Biały dym - ebook
Biały dym - ebook
Marigold ucieka przed duchami. Widma jej dawnego życia wciąż ją prześladują, ale przeprowadzka z rodziną, w zupełnie inne otoczenie, może być dla niej nowym początkiem. Jej mama przyjęła nową pracę, która zapewnia bezpłatne zakwaterowanie, a Marigold musi teraz dzielić przestrzeń ze swoją nową rodziną, w tym nieznośną, dziesięcioletnią przyrodnią siostrą Piper.
Odnowiony, piękny dom, położony w mieście pełnym ruin, ma swoje sekrety. Przedmioty znikają, drzwi otwierają się same, a w pomieszczeniach unosi się nieprzyjemny zapach, który zdaje się zauważać tylko Marigold. Co gorsza, Piper ciągle mówi o nowej przyjaciółce, która nie chce w posiadłości nowych lokatorów, a w szczególności Marigold.
Mari dowiaduje się, że zagrożenie nie ogranicza się do ulicy, przy której teraz mieszka. Miasteczko też ma swoje tajemnice. A one zawsze wyjdą na jaw. Nawet przez najmniejsze szczeliny.
Ale „uciekać przed duchami” to tylko metafora, prawda?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367551953 |
Rozmiar pliku: | 533 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ach. W końcu jesteście. Mówili, że niedługo przyjedziecie. Zostawili mnie tutaj, bym latami gniła i marniała… Zostawili mnie na śmierć. A teraz pojawiacie się wy. Rodzina, która próbuje mnie zastąpić. Wymazać mnie. Nas.
Ale to nigdy nie nastąpi. To jest mój dom. Nieważne, ile razy przemalują ściany i wymienią podłogi… to zawsze będzie mój dom. Nigdy mi go nie odbierzecie. Jest mój. Zapłaciłam za niego krwią mojej rodziny. Jest mój na zawsze. Mój. Mój. Mój. Tylko mój. Nie mogą mi go odebrać.
Już niedługo się przekonacie: mój dom, moje zasady. Wszystko, co jest wasze, od teraz jest moje. I będziecie żyć według moich zasad aż do dnia, gdy się wyniesiecie. Właśnie tak. Nie pobędziecie tu za długo. Już ja tego dopilnuję.
Och, no i proszę. Przywieźliście mi małą przyjaciółkę.JEDEN
ALARM: Czas na tabletki!
Tęsknię za ciepłem słońca.
Tęsknię za bezchmurnym, niebieskim niebem, skalistymi plażami, górskimi widokami, palmami i kolcami kaktusów. Wilgotna ziemia w moich dłoniach i kłujące liście aloesu… Wspomnienia są ostre i przeszywają mnie jak kawałki rozbitego chwilę temu szkła.
Zmiana jest dobra. Zmiana jest niezbędna. Zmiana jest potrzebna.
Przez ostatnie trzy dni z tylnej kanapy naszego minivana nie widziałam nic oprócz niekończącej się autostrady, a niebo ciemniało z każdym stanem, przez który przejeżdżaliśmy. I kurczę, oddałabym prawego cycka, by chociaż spojrzeć na coś, co nie byłoby podejrzanym motelem, obleśną knajpą albo łazienką na stacji benzynowej.
– Tatusiu, daleko jeszcze? – pyta Piper ze środkowej kanapy, z książką na kolanach.
– Już niedaleko, skarbeńku – mówi Alec zza kierownicy. – Widzisz tamte budynki? Jeszcze niecałe dziesięć kilometrów.
– Nasz nowy dom – dodaje mama z uśmiechem pełnym nadziei, wsuwając swoje złotobrązowe palce w bladą dłoń Aleca.
Piper ich obserwuje, a jej szczęka się zaciska.
– Muszę do łazienki. Teraz – mówi z wyniosłością w głosie, która jeszcze bardziej napina atmosferę w wypakowanym po brzegi samochodzie.
– Serio, znowu? – mamrocze pod nosem Sammy, powstrzymując się przed wyładowaniem frustracji na komiksie. Buddy, nasz pies w typie owczarka niemieckiego, trąca jego ramię, domagając się więcej drapania za uszami.
– Ale już prawie jesteśmy, skarbie – mówi do niej mama, uśmiechając się promiennie. – Może uda ci się jeszcze chwilę wytrzymać?
– Nie – odpowiada ostro. – Niedobrze jest trzymać siusiu. Babcia tak mówiła.
Mama wykrzywia usta w uśmiechu i odwraca głowę w stronę drogi. Robi absolutnie wszystko, co w jej mocy, by ją rozmrozić, ale Piper niezmiennie pozostaje blokiem lodu, niewrażliwym na te próby.
