie – wyzdrowiała i po kilku miesiącach rzeczywiście tak się stało. Nigdy się nie poddał. Pani doktor odpowiada, że dobrze, że wierzymy, bo w ten sposób będzie łatwiej po jego odejściu – spotkamy w niebie.

Nie mam już siły do lekarzy, od tylu miesięcy słyszę tylko, że on z tego nie wyjdzie. Kim oni są?! Kto im dał prawo odbierać nadzieję!?

Wieczorem, po podaniu leków, zasypia. Leżę w łóżku, patrzę na niego: mój wspaniały, ukochany leży chudziuteńki na łóżku z materacem przeciwodleżynowym…, ale ja wierzę, że się odbije, że najwyraźniej trzeba osiągnąć dno, żeby mocno się wybić! Moja miłość zwycięży. Kocham Go najbardziej.

Przeglądam nasze smsy ze szpitala.

MyLov: Jestem wdzięczny Bogu, że jesteś, że mamy siebie, że mamy wspaniałe dzieci, że nasze życie tak się potoczy, że będziemy szczęśliwi, spełnieni… Wierzę, że jeszcze przed nami nowa przyszłość. Kocham Cię najbardziej.

Ja: Dziękuję Bogu milion razy dziennie i teraz też – za spokój, bo jest mi dużo łatwiej, jeśli mam wewnętrzny spokój, co nie znaczy, że za każdym razem jak ci jest gorzej nie mam serca w gardle. Ale wiem, że tyle osób się modli i te modlitwy zostaną wysłuchane. Kocham Cię i jestem szczęśliwa, że jesteś, że mamy siebie i tyle wspaniałych lat było i będzie…

MyLov: Kocham Cię.

Ja: Mój przytomny mężu, kocham Cię. Kocham Cię najbardziej i tęsknię.

MyLov: Kocham Cię i tęsknię za Tobą i w ogóle.

Ja: Wspaniale nam razem, prawda? Nie ma drugiej takiej pary na całym świecie?

MyLov: Nie ma. Jeszcze trochę musimy wytrzymać aż wrócę do całego ja. Ale już blisko.

Ja: Dla mnie to zawsze jesteś cały ty, w każdej postaci.

MyLov: Chcę być dla Ciebie całym ja jakim byłem. Kocham Cię.

Zasypiam, modląc się. Budzi mnie w środku nocy, nie rozumiem, co mówi, majaczy, widzi jakieś istoty, odpędzam je w imię Boga. Wierzę, że na świecie są mroczne istoty, trzeba się przed nimi bronić! Potem, mówi coś o przyjaciołach Węgrach... zaczynam przeglądać ulotki leków. Świetnie! Cały ten zestaw powoduje halucynacje. Trzymam go za rękę mocno, przytulam. Nagle patrzy na mnie i mówi:

– Co to za piękna dziewczynka?

Uśmiecha się. Odpowiadam mu:

– To ja, twoja żona.

A on:

– Eeeee…

Ubawiłam się mimo wszystko. Siedzę na krześle obok łóżka, ale nie daje mi odejść. Nie ma już siły po kilku godzinach. Uspakaja się, kładę się obok niego, obejmuje mnie. Wrócił. Zasypiam w jego ramionach. Budzę się, on nie śpi. Modli się. Pytam go, czy chce wyznać wiarę. Moja wiara w Boga jest i była bardzo silna, u niego bywało różnie… w sumie u mnie też. Kiedy byliśmy młodzi, on mówił, że ja pójdę do nieba, a on do piekła. Bardzo mnie to wtedy złościło i przerażało. Teraz sam zaczął się szczerze modlić.

Zorganizowałam wcześniej grupę wsparcia. Prosiłam o możliwe energie – co kto może i w co wierzy. Czuło się moc modlitwy, jemu dało to bardzo dużo w ostatnich dniach. Mnie też.

Usiedliśmy na łóżku i wyznał wiarę w Boga, głośno. Poczułam nawet, że jego wiara jest silniejsza od mojej. Czułam, że ma więź z Bogiem. Została z nim do końca, modlił się dużo, napisaliśmy na dużej kartce, że jest uzdrowiony w imię Boga – to hasło towarzyszyło mu do ostatnich chwil.

