Biały album - ebook
Biały album - ebook
Najważniejsza książka w dorobku dziennikarskim Joan Didion. Tytułowy esej został okrzyknięty przez „Publishers Weekly” jednym z najważniejszych tekstów od 1950 roku.
Joan Didion rejestruje wstrząsy i następstwa lat sześćdziesiątych w Stanach Zjednoczonych. Bada kluczowe wydarzenia, postaci i trendy epoki, która na nowo zdefiniowała kulturę masową. Didion przywołuje spotkania z Jimem Morrisonem, atmosferę studenckich kampusów, zbrodnię popełnioną przez grupę Mansona; patrzy z powątpiewaniem na rodzący się ruch wyzwolenia kobiet i kreśli portret luksusowego życia bogatych Kalifornijczyków. Dokonuje też bezlitosnej wiwisekcji samej siebie, przywołuje cytaty z raportów psychiatrycznych na własny temat, opowiada o własnych obsesjach dotyczących wody czy centrów handlowych, bez zażenowania mówi o swojej uprzywilejowanej pozycji zamożnej białej intelektualistki.
Biały album zawiera teksty, które powstawały i były publikowane w latach 1968–1978.
Joan Didion (1934–2021) – amerykańska dziennikarka, eseistka, autorka powieści i scenariuszy. Tworzyła w nurcie Nowego Dziennikarstwa, które wprowadziło stosowanie w reportażu i eseju technik zaczerpniętych z literatury pięknej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67555-13-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Żeby żyć, opowiadamy sobie historie. Księżniczka jest uwięziona w konsulacie. Mężczyzna ze słodyczami zaprowadzi dzieci do morza. Naga kobieta na parapecie po zewnętrznej stronie okna na piętnastym piętrze jest ofiarą apatii lub ekshibicjonistką i „ciekawie” by było wiedzieć, którą z nich. Opowiadamy sobie, że to coś zmienia, czy ta naga kobieta zamierza popełnić śmiertelny grzech, wyrazić protest polityczny, czy też – arystofanesowski punkt widzenia – zostanie gwałtownie przywrócona do ludzkiego bytu przez strażaka w stroju księdza, ledwie widocznego w oknie za jej plecami, który uśmiecha się do teleobiektywu aparatu. W samobójstwie doszukujemy się kazania, w morderstwie pięciu osób lekcji społecznej lub moralnej. Interpretujemy to, co widzimy, wybieramy najbardziej realną z licznych opcji. Żyjemy wyłącznie, szczególnie jeśli jesteśmy pisarzami, dzięki narzuceniu pewnej linii narracyjnej niepowiązanym obrazom, dzięki „ideom”, za pomocą których nauczyliśmy się zamrażać zmienne fantasmagorie, stanowiące nasze właściwe doświadczenie.
Przynajmniej przez pewien czas. Opowiadam tu o okresie, kiedy zaczęłam wątpić w założenia wszystkich historii, które kiedykolwiek sobie opowiadałam, co stanowi częstą przypadłość, ale dla mnie niepokojącą. Okres ten zaczął się chyba około 1966 roku i ciągnął do roku 1971. Przez te pięć lat na pierwszy rzut oka wydawałam się wystarczająco kompetentną członkinią takiej czy innej społeczności, sygnatariuszką umów i kart Air Travel, obywatelką – kilka razy w miesiącu pisywałam dla takiego czy innego czasopisma, wydałam dwie książki, pracowałam przy kilku filmach; brałam udział w paranoi tamtych czasów, wychowywaniu małego dziecka oraz zabawianiu mnóstwa osób przewijających się przez mój dom; szyłam zasłony w kratkę do sypialni gościnnych, pamiętałam, żeby pytać agentów, czy jakiekolwiek zmniejszenie udziału w zyskach będzie dotyczyć _pari passu_ również studia finansującego, moczyłam soczewicę w sobotni wieczór na niedzielną zupę z soczewicy, dokonywałam kwartalnych płatności FICA i terminowo odnawiałam prawo jazdy, na egzaminie pisemnym błędnie odpowiadając tylko na pytanie o odpowiedzialność finansową kierowców w Kalifornii. Był to taki okres w moim życiu, kiedy często mnie „mianowano”. Mianowano mnie matką chrzestną dzieci. Mianowano mnie wykładowczynią i panelistką, uczestniczką kolokwiów i konferencji. W 1968 roku mianowano mnie nawet Kobietą Roku „Los Angeles Times”, wraz z panią Ronaldową Reagan, olimpijską pływaczką Debbie Meyer i dziesięcioma innymi Kalifornijkami, które zdawały się pozostawać w kontakcie i spełniać dobre uczynki. Ja nie spełniałam dobrych uczynków, ale starałam się pozostawać w kontakcie. Byłam odpowiedzialna. Rozpoznawałam swoje nazwisko, kiedy je widziałam. Od czasu do czasu nawet odpowiadałam na adresowane do mnie listy, niezupełnie od razu po ich otrzymaniu, ale w końcu tak, szczególnie jeśli pochodziły od obcych. „Podczas mojej nieobecności w kraju przez ostatnie osiemnaście miesięcy”, zaczynały się takie odpowiedzi.