Sammy, żując długą, owocową żelkę bio, wyciąga słuchawkę z ucha i nachyla się do mnie, żeby wyszeptać:
– Według Google Maps ta playlista miała starczyć na całą trasę, a przesłuchałem ją już dwa razy. Trzeba było wliczyć dodatkowy dzień dla paniusi ze słabym pęcherzem.
Piper zamiera i prostuje szyję, udając, że nie słyszy. Ale nasłuchuje. Zawsze nasłuchuje. Tego dowiedziałam się przez ostatnie dziesięć miesięcy. Słucha, zbiera informacje i knuje. Piper ma włosy w kolorze truskawkowego blondu, miedziane piegi i różowe usta, które nieczęsto przybierają kształt czegoś przypominającego uśmiech. Z której strony by na nią spojrzeć, jest upiornie blada. Na tyle, że, moim zdaniem, chyba powinniśmy byli zostać w Kalifornii; choćby po to, by słońce przypudrowało jej kości policzkowe.
– Zjedziemy przy pierwszej okazji i poszukamy stacji – mówi Alec do mamy. – Żaden problem, prawda?
– Mhm, jasne – odpowiada mama, wypuszczając jego dłoń, by związać swoje długie dredy w wysokiego koka. Zawsze bawi się włosami, gdy czuje się niezręcznie. Ciekawe, czy Alec już to zauważył.
Zmiana jest dobra. Zmiana jest niezbędna. Zmiana jest potrzebna.
Powtórzyłam tę mantrę przynajmniej milion razy, w miarę jak oddalaliśmy się od przeszłości, za cel mając niepewną przyszłość. Niepewność niekoniecznie jest czymś złym. Po prostu zamyka cię w więzieniu własnych myśli. Mój guru powiedział jednak, że zawsze gdy zaczynam w nich tonąć, powinnam chwytać się mantry jak koła ratunkowego i czekać na ratunek od wszechświata. To zdecydowanie pomogło mi przetrwać ostatnie trzy miesiące bez dostępu do leków na stany lękowe.
Wtedy ją zauważam. Czarną kropkę na mojej beżowej sukience.
– Nie, nie nie nie… – pojękuję, cała drżąc, a w mojej głowie odzywa się wcześniej zapamiętana informacja.
FAKT: W ciągu swojego życia samice pluskiew mogą złożyć setki jaj, każde o wielkości drobinki kurzu.
Samochody na autostradzie wpadają na siebie w wielkim karambolu, a moje ciało staje w płomieniach.
Z każdą sekundą setki, może tysiące jajeczek składane są na mojej sukience, na mojej skórze. Pluskwy się wykluwają, rozmnażają i znów wykluwają na całym ciele; nie mogę oddychać, potrzebuję powietrza, nie, potrzebuję gorącej wody, ciepła, słońca, ognia, spalić samochód, pozbyć się ich pozbyć się ich pozbyć się ich!
Gwałtownie chwytam kropkę paznokciami, unoszę do światła i pocieram miękki materiał.
To nie pluskwa. Zwykły kłaczek. Jest okej. Wszystko okej. Okej okejokejokejokej…
Wyrzucam go przez okno i ściskam szklane wiwarium leżące na moich kolanach, żeby nie spadło przez miarowe podskoki mojej nogi. Potrzebuję skręta, brownie albo żelki… Cholera, teraz to nawet zaciągnęłabym się powietrzem kogoś palącego zioło, tak desperacko pragnę otępienia. Skołatane nerwy próbują wyrwać się spod tłamszącej je ciężkiej skóry. Nie mogę tutaj wybuchnąć. Nie przy Sammym, a już na pewno nie przy mamie.
Kotwiczenie. Tak, potrzebuję się zakotwiczyć. Dasz radę, Mari. Gotowa? Dajesz. Widzę pięć rzeczy:
1) Niebieskawą panoramę miasta przed nami.
2) Spalony kościół zacieniony drzewami.
3) Starą wieżę zegarową, pokazującą zły czas.
4) Po lewej stronie, w oddali, cztery biało-szare, pozbawione okien budynki, wyglądające jak wielkie betonowe pustaki.
5) Bliżej autostrady jest coś w rodzaju opuszczonej fabryki. Widać, że nic z nią nie robiono od wielu lat; ze szczelin na parkingu wyrastają gęste chwasty, a z dachu zwisa neon w stylu art deco, z napisem Motor Sport. Dźwięk wiatru świszczącego między powybijanymi szybami pewnie przypomina śpiew wielorybów.
Zastanawiam się, jak jest w środku. Pewnie wygląda jak upiorna, sypiąca się skorupa dawnych Stanów Zjednoczonych, cholernie zasyfiona, a na ścianach wiszą plakaty z czasów drugiej wojny światowej, z kobietami w kombinezonach trzymającymi wkrętarki. Podnoszę telefon, żeby zrobić zdjęcie, a ten wibruje i pojawia się wiadomość od Tamary.