Rano zadzwoniłam do lekarki, która odstawiła część leków, zmniejszyła ilość morfiny (poprosiłam o to w jego imieniu, bo chciał być z nami w kontakcie). Nie jadł od ponad dwóch tygodni, morfina niweluje łaknienie. Na tym etapie już nic nie pomagało; po THC na chwilę wrócił mu apetyt, ale na chęciach się skończyło.

Kolejne dni spędziliśmy koło siebie. Nie wychodziłam już nawet na spacer z psami, przez większość dnia siedziałam przy nim – poprawiałam, podnosiłam, przekładałam. Pomagał Syn. Jego Pies bronił, szczekał nawet na mnie. Mój Pies uciekał. Dni zlewały mi się zupełnie, przestałam prawie jeść, nie miałam na nic ochoty, rozmawiałam z przyjaciółkami, update’owałam grupę.GRUPA

Grupę na Messengerze założyłam pod koniec sierpnia, kiedy to czekaliśmy na wyniki tomografów, po zakończeniu pierwszej części leczenia, przed planowaną operacją. Pomyślałam, że łatwiej będzie pisać update niż opowiadać każdemu z osobna. Dołączałam kolejne osoby i ani się obejrzałam, a kibicowało ich już ponad pięćdziesiąt.

Zmiana onkologa i przenosiny do Warszawy do słynnego profesora okazały się nietrafionym posunięciem, choć nie ma pewności, czy na przykład operacja byłaby lepszym rozwiązaniem. W stopniowym pogarszaniu się stanu M. towarzyszyło nam, zwłaszcza mnie, właśnie tyle osób. Grono się powiększało, czułam ich obecność. Przeżywali ze mną każde potknięcie lekarza, każde zdanie, które zatrzymywało mi serce, a M. podnosiło ciśnienie. Modlili się, wysyłali energie, byli cały czas obecni.

Kiedy wróciliśmy do domu, wparcie psychiczne osiągnęło wyższy poziom i przerodziło się we wsparcie fizyczne. Pierwszy raz w życiu pozwoliłam sobie pomóc, co dało mi jeszcze więcej siły. Dziewczyny przywoziły dla mnie i dla Syna posiłki. Nie pamiętam już, kiedy w życiu aż tak mi coś smakowało. Nie mogłam jeść dużo, ale pewnie na zawsze zapamiętam te smaki.

Siedziałam albo klęczałam, opierając o niego głowę, żeby się trochę przytulić, całymi dniami obok M. i nie czułam, że jestem w tym sama, wiedziałam, że jest ze mną w każdym momencie przynajmniej kilka osób. Nieoceniona pomoc. Nigdy Wam tego nie zapomnę Kochani, bez was pewnie bym nie była tak silna.

Relacjonowałam M. co kto mu przekazuje, ile uścisków, buziaków, energii, modlitwy, a on dziękował i się dziwił. Jak to jest możliwe, że jest dla ludzi taki ważny. Myślałam, że ma problemy z poznaniem i rozumieniem przez morfinę, ale teraz wiem, że on tak myślał. Nie wierzył w siebie, nie widział, jakim niesamowitym był człowiekiem, ile znaczył i dla jak wielu osób.

Został szefem wielkiej firmy, dziesiątki lat pracował z ludźmi, był ich przełożonym, kolegą, mentorem. Był świetnym tatą, inspirującym swoje dzieciaki. Był przyjacielem, moim najlepszym przyjacielem, miłością mojego życia, a nie wiedział, że był dla nas ważny.CUD

Modliliśmy się o cud. Wierzyliśmy, że ten cud nastąpi. M. wierzył bardzo, pytałam go wielokrotnie, czy ma siłę. Ściskał mocno moją rękę i szeptał:

– Zobacz, jak walczę!

Nie jadł, nie miał siły siedzieć samodzielnie, ale się nie poddawał. Morfiny nie dało się odstawić; próbowaliśmy, bo nie chciał popaść w nałóg, ale to świństwo tak szybko i głęboko uzależnia, że nie można było nawet za bardzo rozciągać podań w czasie. Miewał halucynacje, kłopoty z mówieniem. Miałam chwilami wrażenie, że nie ma go w środku. Siedząc obok, płakałam w duchu, pytając, gdzie jest mój ukochany? Na szczęście w nocy wracała mu momentami świadomość i rozmawialiśmy. Wszystko znikało na te krótkie chwile, było ciemno, więc nie widziałam jego zapadniętych policzków i wielkich oczu. Nadzieja wracała, jego wiara wzmacniała moją. Nie powinien jeszcze odchodzić, nie tak miało być, nie o to się modlił, nie o to modliliśmy się wszyscy.