Były to wystarczająco dobre wyniki, jak na improwizację. Jedyny problem polegał na tym, że całe moje wykształcenie, wszystko, co kiedykolwiek mi opowiadano lub co sobie opowiadałam, zakładało, że produkcja nigdy nie może być improwizowana – powinnam była mieć scenariusz, a gdzieś go zawieruszyłam. Powinnam była słyszeć pewne sygnały, a już nie słyszałam. Powinnam była znać fabułę, a miałam tylko tyle, ile widziałam: przebłyski obrazów w zmiennej sekwencji, obrazy bez „znaczenia” poza ich tymczasowym układem, nie film, lecz doświadczenie z montażowni. W okresie, który miał prawdopodobnie znajdować się w połowie mojego życia, wciąż chciałam wierzyć w narrację i jej przystępność, ale świadomość, że znaczenie można zmienić wraz z każdym cięciem, oznaczała początek postrzegania tego doświadczenia jako bardziej elektrycznego niż etycznego.
W okresie tym spędzałam typowe dla mnie proporcje czasu w Los Angeles, Nowym Jorku i Sacramento. Ekscentryczną, zdaniem wielu znanych mi osób, ilość czasu spędzałam w Honolulu, którego specyficzny wygląd dawał mi iluzję, że w każdej chwili mogę zamówić u obsługi hotelowej rewizjonistyczną teorię mojej własnej historii, przybraną orchideą wanda. Na werandzie hotelu Royal Hawaiian w Honolulu oglądałam pogrzeb Roberta Kennedy’ego, podobnie jak pierwsze sprawozdania z My Lai¹. Na plaży hotelu Royal Hawaiian ponownie przeczytałam wszystkie dzieła George’a Orwella, a w gazetach, które pewnego dnia dotarły z opóźnieniem z kontynentu, również historię Betty Lansdown Fouquet, dwudziestosześciolatki z wyblakłymi blond włosami, która zostawiła swoją pięcioletnią córkę na śmierć na pasie zieleni drogi międzystanowej nr 5, kilka kilometrów na południe od ostatniego zjazdu do Bakersfield. Dziewczynka, której palce trzeba było siłą odrywać od siatki, kiedy dwanaście godzin później ratował ją patrol kalifornijskiej drogówki, opowiedziała, że „długo” biegła za samochodem wiozącym jej matkę, ojczyma oraz brata i siostrę. Niektóre z tych obrazów nie pasowały do żadnej znanej mi narracji.