Ta-Mara: Laska, dojechałaś już?
Ja: Nie. Jedziemy donikąd. Alec chyba nas porwał.
Ta-Mara: Dobra, to włącz lokalizację, żebym mogła znaleźć twoje ciało.
Ja: I skończyła mi się łaska, którą mnie obdarowałaś.
Ta-Mara: Kurde!!! Już?
Ja: Nawet nie wyjechała poza granice drugiego stanu.
Ta-Mara: To wiesz, bierz dupę i spieprzaj z tego samochodu na szybkości.
Tęsknię za Tamarą. I w sumie tylko za nią. Wszyscy pozostali, których znałam, mogą umrzeć powolną śmiercią. Agresywnie, co? Widzicie już, dlaczego nie pogardziłabym skrętem?
– Tatusiu, czy ze mną jest coś nie tak?
Piskliwy głos Piper byłby w stanie spękać porcelanę.
Alec spogląda na swoją córkę w lusterku; jej anielski blask przysłania mu postrzeganie rzeczywistości.
– Oczywiście, że nie! Skąd ta myśl?
– Sammy powiedział, że mam słaby pęcherz. Co to znaczy?
– Co?!
Typowa Piper. Zawsze podchodzi do sprawy strategicznie, wyczekując ze zrzuceniem bomb na odpowiedni moment. To szachy, nie warcaby.
Podczas gdy mój młodszy brat dyskutuje z rodzicami na temat przezywania, Piper siedzi z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy, obserwując miasto, którym niewątpliwie zawładnie.
Oglądaliście pierwszy odcinek The Walking Dead? Wiecie, ten, w którym Rick Grimes budzi się w szpitalu nieświadomy wydarzeń z ostatnich dwóch dni, po czym jedzie konno przez spustoszone apokalipsą ulice i ze zdumieniem odkrywa, że świat zmienił się w jeden wielki pierdolnik? Cóż, tak właśnie się czuję, zjeżdżając z autostrady do Cedarville.
Piper przybliża się do szyby ze zmarszczonymi brwiami.
– Tatusiu, tu był jakiś pożar?
Podążam wzrokiem za jej spojrzeniem i widzę rząd spalonych domów stojących przy ulicy.
– Ee, może, skarbie – mówi Alec, mrużąc oczy. – Albo po prostu są… bardzo stare.
– To dlaczego ich nie naprawią?
– Cóż, w przeszłości miasto miało… problemy finansowe. Ale idzie ku dobremu. Dlatego tu jesteśmy!
Sammy trąca mnie łokciem.
– Mari, spójrz.
Po jego stronie jest jeszcze więcej opuszczonych budynków, sklepów, a nawet szkół. Powieszone na nich znaki sugerują, że stoją zamknięte przynajmniej od lat dziewięćdziesiątych.
– Chryste – wzdycha mama. Absolutnie nie przypomina to nadmorskiego miasteczka, w którym się wychowała. W którym wychowałam się też ja. Do którego mogę już nigdy nie wrócić.
Alec skręca w ulicę Maple. Dostrzegam nazwę ulicy na przekrzywionym znaku drogowym stojącym przed trzypiętrową wiktoriańską posiadłością z czerwonej cegły; jej strzelisty dach się zapadł, wokół zabitych deskami okien widoczna jest sadza, a boczną ścianę pokrywają martwe pnącza.
Kolejny budynek jest w jeszcze gorszym stanie. Biały dom parterowy z wyglądającym jak na wpół rozdarta paczka chipsów dachem, z którego wyrasta drzewo. Następny jest jak upiorny dom dla lalek… a każdy kolejny nie lepszy.
Mama i Alec spoglądają na siebie niepewnie.
– Gdzie… my… jesteśmy? – mamrocze Sammy, orientując się w sytuacji.
– Och! – mówi mama, wskazując coś palcem. – Tam, przed nami! Jesteśmy na miejscu!
Parkujemy przed śnieżnobiałym domem z szerokim, niedokończonym tarasem, oknami wykuszowymi, szmaragdową trawą i kobaltowoniebieskimi drzwiami. Stanowi jaskrawy kontrast wobec pozostałych domów na ulicy i – dzięki krzątającym się robotnikom – jest jedynym, który tętni życiem.
Biała kobieta w szarej garsonce macha do nas ze schodów prowadzących do wejścia. W drugiej dłoni trzyma teczkę oprawioną w skórę.
– To pewnie Irma – mówi mama, odmachując do niej. – Reprezentuje fundację. Bądźcie mili. Wszyscy.
Przybieramy sztuczne uśmiechy, wylewamy się z minivana i stajemy na krawężniku, patrząc w górę, na nasz nowy dom. Bezwiednie jednak rzucam ukradkowe spojrzenia na rozpadające się okoliczne budynki, spodziewając się, że z zarośli zaraz wytoczy się zombie.