Córka na pogrzebie powiedziała, że liczył na cud, że może się jeszcze zdarzy. Uznała, za cud fakt, że zgromadził wokół nas mnóstwo ludzi, że mamy przyjaciół. Oczywiście można to uznać za swego rodzaju dar, tyle że ja zawsze miałam wokół siebie przyjaciół, nasze całe życie pielęgnowałam przyjaźnie, znajomości. To było bardzo ważne dla mnie, żeby ludzie dobrze się u nas czuli, żeby mogli na nas liczyć. Zatem całe nasze życie było pod tym względem cudowne.

Czym dla mnie był wymodlony cud? Ciężko powiedzieć. Nie otrzymaliśmy cudu uzdrowienia – odszedł w domu, przy mnie, nie pożegnał się z nikim, bo nie planował odejść. Nie udało się nawet zatrzymać choroby, przedłużyć życia choćby o kilka lat, jak początkowo przewidywał onkolog. Dostaliśmy niecałe osiem miesięcy – dar od Boga, dar od losu. Czytane na głos brzmi to przygnębiająco. Muszę się cieszyć z ośmiu miesięcy, bo dostaliśmy chociaż tyle, ale jestem człowiekiem i nie potrafię. Chciałabym mieć go teraz koło siebie i za dziesięć lat powiedzieć: „Dostaliśmy dekadę!”. To byłby cud.

Odszedł pogodzony z Bogiem – to nazwałabym cudem, choć z powodów, które nie są dla mnie do końca jasne. Trudno mi całkowicie w coś uwierzyć, nic mi się nie zgadza. Wierzę w miejsce zwane potocznie niebem, bo muszę w coś wierzyć, żeby przetrwać. Być może jest tam mój mąż ze skrzydłami anioła… choć nie wiem, czy takiego bym go chciała na wieczność. Zatem jeśli odszedł do Nieba – do jego własnego miejsca, które wybrał i tam na mnie czeka – to niech jego nawrócenie będzie cudem. Dziś nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Czytaliśmy świadectwa uzdrowień, które medycyna nazywa spontaniczną remisją. Chcieliśmy, żeby właśnie tego doświadczył, o to modliłam się godzinami, nocami. Jestem tylko zwykłym człowiekiem, o taki cud się modliłam. Nie udało się. Powinnam być zła na Boga. Nie jestem – przepełnia mnie smutek, rozczarowanie, żal i bezradność.

(Zostawię ten temat, szukanie przyczyny mnie wypala).ŻNIWIARZ

Niedziela, 19 listopada

Spałam dłużej, budziłam się, ale widziałam, że śpi spokojnie, w nocy też spał. Obudziłam go niechcący, bo nieprzytomna nie trafiłam strzykawką i oblałam go morfiną.

Poleżeliśmy do ok. 10:00. Obudziłam go, ale nie chciał przenieść się do pokoju tylko odpoczywać. Koło południa miała przyjechać koleżanka. Kręciłam się między pokojem, kuchnią i sypialnią, ale on spał. Zrobił się bardzo blady. Przyjechała koleżanka, po kawie poszłyśmy do sypialni. Nie podobało mi się, że tyle śpi. Próbowałam zmierzyć ciśnienie, ale aparat nie wyczuwał uderzeń serca. Bardzo się zestresowałam, kilka razy próbowałam i nic. Zaczęłam masować jego nogi, ona – dłonie, żeby poprawić krążenie. Długo to trwało, ale się udało. Wybudził się, ale patrzył inaczej. W dal, przenikał mnie wzrokiem, patrzył na drzewa za oknem; liście już ogołociły gałęzie, słońce było schowane za warstwą chmur. Koleżanka opowiadała, co u niej słychać, pokazywała zdjęcia psa. Ja czułam swój niepokój i jego smutek.