Kolejny przebłysk:
_W czerwcu tego roku pacjentka doświadczyła ataku zawrotów głowy, mdłości i wrażenia, że zemdleje. Szczegółowe badania medyczne nie przyniosły żadnych dodatnich wyników i pacjentce podano Elavil, 20 mg, 3 x dziennie… Wyniki testu Rorschacha interpretuje się jako opisujące osobowość w procesie degradacji z licznymi oznakami zawodzących mechanizmów obronnych i coraz większą niezdolnością ego do zapośredniczania rzeczywistego świata i radzenia sobie ze zwykłym stresem… Emocjonalnie pacjentka odcięła się niemal całkowicie od świata innych istot ludzkich. Świat jej fantazji wydaje się praktycznie całkowicie zawłaszczony przez prymitywne, regresywne obsesje libidinalne, w tym wiele zniekształconych i dziwacznych… W kategoriach technicznych podstawowy układ sterowania emocjami wydaje się nietknięty, ale równie jasne jest, że aktualnie podtrzymuje go niepewnie i słabo wachlarz zróżnicowanych mechanizmów obronnych, m.in. intelektualizacja, strategie obsesyjno-kompulsywne, projekcja, reakcja upozorowana i somatyzacja, które obecnie zdają się nieadekwatne wobec swojego zadania kontroli czy powstrzymywania podstawowego procesu psychotycznego i w związku z tym ponoszą właśnie porażkę. Treść reakcji pacjentki jest wysoce niekonwencjonalna i często dziwaczna, pełna zagadnień seksualnych i anatomicznych, a podstawowy kontakt z rzeczywistością czasem ewidentnie i poważnie upośledzony. Pod kątem jakości i poziomu złożoności reakcje pacjentki są charakterystyczne dla osób o inteligencji wysokiej lub powyżej przeciętnej, jednak obecnie funkcjonuje ona intelektualnie w sposób ograniczony, na zaledwie przeciętnym poziomie. Twórczość tematyczna pacjentki w teście apercepcji tematycznej Murraya podkreśla jej zasadniczo pesymistyczny, fatalistyczny i depresyjny stosunek do otaczającego świata. Tak jakby w głębi serca czuła, że wszystkie ludzkie wysiłki są z góry skazane na porażkę, a przekonanie to zdaje się popychać ją głębiej w niesamodzielne, pasywne wycofanie. Pacjentka uważa, że żyje w świecie ludzi napędzanych dziwnymi, sprzecznymi, niezbyt zrozumiałymi i przede wszystkim podstępnymi motywami, które skazują ich w sposób nieunikniony na konflikt i porażkę…_
Pacjentka, o której mowa w tym raporcie psychiatrycznym, to ja. Wymienione testy – Rorschacha, test apercepcji tematycznej, test uzupełniania zdań oraz minnesocki wielowymiarowy inwentarz osobowości – zostały przeprowadzone prywatnie, w przychodni psychiatrycznej St. John’s Hospital w Santa Monica, latem 1968 roku, wkrótce po tym, jak przeszłam „atak zawrotów głowy i nudności”, o którym mowa w pierwszym zdaniu, i krótko przed tym, jak zostałam mianowana Kobietą Roku „Los Angeles Times”. Gwoli komentarza mogę powiedzieć tylko, że atak zawrotów głowy i nudności nie wydaje mi się teraz niewłaściwą reakcją na lato 1968 roku.
2.
W latach, o których mówię, mieszkałam w dużym domu w dzielnicy Hollywood, niegdyś drogiej, a teraz jeden z moich znajomych opisał ją jako „okolicę bezmyślnego zabijania”. Wynajmowałam dom przy Franklin Avenue, farba obłaziła z zewnątrz i od środka, rury pękały, futryny okien kruszyły się, a kort tenisowy nie był wyrównywany od 1933 roku, ale pokoje były liczne, z wysokimi sufitami, i przez te pięć lat, które tam spędziłam, nawet dość posępna inercja okolicy zdawała się sugerować, że powinnam mieszkać tam bez końca.
Tak naprawdę nie mogłam, ponieważ właściciele czekali tylko na zmianę planu zagospodarowania przestrzennego, by zburzyć dom i postawić wysoki apartamentowiec, i właściwie dokładnie to oczekiwanie nieuchronnej, choć niekoniecznie natychmiastowej destrukcji przydawało okolicy tego wyjątkowego charakteru. Dom po drugiej stronie ulicy zbudowano dla jednej z sióstr Talmadge², w 1941 roku służył jako konsulat japoński, a teraz, choć zabity dechami, zamieszkany był przez grupę niespokrewnionych dorosłych, którzy zdawali się stanowić jakąś grupę terapeutyczną. Dom obok należał do Synanon³. Pamiętam, jak spoglądałam na dom za rogiem opatrzony tablicą „Do wynajęcia” – mieścił się w nim kiedyś konsulat Kanady, miał dwadzieścia osiem wielkich pokoi i dwie chłodzone szafy na futra, a wynajmować go było można, zgodnie z duchem okolicy, tylko z miesiąca na miesiąc, bez wyposażenia. Ponieważ chęć wynajmu nieumeblowanego dwudziestoośmiopokojowego domu na miesiąc czy dwa jest czymś zdecydowanie szczególnym, okolicę zaludniały głównie zespoły rockandrollowe, grupy terapeutyczne, bardzo stare kobiety prowadzane po ulicy na wózkach inwalidzkich przez opiekunki medyczne w brudnych fartuchach, oraz mój mąż, córka i ja.
_P. I co jeszcze się stało, jeśli w ogóle…_
_O. Powiedział, że jego zdaniem mogę być gwiazdą, no, takim młodym Burtem Lancasterem, no wie pan, coś w tym stylu._
_P. Czy wymienił jakieś konkretne nazwisko?_
_O. Tak, proszę pana._
_P Jakie nazwisko?_
_O Wymienił wiele nazwisk. Mówił o Burcie Lancasterze. Mówił o Clincie Eastwoodzie. Mówił o Fessie Parkerze. Wymienił wiele nazwisk…_
_P. Rozmawialiście po jedzeniu?_
_O. Podczas jedzenia, po jedzeniu. Pan Novarro odczytywał naszą przyszłość z kart i wróżył nam z ręki._
_P. Czy powiedział wam, że będziecie mieli dużo szczęścia albo pecha, czy co się stało?_
_O. Nie za bardzo umiał wróżyć z ręki._
To wyjątki z zeznań Paula Roberta Fergusona i Thomasa Scotta Fergusona, braci w wieku odpowiednio 22 i 17 lat, podczas procesu w sprawie morderstwa Ramona Novarro, lat 69, w jego domu w Laurel Canyon, niedaleko mojego domu w Hollywood, wieczorem 30 października 1968 roku. Dość uważnie śledziłam ten proces, wycinając z gazet artykuły, a później pożyczając protokół od jednego z prawników obrony. Młodszy z braci, „Tommy Scott” Ferguson, którego dziewczyna zeznała, że przestała być w nim zakochana „mniej więcej dwa tygodnie po powołaniu Wielkiej Ławy Przysięgłych”, oświadczył, że nie wiedział o karierze pana Novarro jako aktora niemych filmów, dopóki nie pokazano mu – w pewnym momencie podczas tamtej nocy, kiedy doszło do morderstwa – zdjęcia gospodarza jako Ben-Hura. Starszy z braci, Paul Ferguson, który zaczął pracować w wesołym miasteczku, kiedy miał dwanaście lat, a w wieku dwudziestu dwóch lat mówił o sobie, że miał „życie szybkie i dobre”, poproszony przez ławę przysięgłych o swoją definicję żigolaka powiedział: „Żigolak to ktoś, kto potrafi rozmawiać – nie tylko z mężczyznami, ale i z kobietami. Kto potrafi gotować. Potrafi dotrzymywać towarzystwa. Umyć samochód. Żigolak to wiele drobiazgów. No wiecie, w tym mieście jest wielu samotnych ludzi”. Podczas procesu każdy z braci oskarżał o morderstwo drugiego. Obydwaj zostali skazani. Czytałam protokół kilka razy, próbując wyostrzyć sobie obraz w sposób, który nie sugerowałby, że żyję, jak to ujęto w mojej ocenie psychiatrycznej, „w świecie ludzi napędzanych dziwnymi, sprzecznymi, niezbyt zrozumiałymi i przede wszystkim podstępnymi motywami”; nigdy braci Fergusonów nie spotkałam.
Spotkałam natomiast w tamtych latach jedną z głównych bohaterek innego procesu o morderstwo z hrabstwa Los Angeles: Lindę Kasabian, kluczowego świadka oskarżenia w tzw. procesie Mansona. Zapytałam raz Lindy, co sądzi na temat pozornie przypadkowej sekwencji zdarzeń, która doprowadziła ją najpierw na filmowe ranczo Spanha⁴, a następnie do Sybil Brand Institute for Women pod zarzutem – później wycofanym – morderstwa Sharon Tate Polanski, Abigail Folger, Jaya Sebringa, Wojtka Frykowskiego, Stevena Parenta oraz Rosemary i Leno LaBianca. „Wszystko miało mnie czegoś nauczyć”, odparła Linda. Nie wierzyła, że przypadek nie ma jakiegoś wzorca. Linda posługiwała się czymś, w czym później rozpoznałam teorię kości, podobnie jak ja w okresie, o którym mówię.
Być może przybliżę atmosferę tamtych lat, jeśli powiem, że nie mogłam wtedy odwiedzić swojej teściowej, nie odwracając wzroku od oprawionego wiersza, _Błogosławieństwa dla domu_, który wisiał u niej w korytarzu w West Hartford w stanie Connecticut.
