Białowieża szeptem - ebook
Białowieża szeptem - ebook
Biografia jedynego takiego miejsca na Ziemi
Szeptem o najgłośniejszym lesie w Europie
Nowa książka Anny Kamińskiej, autorki hitowych wspomnień o Simonie Kossak oraz Wandzie Rutkiewicz
„Puszcza ginie!” – alarmował w 1922 roku młody reporter Józef Mackiewicz, obserwując niszczycielską działalność kornika i masowy wyrąb lasu.
Niemal pięćdziesiąt lat później w Puszczy Białowieskiej pojawiła się Simona Kossak, córka słynnego malarza, która pragnąc wolności, osiadła w pobliskiej leśniczówce.
Na początku XXI wieku śladami ostatniej Kossakówny do Białowieży zawitała z kolei młoda pisarka, Anna Kamińska.
Wszyscy oni byli „nawołocz”, co w języku miejscowych oznacza przybysza, który dotarł z daleka. Każde z nich trafiło do Białowieży z innych powodów. Połączyła ich miłość do tego niezwykłego miejsca i ludzi – tych, których jeszcze dziś można spotkać na ulicach oraz tych, których legenda wciąż żyje wśród białowieżan.
„Wiedźmar” był prawdziwym czarnoksiężnikiem, „Mordala” – zapalonym kłusownikiem, Filimon Waszkiewicz – ostatnim bartnikiem. Olga Nieścierowna miała własny rower za całodobową karetkę pogotowia. Halinę Kopalińską do Białowieży rzuciła burzliwa historia XX wieku, która odebrała jej męża i majątek pod Wilnem, zaś Jan Potoka – późniejszy hodowca żubrów – przetrwał dziesięć lat łagru tylko dzięki nadziei, że jeszcze kiedyś wróci do Puszczy. Podobnych „kolorowych ptaków” było znacznie więcej… Prawosławnych, katolików, Żydów i partyjnych. Drwali i ekologów. Jedni poświęcali życie, by chronić las, inni bez skrupułów go ograbiali. Wszyscy nierozerwalnie związani przez los z Puszczą.
Wielopokoleniowe rodzinne wspomnienia, dwie wojny światowe, historie udokumentowane w kronikach kryminalnych, pijackie majaki, w których zaciera się granica między trudną rzeczywistością a niemniej ciężkim snem. Pasjonująca biografia Białowieży, ukazująca ludzką twarz najgłośniejszego lasu Europy.
„Atmosfera szacunku dla drugiego człowieka, emanacja ziemi i przyroda to jest dla mnie Białowieża.” (fragment książki)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06616-4 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jerzy Milko, ojciec Ireny, należał do grona ściganych przez milicję w PRL-u kłusowników o pseudonimach „Chuchacz”, „Szajba” czy „Maj”, o których do dziś krążą w Białowieży dowcipy, żaden z nich nie dorównał jednak swoją legendą kłusownikowi o pseudonimie „Mordala”.
– „Mordala” to był świetny kłusownik, niezły spryciarz i kawał chłopa – opowiada Włodzimierz Dackiewicz. – Miał prawie dwa metry wzrostu i ważył ze sto kilogramów. Wyglądał jak bandyta i miał wywaloną dolną wargę, stąd przezwisko.
„Mordala” pochodził z jednej z wrośniętych w Białowieżę dużej rodziny S.
– Morda duża, pełne usta, chłop jak dąb – mówi o nim Olga Szpakowicz. – Białowieżanin, ale miał żonę z Masiewa, gdzie przez chwilę mieszkał, do czasu aż go tam odłupcowali. Pobili go, po prostu, bo trafił na lepszych od siebie. I jak dostał w łeb, to wrócił do Białowieży.
– Kiedy ulicą szedł „Mordala” – mówi o nim wychowany w Białowieży Jarosław Chyra, który bał się kłusownika tak, że miał ochotę zniknąć z jego pola widzenia – to jakby szło czyste zło.
– To był kłusownik, złodziej i zbój nie z tej ziemi, to nie legenda, to prawda – opowiada Dackiewicz. – Kiedyś w Sarence pił z takim wozakiem, który miał ładnego konia, uprząż ładną, bryczkę ładną, a nawet szytki, czyli sanie na zimę, ładne. „Mordala” mówi do niego: „To jeszcze pół litra wypijemy”, a Sarenkę już zamykali. Poszli więc do stajni tego wozaka zakończyć spotkanie. W stajni wozak miał porządek jak w domu, i wszystko wisiało tam na swoim miejscu: a to ładne chomąto wisiało, bat wisiał, janczary wisiały, lejce czy uprząż. „Mordala” popatrzył na piękną uprząż i inne cuda, wypili z wozakiem pół litra, jak się umawiali, i pożegnali się. „Mordala” poszedł do domu. Wozak rano wstaje i chce zaprzęgnąć konia. Idzie do stajni i patrzy, że koń jest, bat jest, a uprzęży nie ma. Zdenerwował się i poszedł na posterunek milicji. A tam milicjant go pyta: „A kto u ciebie był? Z kim ty pił?”. A on odpowiada, że „Mordala” u niego był, wypili pół litra wódki i „Mordala” sobie poszedł. I jak milicja się dowiedziała o „Mordali”, to wszystko było jasne. Okazało się, że „Mordala” po pijaku nawet przez rzekę z tą uprzężą przelazł i niósł ją przez wiele kilometrów przez las do siebie do domu. Poszedł z nią z Białowieży drogą koło Dziedzinki, tam gdzie kiedyś pani Simona Kossak mieszkała, prosto do Masiewa. Milicjanci kapnęli się od razu, że to ukradł „Mordala”, natychmiast pojechali do niego do Masiewa, do domu. W stajni znaleźli uprząż i jeszcze inne akcesoria nieszczęsnego wozaka.
– „Mordala” to był jednak przede wszystkim kłusownik – dodaje Dackiewicz. – Potrafił zabić dzika o wadze dwustu kilogramów w rezerwacie ścisłym przyrody i przywieźć go do domu. Ale najbardziej słynął z innych numerów. Na przykład z pomysłu, na jaki wpadł, gdy ukradł sosnę. „Mordala” ciął raz piłą spalinową sosnę w rezerwacie, ale niestety, miał pecha, bo przyłapał go na tym leśniczy. „Mordala” wiedział, że leśnik zamelduje o tym milicji, dlatego musiał ukryć dowody kradzieży. Wymyślił więc, że po drodze wstąpi na plebanię do księdza, furę z drzewem odstawi, a konia zaprowadzi do siebie do stajni. I tak zrobił – sosnę zostawił na plebanii, konia odprowadził, a potem wrócił do księdza i zobowiązał się, że potnie to drewno właśnie dla niego. Kiedy milicja zaczęła szukać sosny, zrobiła rewizję w całej Białowieży, przeszukała podwórka rodziny „Mordali”, wszystkich jego kumpli, innych podejrzanych i nic. A przecież to nie igła, tylko cała fura drewna! Nie udało się jednak znaleźć dowodów, drewno spokojnie leżało sobie na plebanii i sprawa była umorzona. Upiekło się wtedy „Mordali”.
– W Białowieży „Mordala” mieszkał blisko stolarni, tam gdzie pracowała żona Jerzego Milki – przypomniało się jeszcze Dackiewiczowi. – W sezonie kobiety zatrudnione w bazie „Las” gotowały obok stolarni opieńki, skupowane od miejscowych zbieraczy grzybów. „Mordala” kradł przez płot z tej stolarni deski i mimo że nie miał prawa jazdy, jeździł żukiem po całej Polsce i zbierał na nie zamówienia. Grzyby też kradł. Potrafił naraz sto beczek opieńków ukraść, wywieźć i rozprzedać.