Czasu nie cofnę, ale myślę dziś, że chciałabym bardzo ten ostatni dzień z nim na ziemi spędzić sam na sam, trzymałabym go w ramionach, tuliła i powtarzała:

Przepraszam.

Wybacz mi.

Dziękuję Ci.

Kocham Cię.

Opowiadałabym mu, jak jesteśmy szczęśliwi, jak wspaniałe mamy dzieci, jak się poznaliśmy, opowiadałabym o wszystkim, co mieliśmy razem przez całe trzydzieści lat. On tak bardzo lubił tego słuchać.

Na urodziny spisałam dla niego w notesiku trochę wspomnień, zostawiając co drugą kartkę pustą, żeby mógł dopisać swoje, a kolejne zostawiłam na nasze przyszłe lata. Płakał, czytając, oboje płakaliśmy – łzy szczęścia i łzy smutku z obawy, że te kartki nie zostaną zapisane…

Tak powinnam była spędzić z nim ostatni dzień. Gdybym tylko wiedziała, że to ostatnie nasze chwile razem… Nigdy nie przestanę tego żałować.

Tymczasem koleżanka pojechała, posiedziałam z nim i znowu usnął. Syn pojechał do Córki na urodziny, które wypadały następnego dnia. Poszłam na chwilę do kuchni i usłyszałam, że coś się dzieje. Wbiegłam do sypialni, wymiotował czymś czarnym i prosił, żebym zadzwoniła po pogotowie. Przez telefon usłyszałam to, co było do przewidzenia: pogotowie nie zrobi nic ponad to, co mogę sama – podać więcej morfiny, siedzieć przy nim… Moje wnętrze płakało jak szalone, ale uśmiechnęłam się i tłumaczyłam, że pogotowie nie może przyjechać, że już mu dałam lek i za chwilę będzie lepiej. Powiedziałam, że to wrzód na żołądku najprawdopodobniej pękł i się usunął. Lekarka nie podała mi przyczyny i dobrze, bo nie wiem, czy dałabym radę spokojnie usiedzieć. Odwołałam transport na zabieg w poniedziałek, bałam się, że on nie da rady. Po powrocie Syna opowiedziałam mu, co się stało, ale on był pełen nadziei i wiary – przecież pastor modlił się o cud, idziemy po zwycięstwo nad chorobą. Zupełnie nie było w nim zwątpienia.

M. usnął, a ja się położyłam i pisałam ze swoją ekipą, jak bardzo wierzymy, jak modlimy się o cud, że M. śpi sobie spokojnie. Udało mi się uspokoić, a Syn położył się już spać. Koło 23:00 M. się przebudził, nagle zaczął się lekko i cicho krztusić, podbiegłam do niego, myślałam, że się zakrztusił, posadziłam go jak dziecko, siedziałam za nim i próbowałam pomóc, modliłam się o pomoc bożą, krzyczałam nawet „Panie, ratuj!”. Niemalże czułam zimny oddech żniwiarza koło swoich i jego ramion. Z wielkim trudem nabierał powietrza, jeszcze jeden mały wdech, drugi… Oparł o mnie głowę, mój mózg albo serce zakomunikowało, że się udało. Że już się nie krztusi. Tymczasem oparta głowa zrobiła się cięższa. Wiem, że wtedy żniwiarz musiał go dotknąć i jego dusza odeszła. Jego ciało jeszcze miało odruchy. Położyłam go na poduszce. Trzęsłam się cała, przez chwilę nie wiedząc, co robić – wyparcie było olbrzymie. Udało się i odpoczywa? Przyłożyłam ucho do jego piersi – same kości i cisza… Położyłam dłoń na jego sercu, jak zawsze w nocy, kiedy spał koło mnie, żeby poczuć, jak bije ono dla mnie.

Teraz nic nie poczułam, spał chyba. Sprawdziłam jeszcze puls… Spał i miał się już nigdy nie obudzić.

MyLov, Love of my Life, mój Miś, mój M. – żniwiarz zabrał go w jednej ulotnej chwili. Nie było Go już w parę minut po 23:00 i nie ma do dziś – nie ma go od 50 dni.

Dzieci…

Nie poszłam od razu do pokoju Syna, chciałam najpierw zadzwonić po lekarza. Nie wiem, dlaczego.