Irma idzie podjazdem w naszą stronę, postukując niskimi obcasami, a jej brązowe loki skaczą w górę i w dół. Z bliska wygląda na starszą, niżby sugerowały jej farbowane włosy.
– Dzień dobry! Dzień dobry! Witajcie! Pani to na pewno Raquel. Nazywam się Irma Von Hoven. Rozmawiałyśmy przez telefon.
Mama ściska jej dłoń.
– Irma, tak, miło mi panią poznać osobiście!
– Raz jeszcze gratuluję wygrania Rezydencji WGCP. Szczerze cieszymy się, że zamieszkacie w Cedarville!
– Dziękuję! To jest mój mąż, Alec, nasz syn, Sam, i nasze córki, Marigold i Piper.
– Przybrana córka – poprawia ją Piper.
Alec ściska jej ramiona, chichocząc.
– Pamiętaj, skarbie, że teraz jesteśmy rodziną, okej? Możesz przywitać się z panią Von Hoven?
– Myślałam, że my już to zrobiliśmy.
Irma otwiera szerzej oczy i przyciska teczkę do piersi, po czym jej wzrok wędruje w górę, na mnie.
– Jejku, ale jesteś wysoka!
Wzdycham.
– No, słyszałam to już jakiś milion razy.
– Ee… no tak. To może was oprowadzę! Okej?
– Jasne, byłoby super, dzięki – mówi mama, lekko przytłumiona. – Sammy, zostaw Buddy’ego w samochodzie.
– Chodźcie. I nie przejmujcie się robotnikami. Zostało im tylko parę rzeczy do wykończenia tu i tam. Kilka tygodni temu napotkaliśmy pewne przeszkody, ale teraz wszystko idzie jak po maśle.
Drzwi skrzypią i wchodzimy do holu. Wnętrze jest ogromne. Trzy razy większe od naszej plażowej szopy, jak mój tata nazywał nasz dom.
– Budynek postawiono na początku lat siedemdziesiątych, ale, rzecz jasna, usprawniliśmy go. Urządzenia ze stali nierdzewnej, wymienione rury, podłogi i nie tylko. Po lewej macie salon, nie zwracajcie uwagi na narzędzia. Po prawej jest oficjalna jadalnia, idealna na wystawną kolację dla gości. Właśnie pokryli schody bejcą. Wspaniale, nieprawdaż?
Drewno. Tylko to widzę. Wszędzie drewno. Świeżutkie miejsca lęgowe dla pluskiew…
FAKT: Pluskwy uwielbiają lokować się w materacach, walizkach, książkach, pęknięciach w ścianie, gniazdkach elektrycznych i wszystkim, co zrobione z drewna.
– Tutaj macie nieziemską kuchnię wychodzącą na salon. Idealne miejsce do zabawy dla dzieci. Tamten kącik śniadaniowy wręcz zalewany jest naturalnym światłem. Przestronna spiżarnia, mnóstwo miejsca w szafkach…
Milion szafek z drzewa wiśniowego, drewniane okna wykuszowe, lśniące podłogi… Drewno, drewno, wszędzie drewno.
Trzęsącymi się dłońmi kładę moje wiwarium obok kosza powitalnego, pełnego wędlin, serów, orzechów włoskich i krakersów. Biorę orzechy i z dużą siłą ciskam je do śmieci, strasząc Irmę.
Mama wtrąca się z wyjaśnieniem.
– Przepraszam, Sammy ma na nie alergię.
– Och, rozumiem – mówi Irma, trzepocząc rzęsami. – Ee, za tymi drzwiami jest mała biblioteczka. Świetnie się nada na niewielki gabinet.
Stukam w ścianę. Pusta. Dom ma świetny szkielet, ale gównianą izolację. Podeszwą uderzam podłogę i ta odpowiada wibrującym echem.
Irma rzuca mamie zdziwione spojrzenie.
– Ee, ich tata jest architektem – tłumaczy mama nieśmiało.
– Aha. Rozumiem.
Nie wiem, dlaczego wszyscy patrzą na mnie, jakbym to ja była szalona. Jeśli zimy na Środkowym Zachodzie wyglądają tak jak na filmach, to zamarzniemy na amen już w listopadzie! Ustawiam nowy alarm w telefonie:
10:25 ALARM: Zamów koce elektryczne.
– Co to? – pyta Sammy, wskazując na drzwi pod schodami. Ciemne, powykrzywiane drewno wyróżnia się na tle wybejcowanego i wypolerowanego wnętrza.
– Och. Tak, no, to jest piwnica, ale tam nie wolno wchodzić. Pan Watson wszystko wytłumaczy, on jest kierownikiem. Może zobaczymy sypialnie?
Idziemy na górę i gromadzimy się w korytarzu bez okien. Gdzieś nad nami rozlega się głośny huk. Piper piszczy i mocno przytula się do Aleca.
– To nic takiego! Po prostu pracują na dachu. W każdym razie mamy tutaj cztery sypialnie, z czego jedna jest większa i ma własną łazienkę. Ta wychodzi na podwórze i jest niesamowicie oświetlona…
– Co sądzisz? – szepcze do mnie mama, uśmiechając się radośnie. – Nieźle, co?
– Jest… dużo drewna – mamroczę, drapiąc się po wewnętrznej stronie ramienia.
– A tutaj mamy łazienkę. Ogromna, nieprawdaż? To prawdziwa wanna wolnostojąca na nogach.
Gdy pozostali cisną się w drzwiach, by podziwiać szachownicę z płytek, ja odłączam się od wycieczki, żeby zadzwonić do taty. W Japonii dochodzi północ, ale pewnie jeszcze nie śpi.
Nie ma zasięgu. Pośrodku miasta? To… niemożliwe.
Za sobą słyszę skrzypnięcie podłogi, jakby ktoś stanął ciężko na wiekowym drewnie. Otulona ciemnością, czuję, jak wzdłuż moich rąk przebiega dreszcz. Jest zimniej niż na zewnątrz. Odwracam się i dostrzegam cień przemykający za zamkniętymi drzwiami jednej z sypialni.
Powiedziała przecież, że są na dachu.
– Halo? – mówię, podchodząc bliżej, ostrożnie stawiając kroki.
Dobiega mnie powolny, prawie niedosłyszalny wdech i cień się oddala. Zapada cisza.
Obracam gałkę i zamek ustępuje. Drzwi otwierają się powoli i samoczynnie, a ja niemal spodziewam się zobaczyć kogoś stojącego tuż za nimi.
Ale nikogo nie ma.
Pokój jest pusty. Ściany są białe i nagie. Przy oknach nie ma nawet zasłon i widzę za nimi ogród pełen wysokich sosen; gałęzie kołyszą się na wietrze.
– Ach – mówię, śmiejąc się z siebie. Wiatr, słońce, gałęzie… no pewnie, że rzucają cienie na podłogę.
Teraz rozumiecie, dlaczego potrzebuję odprężenia?
Zalany słońcem pokój, w którym znajduje się mała garderoba, a podłoga wyłożona jest asymetrycznymi panelami, sprawia wrażenie przytulnego i spokojnego. Mój guru powiedział kiedyś: „Dom nie jest miejscem, a poczuciem”. Może to miejsce nie jest takie złe… Natychmiast jednak moją uwagę przyciąga wielka, szeroka szczelina w obramowaniu okna.
Cóż, może nie taka szeroka. Jest wąska, ale wystarczająco przestronna, by pluskwy zrobiły sobie tam wygodną kwaterę.
Wyciągam kartę kredytową z portfela i wsuwam ją w szczelinę.
Pewnie mogłabym wypełnić ją silikonem…
Irma wchodzi do pokoju, postukując obcasami, a za nią moja rodzina.
– A tutaj mamy… Ee, słońce? Co robisz?
Prostuję się.
– Yyy… sprawdzam, czy są tu pluskwy.
Mama wykrzywia usta w uśmiechu.
– Mari jest bardzo, hm… zapobiegawcza w kwestii utrzymania domu.
Irma otwiera usta, ale zaraz zamyka je w sztucznym uśmiechu.
– Och. No jasne, dobrze. Może resztę omówimy w kuchni?
Gdy schodzimy na dół, Sammy, uśmiechając się złośliwie, bezgłośnie mówi do mnie „dziwadło”.
– Och, panie Watsonie – mówi śpiewnie Irma, machając do starszego mężczyzny stojącego w holu. – Oto rodzina Anderson-Green. Kończymy właśnie spacer po ich nowym domu.
Pan Watson wypuszcza odrobinę powietrza, nieumiejętnie kryjąc swoje rozdrażnienie zachowaniem Irmy. Ma gęstą, siwiejącą brodę, skórę w kolorze czekolady i przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Ściąga kask i wita nas skinieniem łysej głowy.
– Dzień dobry – mówi. – Uważajcie na ciśnienie wody. Nie tyrajcie jej za bardzo, jest nowa. Idę sprawdzić, co u chłopaków.
Ponownie kiwa głową, pewnym ruchem zakłada kask i wychodzi przez drzwi wejściowe.
– Ooookej – chichocze Alec.
Oszczędny w słowach. Już go lubię.
– Cóż – wzdycha Irma. – Może przejdźmy do rzeczy.
Irma otwiera swoją teczkę na granitowym blacie kuchennej wyspy i wyciąga z niej różne ulotki i dokumenty.
– No dobra. To jest umowa, którą macie podpisać. I, ze względów prawnych, muszę wam raz jeszcze przedstawić zasady.