_Boże, błogosław każdy kąt_
_Błogosław domu próg_
_Błogosławiony niechaj będzie też_
_Kąt dla strudzonych stóp_
_Błogosław przejrzyste szkło okien, co wpuszcza światło gwiazd głęboko_
_I każde otwarte na oścież drzwi dla bliskich i obcych jednako._
Wiersz ten wywoływał u mnie fizyczny chłód, tak uparcie wydawał się być „ironicznym” szczegółem, z rodzaju tych, na jakich skupiali się reporterzy tego ranka, kiedy znaleziono ciała. W mojej okolicy w Kalifornii nie błogosławiliśmy drzwi otwartych na oścież dla bliskich i obcych jednako. Paul i Tommy Scott Fergusonowie byli obcymi, którzy stanęli u drzwi Ramona Novarro w Laurel Canyon. Charles Manson był obcym, który stanął u drzwi Rosemary i Leno LaBianców w Los Feliz. Niektórzy obcy u drzwi pukali i wymyślali jakiś powód, by wejść do środka – powiedzmy, chcieli zadzwonić po pomoc drogową w sprawie jakiegoś samochodu, którego nie było widać. Inni po prostu otwierali drzwi i wchodzili do środka, a ja napotykałam ich w holu wejściowym. Pamiętam, że zapytałam jednego takiego obcego, czego chce. Spoglądaliśmy na siebie przez, jak się wydawało, długą chwilę, po czym zobaczył na podeście schodów mojego męża. „Chicken Delight”, powiedział wreszcie, ale my nie zamawialiśmy żadnego Chicken Delight, a on miał puste ręce. Spisałam numer rejestracyjny jego dostawczaka. Wydaje mi się teraz, że w tamtym okresie ciągle spisywałam numery rejestracyjne dostawczaków, dostawczaków krążących po osiedlu, dostawczaków zaparkowanych po drugiej stronie ulicy, dostawczaków czekających bezczynnie na skrzyżowaniu. Wkładałam te numery do szuflady toaletki, gdzie mogłaby je znaleźć policja, kiedy nadejdzie właściwa pora.
Że taka pora nadejdzie, nie wątpiłam nigdy, przynajmniej nie w niedostępnych zakątkach umysłu, w których najwyraźniej coraz bardziej żyłam. Tak wiele spotkań w tamtych latach pozbawionych było jakiejkolwiek logiki z wyjątkiem sennej. W wielkim domu przy Franklin Avenue wiele osób zdawało się przychodzić i odchodzić bez związku z tym, co robiłam ja. Wiedziałam, gdzie leżą pościel i ręczniki, ale nie zawsze wiedziałam, kto śpi w każdym łóżku. Miałam klucze, ale nie miałam klucza. Pamiętam, jak pewnej Niedzieli Wielkanocnej wzięłam 25 mg Compazine i przygotowałam duży, wyrafinowany lunch dla grupy osób, z których wiele wciąż było tam jeszcze w poniedziałek. Pamiętam, jak całymi dniami chodziłam boso po zniszczonym parkiecie tego domu, pamiętam _Do You Wanna Dance_ z magnetofonu, _Do You Wanna Dance_, _Visions of Johanna_ i piosenkę pod tytułem _Midnight Confessions_. Pamiętam, jak opiekunka do dziecka powiedziała mi, że widzi śmierć w mojej aurze. Pamiętam, jak gawędziłam z nią o tym, dlaczego tak sądzi, a potem zapłaciłam, otworzyłam wszystkie okna tarasowe i poszłam spać w salonie.
W tamtym okresie ciężko mnie było zaskoczyć. Ciężko było nawet przyciągnąć moją uwagę. Byłam zaabsorbowana swoją intelektualizacją, swoimi strategiami obsesyjno-kompulsywnymi, swoją projekcją, swoją reakcją upozorowaną, swoją somatyzacją i protokołem z procesu Fergusonów. Pewien muzyk, którego poznałam kilka lat wcześniej, zadzwonił z Ramada Inn w Tuscaloosie, żeby powiedzieć mi, jak mam się zbawić za pomocą scjentologii. Spotkałam go raz w życiu, rozmawiałam z nim może z pół godziny o brązowym ryżu i listach przebojów, a teraz opowiadał mi z Alabamy o e-metrach⁵ i o tym, jak mogłabym osiągnąć stan _clear_. Otrzymałam telefon od jakiegoś obcego człowieka z Montrealu, który najwyraźniej chciał zaangażować mnie w jakąś operację narkotykową. „Czy można rozmawiać przez ten telefon?”, pytał kilka razy. „Czy Wielki Brat nie słucha?”