Myślę, że żniwiarz nie tylko zabiera duszę – odchodząc, zamraża serca tych, co zostają, zamienia je w bryłę lodu, która jest odporna na temperaturę i przekształca człowieka w robota albo raczej w istotę wypraną z uczuć.

Wisiałam na telefonie, bo nikt nie odbierał i wtedy wyszedł z pokoju Syn. Powiedziałam:

– Tata odszedł, Kochanie, umarł. Nie dał już rady walczyć.

Syn nie chciał uwierzyć.

– Nie! Przecież się modliliśmy! Przecież pastor…

Płacz, nasz wspólny płacz… Dopiero teraz zaczęłam płakać. Nawet tego nie zauważyłam, że wcześniej płakała tylko moja dusza.

Telefon do Córki – zadzwonił Syn, ale zaczął mówić, że po nią przyjedzie, czy ona może, czy ma siłę albo jakoś tak. Nie powiedział, że tata odszedł. Wzięłam telefon i powiedziałam…

Po kwadransie Córkę przywiózł jej przyjaciel. Płakaliśmy w trójkę…. Czekaliśmy długo na lekarza i firmę pogrzebową. Siedzieliśmy w pokoju, najpierw płacząc, potem rozmawiając, nawet się śmialiśmy. Syn planował, co zrobimy, gdzie i kiedy pojedziemy, żeby uczcić pamięć taty.UZDROWIENIA SZAMAŃSKIE

W środku naszego piekła w związku, pół roku przed diagnozą, M. dostał od swojej przyjaciółki namiar na uzdrowienia szamańskie. Najpierw nie bardzo chciałam iść, a po moich wcześniejszych doświadczeniach wiedziałam, że sama nie pojadę. Zapisałam nas. Przeczytałam, że są to dwaj bardzo znani panowie: jeden szaman, a drugi „jasnowidz” o wielu polach widzenia.

Mijały miesiące, podczas których udało nam się odnaleźć siebie, przypomnieć sobie, jakimi jesteśmy szczęściarzami, że mamy siebie, z odnalezioną miłością wejść w trzydziesty rok naszej historii miłosnej. Leniwie nadchodziła wiosna, a wraz z nią – termin spotkania z szamanami.

Nie czuliśmy już potrzeby, żeby udać się do jasnowidza, bo bardzo wyraźnie widzieliśmy naszą wspólną przyszłość, niemniej jednak postanowiliśmy pojechać, planując jednocześnie love weekend.

Nie zagłębiając się w szczegóły, zaproszono nas razem na rozmowę z jasnowidzem. Mnie osobiście nie bardzo przypadł do gustu – nie podobało mi się to, co mówił o naszym związku, który ograniczał do perspektywy kilku trudnych miesięcy. W pewnym momencie zapytał M., czy miał kolonoskopię. M. powiedział, że nie, ale że miał przez rok dużo badań, a na kolonoskopię się wybierał. Rozmowa toczyła się dalej i ponownie wypłynął temat zdrowia M. Jasnowidz powiedział:

– Obym się mylił, ale ty coś masz w jelicie, musisz iść na kolonoskopię, a wszystko skończy się po twoich urodzinach. Będziesz mógł robić, co chcesz, będziesz mógł znowu być wolnym chłopcem.

Zaniepokoiło nas trochę to stwierdzenie i wydało się dziwne, bo M. badania robił i nic nie wykazały. Kim byli szamani, czym była ta diagnoza? Nigdy się nie dowiem, czy M. był chory wcześniej i czy te słowa podarowały nam kilka miesięcy życia, czy może jednak choroba się dopiero rozwijała, a diagnoza jasnowidza zasiała w umyśle M. sugestię, która szybko zaczęła drążyć podświadomość. A może to mroczna istota, upadły anioł, który przygotowuje ofiary dla żniwiarza, szeptał jasnowidzowi albo nawet nam, przekazując czarny scenariusz.

Jeden ze znajomych, na wieść o tym, że M. nie żyje, przypomniał słowa jasnowidza:

– I po urodzinach miał być koniec!

M. przeżył miesiąc od dnia urodzin, które okazały się być początkiem końca. Czekaliśmy na nie, bo wzięliśmy przepowiednie za dobry znak – liczyliśmy, że po urodzinach M. będzie zdrowy albo chociaż choroba się zatrzyma.