– Oczywiście – mówi mama. Alec stoi obok niej i masuje jej kark.
Piper w mgnieniu oka znajduje się za nim i ciągnie go za koszulę. Jej niezaspokojone pragnienie uwagi uznałabym za śmieszne, gdyby nie było tak wkurzające.
Irma poprawia okulary i odczytuje dokument.
– Jak zostało to omówione, artyści uczestniczący w programie mieszkalnym Wzrastaj, Gdzie Cię Posadzono, w skrócie WGCP, mają prawo nieodpłatnie mieszkać w jednym z naszych odrestaurowanych, zabytkowych domów na czas rezydencji i przysługuje im prawo wykupu. Co kwartał artystka, to jest pani, zobowiązana jest do uczestnictwa w przyjęciach połączonych ze zbiórką funduszy, spotkaniach networkingowych i galach, których celem jest wsparcie i promocja wysiłków Fundacji Sterlinga, wkładanych w odbudowę społeczności miasta Cedarville. W okresie rezydencji artystki musi ona ukończyć przynajmniej jeden duży projekt, na przykład nową książkę. Wypowiedzenie umowy skutkuje natychmiastową eksmisją oraz koniecznością opłacenia kosztów poniesionych przez fundację wraz z odsetkami oraz odszkodowaniem, którego wysokość uzależniona jest od długości pobytu artystki.
– Tatusiu, co znaczy „eksmisja”?
Alec zakłada Piper włosy za jej uszy.
– To znaczy, że musielibyśmy natychmiast opuścić dom. Ale nie martw się. To się nie stanie.
Ostrzeżenie w głosie Aleca zbija ostatnie zdanie w jedno długie słowo.
Mama bierze głęboki wdech.
– Dobra. Gdzie mam podpisać?
Gdy mama i Alec kończą papierologię, ja stoję przed szklanymi drzwiami prowadzącymi do wąskiego, otoczonego płotem ogrodu i próbuję dodzwonić się do taty, jak mu to obiecałam, ale jedna kreska zasięgu ledwie wystarczy na wysłanie wiadomości. Na zewnątrz robotnik bejcuje podłogę tarasu z ciemnego drewna. Pociągnięcia jego pędzla są cholernie pospieszne i niedokładne, a po jego karku cieknie pot.
Czym się tak stresujesz, gościu?
Mama staje obok mnie i obejmuje mnie ramieniem. Z jej skóry bije ciepła aura spokoju.
– Mnóstwo miejsca na nowy ogród. W tamtym kącie możemy zrobić parę klombów i obudować je, żeby nie kusiły Buddy’ego.
Próbuje wskazać mi dobre strony tego wszystkiego, ale ja nie widzę ani jednej. Ona jednak jest szczęśliwa. Zawsze chciałam, by była szczęśliwa.
– Och! Lubicie ogrodnictwo? – mówi za naszymi plecami Irma. – W Cedarville działa wspaniały klub ogrodnictwa miejskiego. Spotkania odbywają się w bibliotece w ostatnią niedzielę miesiąca.
Po wyjściu za Irmą na werandę rozglądamy się po okolicy i niemal spodziewam się, że środkiem ulicy przetoczy się biegacz stepowy, jak w westernach.
– Pani Von Haven, bez urazy, ale gdzie są, ee, wszyscy inni? – pyta Sammy, drapiąc się po głowie. – Czy jest jakaś impreza w innym stanie, na którą nie zostaliśmy zaproszeni?
W kategorii młodszych braci ja trafiłam szóstkę w totka, dostając Sammy’ego. Wyjątkowo dojrzały jak na swój wiek, zaopatrzony w pokręcone poczucie humoru i niewyczerpany sarkazm; zawsze mogę liczyć na to, że rozładuje napięcie, wypowiadając na głos to, co wszyscy mają na myśli.
Irma chichocze.
– Cóż, wśród was jest pierwsza artystka naszego programu! Ale będzie ich wiele więcej. Fundacja Sterlinga jest właścicielem wszystkich posiadłości po tej stronie ulicy Maple. Chodź! Pokażę ci, co i gdzie. – Bierze Sammy’ego pod ramię i prowadzi go do krawędzi naszego podjazdu.
Idziemy za nimi, a Piper wciska się między mamę i Aleca i łapie go za dłoń.
– Okej! Ty, młody człowieku, mieszkasz na ulicy Maple, łączącej aleje Division i Sweetwater, w dzielnicy Maplewood należącej do miasta Cedarville – mówi Irma, wskazując różne kierunki. – Składa się ona z jakichś piętnastu skrzyżowań i zamieszkują ją około dwa tysiące osób. Trzy skrzyżowania dalej, w tamtą stronę, jest park Cedarville. Za nim znajduje się cmentarz. Skręcając w lewo, w aleję Sweetwater, po czterech przecznicach dotrzesz do liceum Kings. Jeśli jednak skręcisz w prawo, po trzech przecznicach trafisz na szkołę podstawową Benning, która jest zaraz obok gimnazjum Pinewood. Jeśli z kolei skręcisz w lewo na alei Division, dotrzesz do supermarketu i wjazdu na obwodnicę. Piętnaście minut jazdy i jesteś w centrum albo nad rzeką.
– Jest tu rzeka? – pyta Piper. Z jakiegoś powodu ją to interesuje.
– Och, tak. A wzdłuż niej ładne bulwary. Mnóstwo tam nowych restauracji i kasyn, jest nawet salon gier. Mam też parę wskazówek dla rodziców, jeśli pozwolicie. Aleja Sweetwater nie jest… najbardziej reprezentatywną częścią miasta, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Wasza okolica jest czymś w stylu dobrze obiecującej i rozwijającej się dzielnicy. – Obniża głos. – Zawsze zamykajcie drzwi i okna przed spaniem. Nigdy nie zostawiajcie niczego w samochodzie albo na werandzie, jeśli wam na czymś zależy, i nie pozwalajcie dzieciom się wałęsać. To się tyczy zwłaszcza tych starych domów.
Wszyscy zamarliśmy; nawet z daleka dałoby się usłyszeć, jak rośnie trawa przed naszym domem.
Irma śmieje się lekko.
– Ale tak w ogóle to Cedarville jest jednym z najbardziej przyjaznych miast w kraju. Niewielka skaza dodaje mu charakteru.
– Skoro tak pani mówi – mamrocze Sammy.
– No dobrze. To chyba już wszystko. Pan Sterling chciałby w przyszłym miesiącu urządzić dla was kolację powitalną w swoim domu. Prześlę wam szczegóły. Robotnicy powinni uwinąć się ze wszystkim w ciągu tygodnia lub dwóch. Macie mój numer, więc gdybyście natrafili na jakiekolwiek problemy, dzwońcie bez wahania. I raz jeszcze: witajcie w Cedarville!
Irma macha nam na pożegnanie, idąc w stronę swojego samochodu i zostawiając nas w szoku, przytłoczonych informacjami, które zrzuciła nam na głowy.
Gdy odjeżdża, uprzedzam Sammy’ego w wypowiedzeniu naszych myśli.
– Czyli… nie zostajemy tutaj, prawda?
Mama prycha.
– Dlaczego nie?
– Ee, żeby daleko nie szukać: nie widzisz tego, co mamy dookoła? – pyta Sammy, wskazując na opuszczoną ulicę.
Ceglany dom po naszej prawej stronie tonie w pnączach i wygląda ni mniej, ni więcej jak ogromny żywopłot; drewniane płyty zakrywają wszystkie okna i drzwi.
– Cóż – mówi Alec. – Powiedziała, że będzie tu więcej rodzin. Niedługo.
– Słuchajcie – tłumaczy mama. – To jest wspaniała okazja i, przede wszystkim, dom jest za darmo!
– No – chichoczę, krzyżując ręce na piersi. – I dostajemy to, za co zapłaciliśmy.
– To również oznacza brak kredytu – dodaje Alec, a przedsiębiorcza część jego mózgu uaktywnia się za jego jasnoniebieskimi oczami. – Potraktujcie to jak przygodę. Będziemy pionierami!
– Chyba chciałeś powiedzieć „kolonistami” – mówię ostro. – Wszystkie te domy ewidentnie już wcześniej do kogoś należały.
Tym razem to Alec się krzywi, ale usprawiedliwiam swój ton faktem, że Piper wielokrotnie sprawiała przykrość mamie.
Piper szarpie ramię Aleca.
– Tatusiu, mogę już wybrać sobie pokój?
– Ee, jasne, skarbeńku, oczywiście. Chodź, obejrzymy je.
Alec bierze Piper za rękę i wracają do środka. Nie zadał sobie trudu, by zapytać, czy pozostałe dzieci w tej rodzinie też chciałyby wybrać sobie pokój. Zresztą kogo ja próbuję oszukać, Piper zawsze będzie dla niego na pierwszym miejscu.
Mama obserwuje nasze miny i unosi obie dłonie.
– Dobra. Wiem, że oboje macie pewne… obawy. Ale spójrzcie na to z tej strony: jeśli to nie wyjdzie, będziemy musieli tu zostać tylko przez trzy lata.
– Trzy lata! – krzyczymy.
– Tak jest w umowie. To będzie świeży start bez długów. Dla każdego z nas. I tego właśnie potrzebujemy. – Spogląda na mnie. – Prawda, Marigold?
Ach, no oczywiście. Brak długów jest konieczny, bo mój pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym Strawberry Pines nie należał do najtańszych. Suma była porównywalna do czesnego w college’u należącym do Ligi Bluszczowej. To jest test. Od teraz większość sytuacji będzie wyglądała właśnie tak. I nie mogę zawieść, bo stracę tę odrobinę wolności, którą obiecali mi zostawić.
Dlatego gryzę się w język i wyrzucam z siebie przyswojoną mantrę.
– Zmiana jest dobra. Zmiana jest niezbędna. Zmiana jest potrzebna.
Sammy przewraca oczami.
– Skoro tak mówisz, Oprah.
Bip, bip!
Ciężarówka ekipy od przeprowadzek parkuje za nami.
– W samą porę – mówi Sammy. – Przyjechało nasze stare życie.
Mama zaciera ręce.
– Sammy, biegnij po Aleca. Marigold, możesz zacząć wyjmować rzeczy z naszego samochodu? Nie chcę, żeby rośliny zwiędły, a Buddy się rozpłynął.
Drzwi minivana się przesuwają, a Buddy wyskakuje z auta i zaczyna lizać moją twarz, jakbyśmy się nie widzieli całą wieczność. Bezwarunkowa miłość psów jest nie do przecenienia.
– Hej – mówi mama, podchodząc do kierowców. – Mieliście chyba być dzisiaj rano. Co się stało?
Jeden z członków ekipy, którego widziałam jeszcze w Kalifornii, wysiada z kabiny, a pozostali podwijają klapę i przygotowują rampę.
– No, zasięg tutaj jest tragiczny! Zatrzymywaliśmy się, pytając, jak tu dojechać, ale nikt nigdy nie słyszał o ulicy Maple.
– Naprawdę? Kogo pytaliście?
Śmieje się lekko i wskazuje za nas.
– Waszych sąsiadów.
Kawałek dalej, za przecinającą naszą ulicę aleją Sweetwater, podwórka się ożywiły; ludzie wynurzyli się z domów i stanęli na wypłowiałych trawnikach, gapiąc się na nas w ciszy.
– Łoo – mamroczę. Pochodzę z małego miasta pełnego białych, nigdy nie widziałam tak wielu czarnoskórych osób na własne oczy.
Muszę to pokazać Tamarze!
Wyciągam telefon z kieszeni, ale mama kładzie mi rękę na ramieniu.
– Marigold – szepcze. – Nie rób ludziom zdjęć bez pozwolenia. To niemiłe.
– Nie sądzisz, że to oni są niemili? Gapią się na nas jak na dziwaków w cyrku.
– Może to przez twoją plażową narzutkę, japonki i konopną biżuterię – śmieje się Sammy, zeskakując z krawężnika. Staje pośrodku ulicy i macha do nich. – Cześć!
Cisza. Zero odpowiedzi. Nawet ze strony dzieci. Ot, tłum manekinów.
– Przypał – mamrocze Sammy. – Myślałem, że nazwała Cedarville najmilszym miastem w kraju.
– Owszem, Sammy. Nie jesteś pod wrażeniem komitetu powitalnego?
– Chodźcie no, oboje – chichocze mama. – Bierzemy się do roboty!
Pomagamy ekipie rozładować ciężarówkę, taszcząc meble i pudła do środka. Przed wyjazdem nadzorowałam większość procesu pakowania i zabezpieczania, upewniając się, że żadna pluskwa nie złapie podwózki do naszego nowego domu.
DZYŃ DZYŃ DZYŃ
Chór alarmów rozlega się na piętrze, parterze i na zewnątrz. Alarmy z telefonów. Każdy robotnik ustawił go na tę samą godzinę. Piętnasta trzydzieści pięć. Wszystkie narzędzia opadają w tym samym momencie i mężczyźni ruszają, biegną sprintem do drzwi i rzucają się do swoich samochodów.
– Co się dzieje? – pyta Sammy, ciągnąc walizkę środkiem salonu.
– Nie… nie mam pojęcia – mówi mama z kuchni, gdzie rozpakowuje pudło naczyń.
Pan Watson zbiega truchtem po schodach i zatrzymuje się w holu.
– Na dzisiaj koniec. Wrócimy jutro. Kablówka i internet mogą być dopiero w przyszłym tygodniu.
– W przyszłym tygodniu?! – krzyczy Sammy, chwytając się za serce.
– Firma elektryczna musiała wymienić instalację w tej części dzielnicy. Nikt tu nie mieszkał od trzydziestu lat.
– Serio – mówię pod nosem. – Kto by pomyślał.
Pan Watson kiwa lekko głową i wychodzi pospiesznie za drzwi. Słychać piski opon.
– Chyba bardzo im się spieszy do domu – mówi mama, wzruszając ramionami. – Albo może wszyscy jadą na jakąś imprezę.
Nie wyglądają, jakby się dokądś spieszyli – raczej jakby skądś uciekali.
Ciąg dalszy w wersji pełnej