Powiedziałam, że wątpię, chociaż coraz bardziej nie wątpiłam.
„Bo my tu właściwie rozmawiamy o zastosowaniu filozofii zen do pieniędzy i biznesu, rozumiesz? A jeśli mówię, że będziemy finansować podziemie, i wspominam o dużych pieniądzach, to wiesz, o czym ja mówię, bo wiesz, co tu się dzieje, prawda?”
Może nie mówił o narkotykach. Może mówił o zarabianiu na karabinkach M1 – przestałam szukać w takich telefonach logiki. Osoba, z którą chodziłam do szkoły w Sacramento i którą ostatni raz widziałam w 1952 roku, pojawiła się w moim domu w Hollywood w 1968 roku jako prywatny detektyw z West Coviny, jedna z bardzo nielicznych licencjonowanych kobiet prywatnych detektywów w stanie Kalifornia. „Mówią na nas Dickless Tracy”, rzekła, leniwie, lecz zdecydowanie rozpościerając na stoliku w przedpokoju pocztę, która przyszła tego dnia. „Mam wielu bardzo bliskich przyjaciół wśród stróżów prawa”, powiedziała wtedy. „Może chciałabyś ich poznać”. Wymieniłyśmy się obietnicą utrzymania kontaktu, ale nigdy więcej się nie zobaczyłyśmy – nie było to w tamtym okresie nietypowe spotkanie. Lata sześćdziesiąte minęły, zanim przyszło mi do głowy, że te odwiedziny mogły nie być wyłącznie towarzyskie.
3.
Była godzina szósta czy siódma pewnego wczesnego, wiosennego wieczoru 1968 roku, a ja siedziałam na zimnej winylowej podłodze studia nagrań przy Sunset Boulevard, przyglądając się, jak zespół zwany The Doors nagrywa ścieżkę rytmiczną. Ogólnie rzecz biorąc, zajęcia zespołów rockandrollowych angażowały moją uwagę ledwie w minimalnym stopniu (słyszałam już o tym, że kwas to etap przejściowy, o Maharishim⁶, a nawet o Uniwersalnej Miłości i po pewnym czasie wszystko to brzmiało dla mnie jak marmoladowe niebo⁷), ale Doorsi byli inni, Doorsi mnie interesowali. Doorsi zdawali się nie być przekonani, że miłość to braterstwo i Kamasutra. Muzyka Doorsów uparcie twierdziła, że miłość to seks, a seks to śmierć i że to w nich leży zbawienie. Doorsi byli Normanami Mailerami listy przebojów Top Forty, misjonarzami apokaliptycznego seksu. _Break on through_, nalegały ich teksty, i _Light my fire_, i:
_Come on baby, gonna take a little ride_
_Goin’ down by the ocean side_
_Gonna get real close_
_Get real tight_
_Baby gonna drown tonight-_
_Goin’ down, down, down._
Tamtego wieczoru w 1968 roku zebrali się razem w niełatwej symbiozie, by nagrać swój trzeci album, w studio było za zimno, światła były za jasne, leżały masy kabli i rzędy złowróżbnych, mrugających obwodów elektronicznych, z którymi muzycy tak łatwo się godzą. Było trzech z czterech Doorsów. Był basista wypożyczony z zespołu zwanego Clear Light. Był producent, inżynier, menedżer trasy, kilka dziewczyn i syberyjski husky o imieniu Nikki, z jednym okiem szarym, a jednym złotym. Były papierowe torby na wpół wypełnione jajkami na twardo, kurzą wątróbką i cheeseburgerami oraz puste butelki po soku jabłkowym i kalifornijskim _rosé_. Było wszystko i wszyscy, których Doorsi potrzebowali, by zmontować resztę tego trzeciego albumu, z wyjątkiem jednego: czwartego Doorsa, głównego wokalisty, Jima Morrisona, dwudziestoczteroletniego absolwenta UCLA, który nosił czarne winylowe spodnie, żadnej bielizny, i zwykle sugerował pewien zakres możliwości wykraczający lekko poza pakt samobójczy. To Morrison opisał The Doors jako „erotycznych polityków”. To Morrison zdefiniował zainteresowania grupy jako „cokolwiek, co wiąże się z buntem, nieładem, chaosem, działalnością, która zdaje się nie mieć żadnego sensu”. To Morrison został aresztowany w Miami w grudniu 1967 roku za „nieprzyzwoity” występ. To Morrison napisał większość tekstów The Doors, których specyficzny charakter miał odzwierciedlać albo wieloznaczną paranoję, albo zupełnie jednoznaczny nacisk na miłość-śmierć jako totalny odlot. I to Morrison był nieobecny. Ray Manzarek, Robby Krieger i John Densmore sprawili, że The Doors brzmią tak, jak brzmią, i pewnie również Manzarek, Krieger i Densmore sprawili, że siedemnaścioro na dwadzieścioro respondentów w American Bandstand⁸ wolało Doorsów niż jakikolwiek inny zespół, ale to Morrison stał tam w swoich czarnych winylowych spodniach bez żadnej bielizny i określał koncepcję, i to na Morrisona teraz czekali.
„Hej, słuchajcie”, powiedział inżynier. „Słuchałem jakiegoś radia po drodze tutaj i zagrali trzy piosenki Doorsów, najpierw _Back Door Man_, potem _Love Me Two Times_ i _Light My Fire_”.
„Słyszałem to”, mruknął Densmore. „Słyszałem”.
„To co w tym złego, że ktoś gra trzy wasze piosenki?”
„Ten koleś dedykuje je swojej rodzinie”.
„Serio? Swojej rodzinie?”
„Swojej rodzinie. Co za beznadzieja”.
Ray Manzarek pochylał się nad klawiszami firmy Gibson. „Myślicie, że _Morrison_ wróci?”, zapytał, nie zwracając się do nikogo szczególnego.
Nikt nie odpowiedział.
„To może nagramy jakiś _wokal_?”, ciągnął Manzarek.
Producent pracował nad taśmą ścieżki rytmicznej, którą właśnie nagrali. „Mam nadzieję”, odparł, nie podnosząc wzroku.
„Taa”, odparł Manzarek. „Ja też”.
Noga mi zdrętwiała, ale nie wstałam; niesprecyzowane napięcie zdawało się wprawiać wszystkich obecnych w katatonię. Producent puścił ścieżkę rytmiczną. Inżynier stwierdził, że chce wykonać swoje ćwiczenia oddechowe. Manzarek zjadł jajko na twardo. „Tennyson stworzył mantrę z własnego nazwiska”, rzekł do inżyniera. „Nie wiem, czy mówił «Tennyson Tennyson Tennyson», czy «Alfred Alfred Alfred», czy «Alfred Lord Tennyson», ale tak czy inaczej, stworzył ją. Może mówił po prostu «Lord Lord Lord»”.
„Odjazdowo”, powiedział basista Clear Light. Był sympatycznym entuzjastą, ani trochę nie przypominał duchem Doorsów.
„Zastanawiam się, co mówił Blake”, zadumał się Manzarek. „Szkoda, że nie ma _Morrisona_. _Morrison_ by wiedział”.------------------------------------------------------------------------
¹ Masakra kilkuset cywilów dokonana w południowym Wietnamie przez wojska amerykańskie 16 marca 1968 r. (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
² Constance, Norma i Natalie – popularne aktorki kina niemego.
³ Jedna ze wspólnot dla osób uzależnionych.
⁴ Spahn Movie Ranch, wynajmowane na potrzeby planów filmowych duże ranczo należące do George’a Spahna, który podnajął je „Rodzinie” Mansona.
⁵ Wykorzystywane w scjentologicznych praktykach urządzenie do pomiaru reakcji skórno-galwanicznej, który miał dawać informacje o stanie emocjonalnym badanej osoby.
⁶ Maharishi Mahesh Yogi, założyciel i guru ruchu medytacji transcendentalnej.
⁷ Nawiązanie do tekstu piosenki Beatlesów _Lucy in the Sky with Diamonds_:
„Picture yourself in a boat on a river
With tangerine trees and marmalade skies”.
⁸ Amerykański program telewizyjny z występami muzyków i tancerzy.