– Kiedyś tu u nas na Wojciechówce, zwanej Złodziejówką, bo tu często były kradzieże, robotnicy układali krawężniki i leżały worki cementu – mówi sąsiad „Mordali” Eugeniusz Hiperson. – Mój ojciec wchodzi wieczorem do naszej stodoły, patrzy, a tu leżą te worki. Od razu domyślił się, że to sprawka „Mordali”. Idzie do niego z pretensją, a ten widzi ojca minę i mówi: „Romek, nie bój się, rano już tego nie będzie”. „Mordala”, jak to on, zakradł się chyłkiem i ukradł tym robotnikom cement. A o świcie rzeczywiście zwinął łup i nie było po nim na Złodziejówce śladu. „Mordala” to był facet zaradny, sprytny na medal i świetny aktor, potrafił świetnie zagrać wariata. Najlepszym był jednak handlarzem, umiał sprzedać wszystko, co ukradł. Naszej rodzinie, mimo że byliśmy z nim sąsiadami, ukradł kiedyś zębatkę do piły motorowej! Brał sobie wszystko, co chciał i komu chciał.
– „Mordala” za te swoje występy trafił w końcu do więzienia – opowiada Eugeniusz Rogaczewski. – Siedział w Białymstoku, ale zrobił tam z siebie wariata, jadł swój kał, wymazywał się nim, smażył z niego kotlety itp. Miał jednak bardzo dobrego adwokata, jednego z najlepszych w tamtym czasie w całym województwie. Dostał więc w końcu żółte papiery. I po krótkim pobycie w szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy wrócił do Białowieży. A kiedyś pracowaliśmy razem, „Mordala” zatrudnił się przy wycince lasu, ścinaliśmy wtedy sosny. I któregoś dnia miał przyjechać do nas na inspekcję nadleśniczy. Wszyscy byli postawieni na baczność, bo wiadomo – inspekcja. Upomniałem wtedy „Mordalę”, który był odpowiedzialny za apteczkę: „Ty naszykuj apteczkę, żeby było wszystko w porządku, bo inspektor na pewno będzie chciał tam zajrzeć”. A „Mordala” na to, że do niego ten inspektor nie podejdzie. I przyjeżdża inspektor, ja go przyjmuję, a naraz z głębi lasu słychać, jak spada sosna i towarzyszy temu takie: „Uuuuuwaga!”. To „u” to było jak wycie syreny. To „Mordala” tak się darł. Inspektor pyta: „Co to za człowiek tak nadaje u pana?”. A ja na to, że to wyje „Mordala”. No i inspektor nie chciał wtedy pójść na zrąb. „Mówiłem ci, że on do mnie nie przyjdzie!”, śmiał się potem ze mnie „Mordala”.
– Kiedyś sąsiadka zamówiła u „Mordali” furę drewna – opowiada białowieżanka Olga Smoktunowicz. – Zapłaciła, następnego dnia rano wstaje, drewna nie ma. Okazało się potem, że „Mordala” z drugiej strony, od pola, przyjechał, z powrotem je zapakował i sprzedał w ten sposób jeszcze dwa razy. Takim typem był właśnie ten oszukaniec i złodziej „Mordala”.
– W lesie „Mordala” ciął drzewo, gdzie chciał, i kłusował. Chodził z psami i bronią na dziki albo zakładał wnyki w rezerwacie. Dam sobie rękę uciąć, że do dziś w puszczy jest pochowana broń „Mordali” – mówi Henryk Rogaczewski. – Raz „Mordala” zastrzelił rysia na drzewie. Zostawił broń pod drzewem i wspiął się po łup. Schodzi, patrzy, a na dole strażnicy Parku Narodowego. Wyjęli mu naboje, zabrali rysia, złapali też jego i idą. Przechodzili przez kładkę przez rzekę Hwoźną i „Mordala” raz-dwa pchnął jednego strażnika, a potem drugiego i uciekł im do puszczy. Wyjątkowo wrócił wtedy do domu bez łupu.
– Kiedyś jechałam autobusem z Hajnówki do Białowieży – opowiada białowieżanka Krystyna Dackiewicz – i w tym samym autobusie jechał „Mordala”. Nagle zapalił sobie ot tak papierosa. Kierowca zobaczył, że on pali, zatrzymał autobus, podszedł do niego i powiedział: „Panie! Co pan?!”. A „Mordala”, jak kierowca do niego szedł, zgasił papierosa w ręku. I mówi do tego kierowcy przy wszystkich: „Panie, odczep się pan! Przywidziało się panu”. Zaparł się w żywe oczy.
– O „Mordalę” lepiej tu nie pytać – doradza białowieżanin Aleksy Dackiewicz z Zastawy. – Przygarnąć lubił – objaśnia, określając zwyczaje „Mordali” po miejscowemu. – Piecyk grzewczy mi przygarnął.
– A opowiadałem już, jak „Mordala” w Hajnówce prosiaki kradł? – zastanawia się Włodzimierz Dackiewicz. – To było tak, że „Mordala” miał się zameldować na Komendzie Powiatowej Milicji w Hajnówce. I pojechał tam furą z koniem z domu z Masiewa. Przypiął w Hajnówce swojego konia koło posterunku milicji, na podwórku jakiejś kobiety, która miała prosiaki. Wjechał tam bezczelnie. Kiedy właścicielka tej posesji zapytała go, co wyrabia, odpowiedział, że ma wezwanie na milicję, i poprosił ją, żeby jego koń mógł tu chwilę postać. Ta się zgodziła. Kiedy stawił się na posterunku, okazało się, że nie było akurat oficera śledczego, „Mordala” musiałby na niego czekać, więc zrezygnował. A ta baba, co u niej zaparkował, poszła właśnie na rynek, bo była środa, dzień targowy. I u niej na podwórku dwa prosiaczki biegały. I co „Mordala” zrobił? Jednego prosiaka do worka, drugiego na wóz, sianem przykrył, konia zaprzągł i z tymi prosiakami do Masiewa pojechał. Baba przychodzi z rynku, brama otwarta, wozu nie ma. Zrobiła prosiakom żarcie, idzie z wiadrem do chlewu, woła. Prosiaków nie ma. Nalatała się, nie ma. Poszła więc po sąsiedzku na komendę. I pyta się jej oficer dyżurny, czy ktoś ją odwiedzał, a ona mówi, że taki jeden z Masiewa przyjechał i u niej na podwórku konia przypiął. I powiedział, że dostał wezwanie na milicję. Oficer śledczy skojarzył, że miał się u niego stawić tego dnia „Mordala”. Babę więc wzięli ci milicjanci w samochód i zajechali do Masiewa. Od razu skierowali swoje kroki do chlewa na podwórku „Mordali”, gdzie baba znalazła swoje dwa prosiaki.
– O „Mordali” można powiedzieć dobrze jedynie to, że w wilczą skórę nie właził. To znaczy, że w przeciwieństwie do innych kłusowników, żony nie zdradzał – mówi inny z mieszkańców Białowieży. – To akurat trzeba mu przyznać, pod tym względem był w porządku. Skąd ja to wiem? Bo nigdy nie słyszałem, żeby zdradzał, a tu się wszystko wie, więc jeśliby kiedyś to zrobił, cała wieś by o tym wiedziała. „Mordala” chodził za dzikami, ale nie za babami. Inni chodzili i za tym, i za tym, i stąd te wszystkie tragedie rodzinne. Tak jak w rodzinie Kotuli, który odgryzł żonie nos za to, że zdradzała go z innym kłusownikiem. To była piękna kobieta, piersi ładne, nogi zgrabne, włosy lśniące, żadna tam baba „kilo serca, dupy funt”, jak my tu mówimy na suche kobiety. Piękna! Nie ma co się jej zresztą dziwić, jak miała męża nie zdradzać, skoro on cały czas po lesie chodził i po nocach go w domu nie było?! A jak już był, to ją maltretował z zazdrości. Żelazkiem jej ciało prasował. Chomąto jej zakładał i kazał jej w tym chodzić albo przez całą Białowieżę ją gnał ulicą w uprzęży i bił jak psa. A to chciał ją w przypływie zazdrości powiesić, a to jeszcze coś innego robił. W końcu poharatał jej nos, żeby pozbyć się zalotników. Kotula to był sadysta z krwi i kości, poza tym, że kłusownik, i takich znęcających się nad żonami „myśliwych” było tu wielu. Kotula nie był wyjątkiem. Tego, co o Kotuli, na pewno nie można jednak powiedzieć o „Mordali”.
– „Mordala”, zresztą tak samo jak Jerzy Milko, który ciął mi bale pod podwaliny domu, to nie był chłopek roztropek – tłumaczy Włodzimierz Dackiewicz. – To był zdolny gość, byle kto nie będzie nigdy kłusownikiem. Trzeba mieć talent do tego, żeby kłusować. Bo na przykład trzeba wiedzieć, jak wyśledzić zwierzynę, jak zrobić na nią zasadzkę, kiedy jakie zwierzę i gdzie będzie przechodzić. Trzeba znać się na tropach zwierząt, potrafić je rozróżnić i umieć strzelać tak, by nie spudłować. „Mordala” cwaniak był, kuty na cztery nogi, wariat, złodziejaszek, ale nie idiota. Kiedyś w Białowieży była wielka milicyjna obława na „Mordalę”, po tym gdy kolejny raz coś przeskrobał. Wszyscy go szukali, milicjanci z Białowieży, z Hajnówki i jeszcze specjalne jednostki ściągnięte z Bielska Podlaskiego. Nie znaleźli go w Białowieży, przeszukiwali więc puszczę, kawałek po kawałku. Myśleli, że ukrywa się w lesie, i szukali tej kryjówki, milicjanci i chyba nawet wojsko. A „Mordala”, jak zwykle w takich sytuacjach, ukrył się we wsi. Siedział tu obok w szopie, u sąsiadki, i czekał spokojnie, aż się obława skończy.
– Ukrywał się, gdy szukali go milicjanci, w kominie – pamięta Olga Szpakowicz – albo w czyimś kurniku. – Znajdywał sobie różne miejsca, żeby się schować, nie tylko w puszczy – śmieje się.
Tak jak nocek rudy, nietoperz Myotis daubentonii, latał bez przerwy po puszczy i szukał kryjówki albo śmiał się ze wszystkich poszukiwaczy, siedząc spokojnie przy piwie w Sarence.
– „Mordala” powtarzał, że niby u swoich nie kradnie – wspomina Nina Szpakowicz. – Ktoś go kiedyś jednak przy mnie oskarżał: „Ty u Niny szlauf ukradłeś!”. „Mordala” zapewniał jednak, że to akurat nie on, bo ja swoja. I zawsze kiedy ktoś podjeżdżał pod mój dom ładnym samochodem, a „Mordala” przechodził Stoczkiem, uspokajał mnie: „Pani Nino, ja dzisiaj wprawdzie chodzę w nocy tu i tam, ale proszę się nie bać, u pani na pewno nic nie zginie”.
– Chodził po rezerwacie jak po swoim domu i brał, co chciał – mówią o nim byli pracownicy Białowieskiego Parku Narodowego. – Kłusował, zbierał grzyby i nie było na niego sposobu, on nikogo się nie bał. To był złodziej i nieobliczalny facet, był absolutnie bezwzględny. Kiedyś podjechał żukiem pod Dziedzinkę koło rezerwatu i ładował tam drzewo na auto. Podjechaliśmy do niego i mówimy: „Panie S., no co pan? Co pan tu robi?!”. A on na to: „Oj, zabłądziłem, zabłądziłem...”. „To, panie S., nie dajemy mandatu, wyjeżdża pan stąd”. I wyjechał, ale przewidzieliśmy, że ten sukinsyn i tak za chwilę tam wróci. Zaczailiśmy się więc w lesie i czekamy, czekamy, obserwujemy przez lornetkę, jest „Mordala” czy go nie ma. I nagle słyszymy za nami trzask gałęzi. Zaczaił się z tyłu, miał nas gdzieś, dalej robił swoje za naszymi plecami, to był tej klasy złodziej.
– Gdy „Mordala” nawywijał – opowiada jeden z byłych mieszkańców Białowieży – kładł się na ławce przy ulicy i zawodził: łoo, łoo, łoo. Udawał, że go coś boli. I wszyscy wiedzieli, że gdy tak się kładzie na ulicy i jęczy, to coś przeskrobał. Bo pojęczał tak trochę, pojęczał, a potem wychodziło na jaw, co tam komu zgarnął z podwórka. W stanie wojennym rozdawali dary, które trafiały tu do nas do księdza na plebanię. Oj, to był dopiero numer „Mordali”. Gdy ksiądz poszedł w niedzielę na mszę, zamknąwszy te dary w takim domku koło kościoła, to „Mordala” podjechał żukiem, załadował je i potem sprzedawał na targu w Hajnówce. Patrzymy, a „Mordala” stoi na bazarze z darami i handluje! Z podwórka potrafił każdemu zgarnąć to, co mu wpadło w oko. Kolegował się z kłusownikami „Majem” i „Cukierkiem”, który stawał przed domem dziecka, rozdawał dziewczynkom cukierki, ale nie za darmo, niestety, i oni wszyscy trzej byli siebie warci.
„Mordala” był z nich jednak najbardziej zawzięty w tej robocie, jego diabeł musiał być starszy, jak tu mówią, czyli musiał mieć zawsze rację. Zawsze chciał być w lesie numerem jeden.
Żukiem „Mordala” woził kiedyś do Hajnówki co środę na targ białowieżan, pobierając opłatę jak za taksówkę. Olga Dworakowska zapamiętała, jak to pewnego razu zobaczył, że chce się z nim zabrać ona z mamą. Samochód miał już pełny, ale kiedy je dostrzegł, może ze względu na szacunek dla ich rodziny i „doktor” Olgi Nieścierownej, wyrzucił kogoś z samochodu i kazał im wsiadać. Nie miał przy tym żadnych skrupułów.
– Tak się kiedyś wystraszyłam w lesie „Mordali” jak nigdy w życiu! – opowiada białowieżanka Swietłana Bogdańska z Tropinki, która też spotkała kiedyś kłusownika w rezerwacie. – Pewnego razu milicja złapała „Mordalę” za kłusownictwo, ale on im uciekł i ukrywał się w rezerwacie ścisłym w ziemiance. A ja jeździłam co piąty dzień na obsługę do lasu, to znaczy ruszałam służbowo w teren. Pracowałam wtedy w Stacji Geobotanicznej i jak pojechałam do rezerwatu, „Mordala” nagle wyszedł mi na drogę. Zarośnięty, olbrzymi. Boże, jak ja się przeraziłam! Zatrzymałam rower, w pierwszej chwili nie poznałam kto to, bo on miał zarost. W końcu mówi do mnie: „Poznajesz mnie? Chcę, żebyś mi za pięć dni przywiozła chleb”. Zamarłam. Zdałam sobie sprawę, że on doskonale wie, kto kiedy chodzi po rezerwacie. I ja z tym chlebem dla niego pojechałam. Nikomu nic nie powiedziałam, nawet w pracy. Nic. Ani słowa. A to przecież był przestępca! Dałam mu ten chleb i jak wsiadłam na rower, tyle mnie widzieli. Jak ja się potem za każdym razem w lesie bałam! Gdy słyszałam szmer, to na rowerze aż podskakiwałam. Wiedziałam, że mnie raczej nie zastrzeli, bo to był kłusownik, nie bandyta, ale mimo wszystko czułam lęk. Długo nikomu o tym nie mówiłam. W końcu, po kilkudziesięciu latach, zwierzyłam się jednej koleżance. To był taki rodzaj strachu. Kiedy przejeżdżałam potem w lesie obok tego miejsca spotkania z „Mordalą” i widziałam ten dąb, przy którym on mi nagle wyrósł jak spod ziemi, za każdym razem miałam dreszcze.
Na Polanie Białowieskiej można usłyszeć wiele opowieści o kłusowniku „Mordali”.
– Pewnego razu „Mordalę” zaczepili w Hajnówce przyjezdni, z pytaniem, jak dojechać na Nowosady – opowiadają białowieżanie mieszkający koło hotelu Żubrówka. – „Mordala” udał, że on też zmierza w tamtą stronę, i poprosił, żeby go podwieźli. Zabrali go do samochodu, a „Mordala”, oszust, kazał im jechać zamiast z Hajnówki drogą na Narewkę, to na Białowieżę. I jak przejechali przez cały Stoczek i już byli blisko jego domu przy skręcie na Drogę Browską, „Mordala” powiedział im, że tu wysiada, a na Nowosady trzeba jechać Drogą Browską. Bezczelnie ich oszukał. Dojechali pewnie najdalej na Dziedzinkę, gdzie się kończy droga, i musieli cofać się stamtąd ponad dwadzieścia kilometrów do Hajnówki.
– Kiedyś siedziałem przed Sarenką – opowiada miejscowy wozak. – Patrzę, jedzie „Mordala”, ciągnikiem wiezie brzozę pociętą na kilkumetrowe kawałki. Tuż za nim jechało dwóch milicjantów. „Mordala” zatrzymał się przed Sarenką, wysiadł i udając, że wie, że to chodzi o niego, ale zaraz wróci, poszedł w stronę mordowni. Milicjanci za nim. A za Sarenką był dom, w którym trwał remont i stało rusztowanie. I on wlazł na to rusztowanie i jak gdyby nigdy nic dołączył do remontujących. Jeden milicjant mówi do drugiego: „Idź za nim, co on struga wariata?”. I najpierw poszedł za „Mordalą” jeden milicjant, a potem drugi. „Mordala” obserwował ich z góry. Gdy już się do niego zbliżali, zeskoczył z rusztowania, wsiadł do ciągnika i w długą. Milicjanci ruszyli w pościg, ale wjechali nad rzekę, w dróżkę, którą można było przejechać tylko ciągnikiem, i w ten sposób „Mordala” wyprowadził ich w pole i uciekł.
W Białowieży krąży legenda, że „Mordala” to był gość, bo przede wszystkim po tym jak został kiedyś zesłany na Syberię, tysiące kilometrów wracał do Białowieży piechotą. Nikt nie wie jednak na pewno, czy to nie zmyślona przez niego historia. I czy rzeczywiście za zabicie rysia mógł trafić do łagru, a potem uciekać z Magadanu do Puszczy Białowieskiej, jak twierdził, czy można to włożyć między bajki. Tak jak potrafił wszystkich omotać i kłamać prosto w oczy, mógł też wyprowadzać ludzi w pole swoimi opowieściami.
Żona „Mordali”, Anastazja, mówi dziś, że nie może potwierdzić tej „syberyjskiej epopei”, a to co jest pewne na temat jej męża, to tylko to, że go ciągle nie było w domu. I że dość wcześnie osiwiała na skutek wszystkich jego „występów”. Na pewno siedział też nieraz w więzieniu, co potwierdza, oraz nieraz jej groził, że gdy go zostawi, to ją zabije. Zdarzało się też, że rzucał się na nią z pięściami, i na pewno za dużo kłusował. A już na pewno to żył tak, jak chciał, zapewnia Anastazja S., i wszystkich dookoła potrafił owinąć sobie wokół palca.
Michał Bajko pamięta, jak „Mordala” wyprowadził w pole jeszcze jednego milicjanta, a właściwie dopadł jego szefa. Kiedy przyszedł do niego milicjant z wezwaniem na przesłuchanie i zwrócił się do niego „Mordalo”, ten postawił mu Ducha Puszczy, czyli bimber. I wściekły, że zwrócił się do niego nie „panie S.”, tylko właśnie „Mordalo”, pobiegł jeszcze przed nim na posterunek milicji, wpadł do komendanta, podniósł go za „frak”, jak wspomina Bajko, i przypomniał, że nazywa się „S.”, nie „Mordala”, i zażądał, żeby nauczył swoich podwładnych, jak on ma na nazwisko, jeśli już wzywa go na przesłuchanie.
To, że „Mordala” był przeczulony na punkcie swojego pseudonimu, potwierdza też inny białowieżanin. – Ja mam tylko jedno osobiste wspomnienie z „Mordalą” – śmieje się w swojej kuchni w domu na Tropince Henryk Błyskun – i to chyba dla mnie dobrze, że więcej nie miałem z nim styczności. – Kiedyś zajechałem do Sarenki. „Mordala” siedział tam przy stoliku. Gdy go zobaczyłem, chlapnąłem ot tak: „Cześć, panie «Mordala»”. Tak mi się powiedziało, chociaż wiedziałem, że on nie lubi, jak się do niego w ten sposób mówi. Wszyscy zwracali się do niego: „panie S.”. Jak on się wtedy wzburzył: „Jak chcesz, kurwa, to i ty Mordalą będziesz!”, i wyskoczył do mnie z łapami. „Chodź! Wychodzimy!”, wypalił. Zaproponował, żebyśmy wyszli przed Sarenkę, bo chciał mi na zewnątrz dać w mordę. Nie wyszedłem, tylko, zdaje się, przeprosiłem. Nie czułem się na siłach, żeby się mocować z „Mordalą”.KARMICIEL
Jan Potoka, człowiek, na którego zdaniu mógł polegać profesor Karpiński w sprawie Filimona Waszkiewicza, mimo że nie był „swój”, tylko „nawołocz”, znał Białowieżę od podszewki. A jeszcze lepiej znał puszczę.
– Pachniał igliwiem – mówi dzisiaj o Potoce jego wnuk, artysta plastyk, Lech Nowacki. – Dziadek więcej czasu spędzał w lesie niż w domu. W puszczy czuł się jak u siebie, był typowym człowiekiem rasy białowieskiej. Miał puszczę w sercu i las to był dla niego główny motor życia.
Znał się na roślinach i miejscach w lesie. Wiedział pewnie, gdzie w puszczy latają nietoperze: mroczak posrebrzany, gacek wielkouchy czy karlik malutki, gdzie żyją gryzonie: mysz leśna (wielkooka), badylarka albo jedyny jadowity ssak Polski – rzęsorek.
Kiedy w 1946 roku Jan Potoka został wywieziony na Syberię, przeżył, bo jak wspominał po powrocie – wierzył, że zobaczy jeszcze Puszczę Białowieską i będzie mógł dalej pracować w lesie.
„No chodźcie, nie bójcie się, maluchne moje”, mówił do żubrów, gdy w trakcie pracy w Rezerwacie Pokazowym Żubrów Białowieskiego Parku Narodowego telewizja nagrywała o nim program. Kamera rejestrowała, jak Potoka zanosi żubrom siano, jak nawołuje „swoje maluchne” i liczy stado.
„Czterdzieści sześć sztuk” – policzył. „Chodźcie, maluchne moje, żuberki”^() – zapraszał na obiad każde zwierzę z osobna.
Uspokajał jednocześnie rejestrującą tę scenę ekipę telewizyjną: „Jak ja przy nich jestem, to jest bezpiecznie, bo one są przyzwyczajone do mojego głosu”. I wyjaśniał dziennikarzom różnicę między żubrami zamkniętymi w rezerwacie hodowlanym a tymi na wolności. O tych ostatnich opowiadał: „nie są ociężałe i mają zupełnie odmienną odzież: błyszczącą, bez kołtunów”.
Potoka, który nawet nazywał się na „Po”, tak samo jak żubry: Pościg, Ponętna czy Pohulanka – przeważnie żubry noszą imiona od początkowych liter nazwy państwa, w którym są hodowane – pracował jako specjalista od żubrów w Białowieskim Parku Narodowym i był jednym z najchętniej filmowanych „puszczańskich” ludzi.
„Żubry nie darzą człowieka sympatią, wyjątkowe prawa ma wciąż ten sam karmiciel, którego nieomylnie rozpoznają” – możemy się o nim dowiedzieć z filmu Żubry w reżyserii Włodzimierza Puchalskiego^().
„Podobna, Poważna... i cielaczki, proszę zobaczyć!” – Potoka pokazuje żubry, zaciągając melodyjnie, po białowiesku. „A to Poręba, stara żubrzyca. Zgubiła róg i odmłodniała. Wiek żubrów rozpoznaje się po rogach” – tłumaczył Potoka widzom, a zwierzęta szły za nim gęsiego.
– Potoka był niesamowity w tej pracy przy żubrach – opowiada Michał Bajko. – Karmił je wciąż i chodził często ze źdźbłem siana za uchem. W latach sześćdziesiątych w rezerwacie hodowlanym specjaliści robili krzyżówki żubra z bydłem, czyli tak zwane żubronie. Pewnego razu jeden żubroń, z tych zamkniętych w zagrodzie w rezerwacie, uciekł na wolność. W tamtym czasie w Białowieży były jeszcze krowy. Wypasał je pastuch, na którego mówiliśmy Ciunio, nazywając go żartobliwie kierownikiem wypasu. Ciunio podchodził najpierw do każdej bramy przy chałupach w Białowieży i wołał do gospodyni: „Wyhaniaj korowu!”. A potem każdą krowę odprowadzał Stoczkiem do jej zagrody. Krowa stawała przed swoją bramą, wychodziła gospodyni i zamykała panienkę na noc w oborze. Żubroń, który uciekł z rezerwatu, poszedł do wypasających się krów i „przykleił się” do stada. Kiedy pastuch odprowadzał krowy do ich domów, okazało się, że zniknęły wszystkie panienki, i nagle żubroń został sam. Pamiętam to jak dziś, miałem wtedy dziesięć lat i nagle zobaczyłem przed moim domem wielkie bydlę. Nikt nie wiedział, co zrobić, wszyscy się przestraszyli. Chcieliśmy go przegonić, ale się nie dawał. Zaczął, bestia, w pewnym momencie uciekać i wpadł jak czołg na jakiś płot, rozrywając go na strzępy. Ktoś na szczęście zawiadomił w międzyczasie Potokę. I Potoka wziął krowę z rezerwatu, z tych żubroni, może matkę tego właśnie żubronia, i przyprowadził ją na sznurku do Białowieży. I żubroń, który tu grasował po ulicach, spokojnie wrócił za Potoką i za tą krową do swojej zagrody do rezerwatu. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą.
Jan Potoka został hodowcą żubrów w 1929 roku, kiedy do Białowieży przybyły pierwsze sztuki. Wcześniej, w wyniku kłusownictwa szerzącego się w lesie po pierwszej wojnie światowej, przez jakiś czas w ogóle nie było żubrów w Puszczy Białowieskiej.
Wiktor Szymański, który odwiedził na początku lat dwudziestych Białowieżę, zanotował w swoim przewodniku: „Przede wszystkiem skonstatować należy, że w Puszczy Białowieskiej nie ma już ani jednego żubra. Ten żubr, który w przeciągu kilku wieków był przedmiotem troskliwej opieki królów Polski (zabicie żubra za Zygmunta Augusta zagrożone było karą śmierci), a później cesarzy rosyjskich (zabicie żubra zezwalało się tylko osobiście przez cesarzy); który był przedmiotem podziwu i szczególnego zainteresowania się przyrodników, jako jedyny okaz zaginionego już powszechnie gatunku zwierząt przeżuwających; który wreszcie imponował każdemu swemi wymiarami, postawą i zaciekawiał swą niezwykłością, ten zwierz, ten sławny na cały świat król Puszczy Białowieskiej – «bison europeus» zanikł”^().
Pierwszy żubr, który trafił w 1929 roku z zoo w Warszawie do nowo utworzonego zwierzyńca w Puszczy Białowieskiej, był żubrem z krwi i kości i nazywał się Borusse, od nazwy miejscowości Boitzenburg w Niemczech. W tym samym roku do Białowieży przyjechała ze Szwecji żubrzyca Biserta i jeszcze jedna krowa. A drugi „żubr”, który się tu pojawił, to niezupełnie czystej rasy osobnik, tylko żubrobizon o imieniu Kobold (z Danii), który zresztą został usunięty z hodowli. I to właśnie od tego towarzystwa zaczęła się w Puszczy Białowieskiej hodowla żubrów, której pierwszym owocem, czyli żubrem urodzonym w puszczy, był syn żubrzycy Biserty o imieniu Bisurmanin.
Jan Potoka został wtedy zatrudniony jako strażnik-hodowca w żubrzym rezerwacie, choć niewiele brakowało, a rzuciłby Puszczę Białowieską i zamiast pracować przy żubrach, wyjechałby do Brazylii.
Miał już wtedy rodzinę i na skutek sporu rodzinnego o majątek żony, rodowitej białowieżanki, długi na głowie. Brat żony wyrzucił go i swoją siostrę z domu w Białowieży i Potoka z żoną pomieszkiwali w tym czasie w różnych puszczańskich wioskach.
Karmiciel i jego „maluchne” – Jan Potoka karmi żubry.
Potoka postanowił więc pójść śladem swojego dziadka z rodzinnego Kamieńca Litewskiego, który po powrocie z Nowego Jorku wybudował centrum Kamieńca, zarobić za oceanem na chleb i zbudować w Białowieży własny dom.
Po tym jednak gdy jeden batiuszka odradził mu wyprawę do Ameryki Południowej, dostał pracę przy żubrach i został w puszczy. W końcu otrzymali też z żoną w spadku białowieską chatę, ale mimo to od planów zbudowania własnej nie odstąpił.
Dom zaczął budować w 1935 roku na Tropince. „Postanowił udowodnić, że stać go na coś lepszego niż odsądzona, mizerna chałupa”^() – pisze o Potoce, który nieraz pokazał, że jest człowiekiem z temperamentem, Piotr Bajko.
To właśnie w okresie międzywojennym Jan Potoka na dobre wsiąkł w Białowieżę. Poznał miejscowe zwyczaje i obrzędy i w nich uczestniczył. Tak jak na przykład w obchodzonym we wsi przed wojną Święcie Morza.
Wsi „Białowież” do morza daleko, ale pracownicy leśni, przybysze z Trójmiasta, wymyślili, że będą wyruszać Narewką kajakami i płynąć nad Bałtyk, by zdążyć tam na obchody swojego regionalnego święta.
Impreza wodna, w której ramach kajakarze ruszali z przystani, odbywała się na Narewce i na stawach w parku Pałacowym. Puszczane na wodę gondole, tratwy i wianki ze świeczkami oraz tańce na dechach do białego rana najstarsi białowieżanie do dziś wspominają z sentymentem.
Na jednym z przedwojennych zdjęć, zachowanych w domu Lecha Nowackiego, widać przystojnego, muskularnego młodego Potokę, wypływającego z kolegami z przystani w Białowieży nad morze. Załoga, w której płynął, miała kajak przyozdobiony porożem jelenia i dobiła nim po jakimś czasie do portu w Gdyni.
Jan Potoka, 1965 rok.
W latach trzydziestych imprez sportowych w Białowieży nie brakowało. Odbywały się mecze piłki nożnej, zawody strzeleckie, pływackie, konne i automobilowe, a na kortach w parku Dyrekcyjnym rozgrywano mecze tenisa.
We wsi pod koniec lat trzydziestych mieszkało dziewięć tysięcy osób, a w całej gminie aż dwanaście tysięcy^(). Byli to w większości Białorusini, Polacy i Żydzi.
„Miasteczko jest brudne, do czego wydatnie przyczyniają się krowy, uparcie trzymające się chodników przy swoich peregrynacjach na pastwisko i do zagrody” – opisywał Białowieżę w tamtym czasie Leon Huszcza w Kalendarzu leśnym informacyjnym wydanym w Wilnie w 1935 roku^().
W menu miejscowych były wtedy: zacierka, babka ziemniaczana, kisiel z owsa, ziemniaki z siemieniem lnianym, zupa grzybowa, chleb razowy, kwas chlebowy, kisiel żurawinowy, kasza z prosa, śledzie w oleju lnianym, jajecznica, woda makowa i kawa z cykorii.
Wszyscy chodzili tu pieszo, do pracy jeździli rowerami, a na rynek do Szereszewa, rzadziej do Bielska czy na targ w Prużanach, dojeżdżali pociągiem i furmankami. Borys Russko, mieszkaniec Podolan, zapamiętał, że pod koniec lat trzydziestych po Stoczku jeździł tylko jeden dziecięcy rowerek.
Turyści przybywali do Białowieży coraz chętniej, często pociągiem Dancing – Narty – Bridż z Warszawy lub od 1934 roku autobusem. Nocowali w schronisku parku Pałacowego, w Domu Myśliwskim czy w kasynie.
We wsi przed wojną stawiano właśnie budynek kościoła katolickiego i miejscowość rozkwitała, stając się samowystarczalna. Było tu już wielu rzemieślników: szewc, stolarz, zdun, krawiec, a handlem zajęli się Żydzi. We wsi było też wiele sklepów, budek z towarami, hotel oraz dwa burdele. – W jednym z nich w piętrowym trociniaku można było zamówić „dziewczynki” ze zdjęć – zapewnia jeden z najstarszych mieszkańców Białowieży. – Drugi lupanar znajdował się na Stoczku, gdzie były też hotel i restauracja. I prostytutki pracowały tam także jako kelnerki.
W tym czasie w Domu Rezerwistów otwarto kino. Mikołaj Sac, białowieżanin, rocznik 1930, wspomina, że oglądał w nim Tarzana. To mogły być Miłość Tarzana (1934), Ucieczka Tarzana (1936) lub Tarzan znajduje syna (1939).
Jan Potoka w latach trzydziestych pracował w puszczy w służbie łowieckiej, która obsługiwała polowania rządowe i pilnowała zwierzostanu. To była specjalna formacja leśna, składająca się z około dwudziestu mężczyzn znających puszczę.
Na polowania do Puszczy Białowieskiej przyjeżdżali wtedy zapraszani przez prezydenta II Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego goście, między innymi włoski minister spraw zagranicznych, zięć Benita Mussoliniego, Galeazzo Ciano. Ale nie tylko.
Bywali tu też bardzo często Niemcy, między innymi Reichsführer SS Heinrich Himmler, czy wiele razy premier Prus i miłośnik polowań Hermann Göring.
– W czasie wizyty Göringa przed wojną w Białowieży witaliśmy go z całą szkołą – wspomina Mikołaj Sac. – Kiedy przejeżdżał samochodem do parku Pałacowego, ulice były udekorowane długimi, powiewającymi na wietrze flagami.
„Premier Goering w Białowieży w towarzystwie P. Prezydenta Rzplitej poluje na wilki, dziki i rysie” – donosił w piątek 25 lutego 1938 roku na pierwszej stronie „Dziennik Białostocki”. „Dziś przy pięknej pogodzie i mrozie 9 stopniowym rozpoczął się pierwszy dzień polowania reprezentacyjnego” – zdawano relację z pierwszego dnia polowania, 24 lutego. Jan Potoka, będąc w służbie łowieckiej, obsługiwał tę wizytę.
Charakterystyczna dla Białowieży rzeźba żubra w parku Pałacowym.
„Jest wieczór w lutym 1938 r. – wspominał Roman Jasiński, leśnik, zatrudniony przed wojną w Parku Narodowym w Białowieży, który obserwował wtedy Göringa. – Oto przed pałacem białowieskim płonie dwanaście olbrzymich pochodni, ustawionych półkolem. Są to na drewnianych słupach obsadzone duże, plecione kosze metalowe. Każdy z koszy ma pojemność około ćwierć metra smolnej karpiny. Wewnątrz półkola, utworzonego przez płonące pochodnie, leży rzędami upolowana zwierzyna – rysie, wilki i dziki. Święto myśliwych – rozłożenie zwierzyny, tzw. z niemiecka «sztreka». Ze schodów tarasu wiodącego do pałacu schodzi wolno Goering. Otacza go liczna świta, słychać trzask aparatów fotograficznych. Goering jest ubrany po myśliwsku, w futrze. Zarozumiale i pyszałkowato wygląda przy tym stroju trzymana w ręku cienka buława marszałkowska. Trębacze na waltorniach grają hymn myśliwski. Goering salutuje buławą. Jest w tym obrazie coś z Krzyżaków”^().
Hermann Göring, po tym jak Potoka podprowadził mu w czasie tego polowania w Puszczy Białowieskiej dzika i pomógł w ten sposób ustrzelić zwierzę, zaprosił go do wspólnego zdjęcia. I Potoka stanął z Göringiem do fotografii.
W tym czasie trwała też budowa domu Potoki. Leśnik pędził rowerem dwadzieścia kilometrów Drogą Browską z Czoła koło Masiewa, gdzie wtedy mieszkał z rodziną, przez puszczę do Białowieży.
Mijał po drodze w ciemnym borze sosnowo-świerkowym łosie, sarny i dziki, patrzył na sosny kołnierzykowate, na olsy, lipy i graby, wypatrywał pewnie z daleka dzięcioła białogrzbietego i gnał na Polanę Białowieską.
Zatrzymywał się na setkę wódki oraz smażonego śledzia w knajpie na Stoczku, po dwóch godzinach jazdy musiał bowiem czuć trasę w nogach, i jechał dalej do siebie na Tropinkę, doglądać roboty na placu budowy.
Żydzi, doskonali fachowcy z Bielska Podlaskiego, kończyli właśnie malować okna w świeżo wykończonym domu Potoki, gdy na Białowieżę pierwszego września 1939 roku spadły dwie bomby, zwiastujące wybuch drugiej wojny światowej.
„Rozległ się straszny huk – wspominała ten dzień białowieżanka, mieszkająca na Podolanach Olga Szurkowska. – Okazało się, że dwie bomby przeznaczone na zburzenie pałacu trafiły w prawosławną cerkiew”^().
W przeciwieństwie do chałup sąsiadów Jana Potoki tuż obok cerkwi, w jego domu na Tropince, nowo wybudowanym i właśnie wietrzonym, z otwartymi i świeżo pomalowanymi oknami, nie wyleciała wtedy ani jedna szyba.
W 1942 roku Jan Potoka został aresztowany przez Niemców. Okazało się, że jeden z przebywających w Masiewie Niemców usłyszał rozmowę Potoki z nadleśniczym, także Niemcem, w czasie której obaj narzekali na Hitlera, i zameldował o tym swoim.
Hermann Göring i Ignacy Mościcki na polowaniu w Białowieży, luty 1938 r.
Niemiec miał też najprawdopodobniej inny powód, by donieść na Potokę. Niemiecki „leśniczy skompromitowany tym, że przez swoje tchórzostwo zastrzelił wpuszczonego do lasu niedźwiedzia – wspomina o tej sprawie leśnik Tadeusz Petrowicz – chcąc pozbyć się świadka niefortunnych strzałów, oskarżył Potokę, że źle wyraża się o Hitlerze, co spowodowało jego aresztowanie przez gestapo”^().
Potoka czekał na wyrok. „Na szczęście przypomniał sobie o fotografii z Göringiem. Postanowił ją wykorzystać. Żona zaniosła zdjęcie łowczemu Wagnerowi, ten je obejrzał, gdzieś przedzwonił i po kilku dniach Potoka został zwolniony”^().
„Życie to rzecz pożyczona” – opisywał ten moment w swoim życiorysie. Mówił, że czuł się wtedy, jakby wrócił do puszczy po zmartwychwstaniu. „Ono idzie, płynie, my go na troszku dostaniem do posmakowania, a już kto inny po nie rękę wyciąga”^().
Droga Browska. Tędy Jan Potoka jeździł z Masiewa do Białowieży, pokonywała ją też codziennie Simona Kossak. Prowadzi do leśniczówki Dziedzinka.
W 1944 roku, po wejściu do Białowieży Sowietów, ta sama fotografia stała się przyczyną zsyłki Potoki na Sybir. W związku z trwającym od lat konfliktem rodzinnym „syn brata żony Potoki postanowił wykorzystać okazję do zemsty i oskarżył go o współpracę z Niemcami”^(). Zdjęcie z Göringiem było w sprawie dowodem, że miał być czołowym niemieckim przewodnikiem i sojusznikiem III Rzeszy. Po tym jak w Białowieży w 1944 roku odbył się sąd, a przeciw Potoce zeznał jeden z sąsiadów i zapadł wyrok skazujący go na dziesięć lat niewoli, został wysłany najpierw do Nowosybirska, a potem do Karagandy.
Zsyłkę do łagru, jak mówi rodzinna legenda, przeżył dzięki fasoli. – Dziadka aresztowano latem, kiedy sadził fasolę – opowiada Lech Nowacki – i miał nią wypchane kieszenie. Z tą fasolą dotarł podobno na Syberię, gdzie rozmnażał nasiona i dzięki temu, że miał co jeść, przetrwał zsyłkę.
W łagrze żył też marzeniem o lesie. „Ja wiedział tylko jedno: że muszę wrócić do puszczy. Nie czasu się bałem i nie oddalenia, tylko że żywicy młodej w palce wziąć nie mogłem – opowiadał potem o zsyłce reporterowi Andrzejowi Mularczykowi. – W nocy oczy zamykałem i puszczą chodziłem, wszystkie dukty, steczki, uroczyska pozdrawiałem, przypominałem sobie różowe kwiaty wawrzynka wilcze łyko, ten zapach aż trujący... Bo człowiek żyć może tym, co w sobie nazbiera”^().
A zbierał i nosił w sobie obrazy z puszczy, zachowując w pamięci, jak wygląda dąb szypułkowy, lipa drobnolistna, świerk pospolity, sosna zwyczajna, grab zwyczajny, wiąz górski, klon zwyczajny, jesion wyniosły, brzoza brodawkowata czy olsza czarna.
Kiedy w 1955 roku Potoka wrócił do Białowieży, został zrehabilitowany i zajął się tym, o czym marzył przez dziesięć lat pobytu na Syberii. Zaczął pracę w Białowieskim Parku Narodowym, najpierw jako strażnik, a potem hodowca, opiekujący się stadem żubrów na wolności.
Żubry, karmione przez człowieka, który na własnej skórze doświadczył tego, co znaczy wolność, a czym jest niewola, co znaczy głód, a co najeść się do syta, nie mogły chyba trafić lepiej. Jan Potoka kochał swoje „żuberki”, dbał o te zwierzęta i mówił o nich tak, jak się mówi o domowych pupilach.
Jako strażnik parku Potoka zdawał po wojnie raporty z tego, co codziennie robił w lesie. „25 stycznia 1960 roku o godzinie 7.00 wyjechałem do rezerwatu. Zgodnie z poleceniem inżyniera Ścibora o godzinie 8.00 byłem na radzie Białowieskiego Parku Narodowego” – można wyczytać na kartkach prowadzonego przez niego dziennika.
W parku często pracował nocami. Wracał rano do domu na Tropinkę, siadał w kuchni przy stole i opowiadał rodzinie o tym, co się dzieje w puszczy, pokazywał bliznę po ugryzieniu przez bobra czy zdawał relację, co nowego u „maluchnych”.
O zesłaniu i dziesięciu latach życia w łagrze nie mówił prawie nic. Zbierał tylko okruch za okruchem ze stołu, przylepiając każdy do palców i wkładając do ust, jeszcze długo po skończonym śniadaniu. – Komandir – czasem szepnął coś żonie – sprawdzał nas w łagrze co rano, wszystkich mężczyzn, stojących w szeregu, czy jesteśmy zdatni do pracy, czy nie. Uderzał nas wtedy dużym drewnianym drągiem po piersiach. Jeśli któryś z nas się przewrócił, oznaczało, że nie nadaje się do pracy, i tego dnia nie dostawał nic do jedzenia.
W tym budynku, według informacji Lecha Nowackiego, przed wojną była żydowska knajpa, w której Jan Potoka zatrzymywał się na śledzika i kielicha.
To co przeżył w Karagandzie, siedziało w nim do końca życia, podskórnego strachu o to, co jeszcze może się zdarzyć, nigdy prawdopodobnie się nie pozbył. – Janek, gdy przyjeżdżał do nas z wizytą do Bielska – opowiadali jego bliscy z Bielska Podlaskiego – wchodził do domu, zasłaniał wszystkie okna zasłonami i mówił: „Pamiętajcie, najgorsi są Sowieci”.
Zanim wrócił do Białowieży, pół roku spędził w ZSRR, w Brześciu, bo Sowieci uznali, że skoro urodził się w Kamieńcu Litewskim, który należy teraz do nich, to powinien też siedzieć u nich, a nie wracać do Białowieży.
W końcu go wypuścili i był szczęśliwy, że może pracować w puszczy. „Wzruszam się bardzo, że doczekałem się całego stada”^() – mówił poruszony do kamery, gdy kolejni dziennikarze przyjeżdżali nagrywać z nim programy o żubrach, których po wojnie w puszczy była już niejedna rodzina.
Cierpliwie opowiadał wszystkim reporterom o tym, dlaczego żubry lubią tarzać się w piasku. Które mają kłaki, a które są uczesane. Jak wygląda ruja u żubrów i o co lubią się czochrać.
Dla ekip telewizyjnych był wymarzonym rozmówcą, samograjem, który nie boi się mikrofonu, jest obdarzony talentem gawędziarskim, ma błysk w oku i do tego jeszcze poczucie humoru.
– Kiedy dziadek się śmiał, trzęsły się ściany – wspomina Lech Nowacki. – Tak jak wielu ludzi mocno doświadczonych przez los, przykre doświadczenia ukrywał pod uśmiechem, żartował, lubił dowcipy i potrafił cieszyć się życiem.
– Uwielbiał dobre towarzystwo, lubił wstąpić do kogoś z Białowieży „na jednego” i kochał świetną opowieść – mówi dzisiaj Aleksy Dackiewicz, kolega Potoki z pracy w rezerwacie.
Zdarzało mu się tak się z kimś zagadać, że zapominał o bożym świecie. – Kiedyś dziadek zamówił u stolarza taką dużą ławę do siedzenia – opowiada Lech Nowacki. – Stolarz mieszkał w dawnym domu PTTK w Białowieży, w starej stajni kozackiej. Dziadek wybierał się do niego odebrać mebel i zgodził się zabrać ze sobą też mnie. To było mroźną zimą, dzisiaj takich już nie ma. Babcia mnie opatuliła, dziadek wsadził na sanki i pojechaliśmy. Kiedy rozliczył się ze stolarzem, położył ławkę na sankach, na ławce posadził mnie i jechaliśmy tak do domu przez park. Dziadek uciął sobie pogawędkę z napotkanymi kolegami i mówił jak zwykle z zaangażowaniem, tak że na nic nie zwracał uwagi. Ławka zaczęła się powoli z sanek zsuwać, ale ja bałem się odezwać, żeby nie zakłócić kolegom rozmowy. I potem dziadek tak szedł, ciągnął mnie i dopiero w pewnym momencie zauważył, że sanki są jednak za lekkie, i musieliśmy się wracać do parku w ten mróz i szukać tej ławki.
Potoka umiał rozmawiać, ale potrafił też zrobić awanturę. Kiedyś do jego sąsiada, ogrodnika Makarego Kozaka, przyszła młodzież w czasie przerwy w szkole i zdemolowała mu sad, w którym rosły pielęgnowane przez niego jabłonki. Dzieciarnia, zrywając jabłka, połamała gałęzie i jeszcze wyjadła ogrodnikowi orzechy włoskie. Kiedy Potoka przyszedł do domu z pracy i dowiedział się o tym, co się stało w sąsiedztwie, poszedł do szkoły i zrobił kipisz. Wpadł w szał, zaczął rozstawiać wszystkich po kątach, zachowując się jak klasyczny furiat. Wypędził nauczycieli z klas, zaczął sprawdzać, który uczeń ma brudne ręce po orzechach. Przeprowadził w szkole śledztwo i zrobił młodym białowieżanom prawdziwą rewolucję.
W domu też potrafił się wściec. – Kiedyś się wyrwałem – śmieje się Lech Nowacki – i poszliśmy ze starszym kolegą nad stawy w Białowieży. Oglądaliśmy sobie ważki i ja się tam zgubiłem w czasie zabawy, a potem wszyscy mnie szukali. Dziadek, który wrócił ze służby w lesie, też mnie szukał, a jak się w końcu znalazłem, to dostał furii. Otworzył elementarz i chociaż to było dla mnie zdecydowanie za wcześnie na naukę czytania, kazał mi wkuwać wszystkie literki po kolei.
Po wojnie Potoka pracował też jako przewodnik po Puszczy Białowieskiej i oprowadzał wycieczki. Nosił wtedy zielone, ciężkie palto leśnika, z guzikami z rogu jelenia. Turyści oglądali te guziki, podziwiali, w końcu Potoka odpruwał je od swojego palta i dawał im na pamiątkę.
Wracał więc do domu często bez guzików. Ale że był człowiekiem przyciągającym innych, znał języki i lubił ludzi, tracił wprawdzie guziki, ale za to znajdował potem w skrzynce pocztowej na Tropince przysyłane z całego świata kartki i listy.
Wycieczki przyprowadzał także do swojego ogrodu i częstował turystów jabłkami z sadu, ale po powrocie z łagru nigdy już nikomu nie pozwalał się fotografować. Z żadnym człowiekiem, z żadną wycieczką. Nie zgadzał się stawać do zdjęć. Ani w puszczy, ani na ulicach Białowieży, ani na tle swojego domu.
A szkoda, bo był to dom, który różnił się od wszystkich w sąsiedztwie.
Wybudowany w 1939 roku, akurat na wojnę, miał niby typowo białowieski układ. Był zaprojektowany na planie prostokąta. Wchodziło się do niego od strony ulicy przez ganek, potem był korytarz, naprzeciwko głównego wejścia kuchnia i po obu stronach korytarza pokoje. Miał jednak wyższe wnętrza, trzy i pół metra, co było niespotykane w domach w Białowieży, miał też większe okna, a nie maleńkie jak w innych chałupach, i – co też wcale nie było oczywistością – miał piec kaflowy.
Dziś wciąż mieszka w tym domu rodzina Jana Potoki. – Gdy miejscowy zdun rozbierał piec kaflowy w kuchni u nas w domu – opowiada Lech Nowacki – w pewnym momencie mówi tak: „To tylko bogaci mieli tu takie piece. Wszyscy budowali gliniane i obkładane płótnem lnianym, a tu, proszę bardzo, jaki porządny! Zaraz pewnie znajdziemy podkowę”. I rzeczywiście zdun znalazł odcisk końskiego kopyta w cieście. W trakcie stawiania pieca był bowiem zwyczaj, że wkładano na spód ciasto w kształcie podkowy i to się wypalało. Wiadomo, pod kopytem iskry lecą, więc robiono tak „na szczęście”, żeby w piecu dobrze się paliło.
Dom Potoki, rozbudowany i zmieniony przez Lecha Nowackiego, wciąż zdradza ambicję, pazur i zaradność jego dziadka nie tylko wysokością wnętrz, ale i stolarką okienną. Okna są wykonane z sosny pozyskanej z uroczyska Borki – tamtejsze drzewo miało zwarte słoje, bardzo żywiczne i bez sęków. Co bardziej przedsiębiorczy białowieżanie szukali materiału na okna właśnie w Borkach. Po wycięciu elementów na stolarkę okienną człowiek mógł być spokojny o to, że kawał drewna, z którego zrobiono okno, będzie chronił dom przed wilgocią. – A dziadkowi zależało, żeby to był taki dom, że ho, ho – opowiada Nowacki.
Dom Jana Potoki na Tropince wprawdzie był wyjątkowy, ale okupiony ciężkimi doświadczeniami jego właścicieli: procesami o działkę, na której stanął, wysokimi kosztami utrzymania, dziesięcioletnią rozłąką. – Dom utrapienie – mówiła o nim żona Jana Potoki, Katarzyna. – To jest dom udręka, dom gehenna, dom, który jest niczym pętla, jaką człowiek ma zaciśniętą na szyi. Włożyliśmy w ten dom całą swoją mordęgę: krew, pot i łzy.
Gdyby te ściany mogły mówić, opowiedziałyby wiele historii. O Żydach, którzy przychodzili przed wojną do Potoki i malowali mu dom, a potem siadali w kuchni przy stole, wydłubywali okruchy z długiej brody i mówili o sobie. O Niemcach, którzy gdy Potoka pracował w służbie łowieckiej w czasie drugiej wojny światowej, a oni okupowali tereny Puszczy Białowieskiej i ścigali tu partyzantów, też bywali w jego domu. O AK-owcach, którzy wpadali tu po wojnie, siedzieli w pełnym uzbrojeniu na schodach, zatrzymując się w domu na Tropince na kilka dni, i palili na ganku papierosy.
W 1965 roku Potoka oprowadzał po Puszczy Białowieskiej Toblera, potomka właściciela fabryki trójkątnej czekolady Toblerone ze Szwajcarii. Tak jak wielu turystów wdzięcznych za wycieczki po puszczy, Tobler przysyłał potem Potoce kartki.
– Kiedyś przyszły też paczka ze słodyczami od Toblera i kalendarz na 1966 rok z kolorowymi zdjęciami z Zachodu, między innymi pasażem z palmami z Monte Carlo – opowiada Lech Nowacki. – To było zaraz po śmierci dziadka. Moja mama mówiła wtedy do babci, że ten kalendarz to chyba trzeba schować, a nie wieszać na ścianie, bo jak ludzie zobaczą, znów mogą być problemy. W naszej rodzinie po tej historii, jakiej dziadek doświadczył ze zdjęciem z Göringiem, mieliśmy zakodowane, że nie wolno ani paplać obcym niczego bez potrzeby, ani wieszać na ścianie pamiątek czy fotografii. Wszyscy się bali, że mogą być z tego powodu komplikacje i znowu ktoś pojedzie na białe niedźwiedzie.
Jan Potoka zmarł w 1965 roku, tuż po tym jak dowiedział się w gabinecie dyrektora Białowieskiego Parku Narodowego, że musi przejść na emeryturę. Miał wtedy sześćdziesiąt pięć lat. Nie chciał rezygnować z pracy, ale musiał i zaczął załatwiać formalności. W czasie powrotu pociągiem do Białowieży z Białegostoku, dokąd pojechał podpisywać dokumenty, dostał zawału serca i umarł. Tak jak wielu zielonych, „puszczańskich” ludzi, którzy odeszli z tego świata tuż po przejściu na emeryturę, nie wyobrażał sobie życia bez pracy w lesie.
Lech Nowacki, wnuk Jana Potoki, przed wieżą „Century”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------