Dlaczego wspominam o takim zdarzeniu? Otóż temat pojawi się jeszcze kilkukrotnie, bo nieświadomie zapuściłam się w miejsca, które należy omijać z daleka – dałam się złapać w klasyczne sidła powiązane z praktykami szamańskimi. Mrocznym zbiegiem okoliczności chwilę przed M. zmarł nagle mąż innej osoby, która również była na uzdrowieniach szamańskich w tamtym czasie. Przypadek? Może, ale mam wątpliwości czy to nie było coś więcej. Nachodzą mnie myśli, że coś zasiało w głowie M. chorobę, pomimo że tak walczył i wierzył, że z niej wyjdzie. Wolę tak jednak nie myśleć; staram się w ogóle nie myśleć i nie pytać, dlaczego, dlaczego akurat on, dlaczego teraz, dlaczego my, dlaczego nam…? Staram się nie gdybać, staram się, ale to nie znaczy, że nie rozpisuję scenariuszy.ADWOKAT DIABŁA

Żeby zachować ciągłość, muszę się cofnąć o kilka lat. Kiedy to się zaczęło? Jak większość życiowo-związkowych tragedii – podczas pandemii koronawirusa albo po niej. Strach, który opanował nasze umysły i serca, zmiany, izolacja w domach – wszystko to zaczęło cichutko drążyć szczeliny w zamkniętych skrzyneczkach mojego mózgu, mojej pamięci.

Na początku czułam się nieswojo, nie mogłam się odnaleźć. Wcześniej mój dzień składał się z pracy w domu albo koło niego, potem dzieciaki wracały ze szkoły, potem wracał M. i pod wieczór wszyscy razem, włoska rodzina, każdy coś powiedział, było wesoło albo tylko głośno, nie było czasu, żeby nawet pomyśleć, że w moim umyśle coś jest ukryte, zapomniane. Nie było takiej potrzeby, wszystko działo się według niepisanych zasad, każdy był szczęśliwy. Ja miałam Jego, a on miał Mnie. Najlepsi przyjaciele, uzupełniające się charaktery, idealnie dopasowane dusze i ciała.

Podczas pandemii rodzina nagle wtargnęła w moją kilkugodzinną wolną przestrzeń. Każdy pokój był zajęty, dużo dźwięków, wszyscy na słuchawkach, a ja? Przedcovidowa ja gdzieś się zagubiła. Nie byłam nieszczęśliwa, nic z tych rzeczy, było mi tylko trudno, nagle się przestawić po latach i oddać swoją przestrzeń. Jednocześnie jakbym zaczęła się robić niewidzialna – nie miałam stałych kolegów z pracy, mój zawód nie przywiązywał do mnie ludzi na dłużej. Słuchałam jak M. się śmieje, jak jest jakiś gwar na łączach. Wydawało mi się, że nic tylko się cieszyć Jego szczęściem, bo mówił, że uwielbia ten stan – wreszcie, po tylu latach, ze mną w domu i z dziećmi, a do tego z ekipą, której najwyraźniej też było dobrze. Z dnia na dzień straciłam swoje przestrzeń i czas, a w zamian zyskałam męża w domu, tyle że zajętego i żyjącego czymś innym. Mniej więcej wtedy pojawiły się też nowe psy i problemy z nimi. M. się zakochał w swoim dzikusie, pojawiły się konflikty, bo psiaki i my nie wiedzieliśmy, jak ze sobą żyć, żeby się udało.

Wychowanie albo raczej dostosowanie się do psów spadło po części na mnie. Zaczęłam się interesować behawiorystką, potem innymi aspektami psychoterapii psów – żeby je zrozumieć, ale też samej móc przetrwać. M. był coraz bardziej zajęty pracą, coraz bardziej niezbędny. Krąg współpracowników się zacieśniał, czuło się ich wzajemne wsparcie, a może wzajemny interes, relacje. Praca wskoczyła na inny poziom, wygryzła mnie najpierw z mojej przestrzeni w domu, potem zaczęła tworzyć mgłę dookoła M., żeby docelowo go pochłonąć i wymazać dawną mnie.

mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij