-
W empik go
Biały i Czarna. Czego boi się Śmierć - ebook
Biały i Czarna. Czego boi się Śmierć - ebook
Nie słyszeli o magii od setek lat, więc włożyli jej istnienie między legendy. Gdy więc nadchodzą wielkie zmiany – równowagę świata zaburzają susza, chwiejność władzy oraz na powrót budzące się do życia tajemnicze istoty – nie są gotowi im sprostać. Wolne Miasto Órn okupuje klan, dla którego Czas i Śmierć są jedyną świętością. Na jordyjskim dworze ujawnia się tajemnica mogąca zaważyć o losach królestwa. Z dala od wielkich wydarzeń pewien skald staje oko w oko z legendą, mistrzyni kart mierzy się z najtrudniejszym jak dotąd wyzwaniem, mnich poszukuje nowego adepta, a dwoje młodych ludzi odkrywa, że łączy ich więcej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. „Biały i Czarna” to historia o przyjściu nowego i nieznanego, odkrywaniu samych siebie oraz relacjach – o tym, jak miłość, nienawiść i obojętność kształtują rzeczywistość.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788395514135 |
| Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To była ich noc. Noc Solin należała do młodych.
Z oddali Elliot widział pierwsze ogniska. Ogień gorzał w kilku miejscach, gdzie zabawa trwała już w najlepsze. Dostrzegł znajomych rówieśników, świętujących we własnym gronie. Niebawem mieli się zebrać w grupy i wyruszyć na poszukiwania Ligushy – błękitnej żaby, pani rzek, jezior i mórz.
Młodzieniec podążył w tym celu sam, chcąc oddalić się od hałaśliwych zgraj. Ominął zarówno las, jak i bagna – wprawdzie nie wierzył w martwice czy mokradlaki, ale na wszelki wypadek wolał nie narażać się na konfrontację.
Po drodze napotkał opuszczone, dogasające ognisko. Usiadł na wprost, ulegając hipnozie tańczących na tle nocnego nieba iskier, po czym spojrzał w dół i zerwał znajomy kwiat. Przyjrzał się delikatnym fioletowym płatkom, chwycił jeden i oderwał niespiesznym ruchem.
– Frosku, frosku, daj szczęścia troszku – westchnął, odrzucając płatek. Rwał kolejne, przy każdym nieparzystym mamrocząc tę samą formułę. – Frosku, frosku, daj szczęścia…
Na kwiecie pozostał jeden płatek, parzysty. Elliot zgniótł roślinkę i odrzucił z impetem. Jęknął żałośnie, po czym zniechęcony ruszył w drogę powrotną do domu.
Podszedł do stawu, który chwilę wcześniej minęła hałastra, najwyraźniej nie znajdując tam tego, czego szukała. Po krótkim namyśle stwierdził, że to dobre miejsce na spędzenie samotnej nocy.
Nad brzegiem zbiornika odbijającego księżyc znalazł więcej frosków. Usiadł obok nich na wilgotnej trawie, po czym zdjął trzewiki i zanurzył nogi w orzeźwiająco zimnej wodzie. Niegdyś już przy samym brzegu zakrywała mu całe stopy, teraz ledwie muskał jej powierzchnię palcami.
Noc Przesilenia. Nadeszło lato, suche i skąpiące deszczy.
Coś poruszyło się w głębinach – jakiś obły kształt, z pewnością ryba. Elliot śledził wzrokiem, jak przemieszcza się w jednostajnym tańcu, jak zręcznie wygina tułów i ogon. Istota popłynęła na środek stawu, po czym gdzieś umknęła. Nie dostrzegł dokładnie gdzie, gdyż było zbyt ciemno.
Ujrzał za to coś innego, co nie wiedzieć kiedy wyłoniło się spod powierzchni. Na samą myśl, że oczy go nie mylą, przeszły go dreszcze.
Bezwładny kształt unoszący się na wodzie nie był zwierzęciem ani tym bardziej martwicą czy mokradlakiem, jakkolwiek te stworzenia miałyby wyglądać. Młodzieniec rozpoznał twarz i włosy, ręce i nogi, tułów, piersi…
Kobieta. Najprawdziwsza kobieta.
Elliot niezwłocznie zanurkował w wodnych odmętach. Płynął, nie wziąwszy ani razu oddechu. Dopiero gdy dotarł do znieruchomiałej istoty, zaczerpnął powietrza. Następnie jedną ręką chwycił kobietę za ramię, drugą zaś zaczął się odpychać w stronę brzegu.
Wyciągnął, a raczej wywlókł bezwładne ciało na trawę. Serce łomotało mu jak szalone. Klęknął z utraty sił, ledwo odzyskując nad sobą panowanie.
Dopiero teraz przyjrzał się istocie bliżej. Nie był wyjątkiem wśród wieśniaków – nie wierzył w rusałki, topielice czy inne powabne i kuszące pięknem panny, które być może niegdyś zamieszkiwały te ziemie. Obecnie dawne wierzenia pozostały już zaledwie legendą. Ale nawet jeśli jakimś dziwnym trafem opowieści okazałyby się prawdą, w żadnej z nich nie znalazłby stworzenia, jakie właśnie miał przed sobą.
Wzrok go nie mylił, była to rzeczywiście kobieta. Okrągłą, niemal dziecięcą twarz o łagodnych rysach okalały długie, ociekające wodą włosy, nieznacznie zasłaniające osadzone blisko siebie piersi. Elliot przyglądał im się z niezdrową fascynacją i choć nie żałował okazji do bezpośrednich oględzin, to nie kobiece walory zwróciły jego największą uwagę. Istota z pewnością była człowiekiem, jednak nie wszystkie cechy na to wskazywały. Niepokój młodzieńca wzbudzał kolor jej skóry – z początku wydawała mu się biała, wręcz trupia, jednak po dokładniejszej obserwacji zmienił zdanie. To nie było martwe ciało, w rękach wciąż dało się wyczuć życiodajne ciepło.
Zarówno skóra, jak i włosy miały odcień błękitu.
Elliot przyłożył dłoń do klatki piersiowej, w miejscu, gdzie powinien wyczuć rytmiczne bicie. Istota rzeczywiście żyła, lecz straciła przytomność. Młodzieniec zbliżył policzek do jej ust, by utwierdzić się w przekonaniu, że oddycha. Obrócił się przodem do dziewczyny i przyjrzał niebieskiej skórze, miękkiej i delikatnej. Na twarzy nieznajomej dostrzegł niezmącony niczym spokój, jaki mogli odczuwać chyba tylko umarli.
Trącił nosem jej nos. Nieznacznie się wycofał, po czym znów nabrał odwagi, czując jednak, że cały drży. W końcu musnął wargami usta istoty, potem z zapałem się w nie wpił i zaczął namiętnie całować. Uległ chwilowej przyjemności, która jednak wydała mu się pusta.
Odsunął się powoli, z nutą zawodu. Rozchylił zaciśnięte dotąd powieki i odskoczył niczym rażony piorunem. Zamrugał kilka razy i westchnął, bo oto dziewczyna zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu, a przynajmniej tak się w pierwszym momencie zdawało. Zamiast niej Elliot zobaczył coś, co wprawiło go w jeszcze większe zadziwienie.
W miejscu nieznajomej pozostała błękitna żaba.
Ledwie zdążył zobaczyć niebieskie, przenikliwe jak na płaza oczy, zanim zwierzę skoczyło raz, drugi, aż w końcu wylądowało w stawie. Elliot się zerwał, choć miał świadomość, że na pogoń było już za późno, i wszedł do wody. Zanurzył nogi zaledwie po kostki i zatrzymał się, wpatrzony w lekko drżącą taflę. Wraz z tym ruchem pod powierzchnią rozprzestrzeniał się coraz jaśniejszy, niepojęty blask, który powoli docierał do młodzieńca i zaczynał oplatać mu łydki.
Elliot spoglądał na to ze wstrzymanym oddechem. Zapragnął uciec, ale nie mógł, pozostawał pod urokiem niezwykłej palety barw, która okazała się odbitą w lustrze stawu zorzą.
Śledził jej szalony pęd, nazywany Tańcem Dusz. Nie spostrzegł, kiedy woda zaczęła sięgać mu do kolan i powoli zakrywać uda, zmierzając do linii bioder. Wzrok młodzieńca okryła mgła, zdawało mu się, że słyszy jakąś melodię. Staw pochłaniał go coraz bardziej, jednak Elliot nawet się nie poruszył, ogarnięty bezwładnością.
Otworzył oczy i spostrzegł, że znajduje się pod powierzchnią. Muzyka ucichła.GALDRA
Skald usłyszał ciche westchnienia. Miał nadzieję, że to odgłosy podziwu. Podstroił strunę lutni, brzdęknął w kolejną, aż w końcu przejechał palcem po wszystkich, zadowolony z uzyskania czystego dźwięku. Powiódł wzrokiem po zebranych w karczmie i zorientował się, że tylko niektórzy spoglądają na niego z oczekiwaniem. Wśród nich dostrzegł uroczą wieśniaczkę o jaśniutkich włosach splecionych w gruby warkocz, uśmiechającą się zagadkowo i ponętnie. Zaczął grać, wpatrzony w szare oczy dziewczyny, mieniące się lekko w świetle. Nie pozostawiał w ten sposób wątpliwości, że balladę dedykuje właśnie jej.
Pozwól magii zamieszkać w sobie,
Przyjmij jej urok i czar,
Spraw, by odrodziła się w tobie
Uśpiona jak dotąd moc.
Nie uszły jego uwadze lekkie rumieńce na policzkach wieśniaczki. Za oknem zapadł już zmrok, stąd wybór nastrojowej pieśni.
Ulepiła nas z gliny ziemi,
Tchnęła oddech w naszą pierś,
Zebrała w jednej kropli lodu
I ognia rzuciła cień.
Miękki i delikatny głos skalda niósł się po karczmie, stanowiąc zgrabne tło dla toczonych po cichu rozmów. Wieczór był ciepły, zbyt ciepły jak na późne lato, którego wczesny mrok zwiastował nadchodzącą zimę. Przyjemna aura zachęcała miejscowych i przybyszów do długich posiedzeń przy kuflu piwa i wdzięcznej balladzie.
Rozstąpiły się oceany,
By lądu uchylić nam szczyt,
Podążył w cztery strony świata,
Dając schronienie i byt.
Szarooka nie patrzyła teraz na niego, zajęta rozmową z dużo starszym od siebie mężczyzną, dotrzymującym jej towarzystwa przez cały wieczór. Skald miał cichą nadzieję, że to tylko ojciec, który za moment schleje się na umór i nazajutrz nie będzie pamiętał, czy córka wróciła na noc do domu.
Pokarmem obrodziły ziemie,
Błogosławi je letni deszcz,
Lecz gdy śniegu płaszcz je otuli,
Zapadną w długi sen.
Zaintonował ostatnią zwrotkę i zakończył całość wyśpiewanym na początku refrenem. Nagrodziło go kilka oklasków, co przyjął wprawdzie z uznaniem, ale też drobnym niedosytem.
– Zagrajcie coś skocznego, poeto – odezwał się pokaźnych rozmiarów wieśniak, podobny do wielu innych, niepozbawionych tuszy jegomościów. – Coby pohulać się dało, potańcować.
– Zagram – oznajmił skald, siląc się na uśmiech. – Jeno gardło przepłuczę.
Kątem oka spostrzegł, że szarooka odprowadza go wzrokiem do szynkwasu. Nie odwrócił się jednak w jej stronę.
– Piwa – odpowiedział na pytające spojrzenie karczmarza. – Takiego, co na wasz koszt przystoi.
Udawał, że nie zauważył grymasu, który najwyraźniej miał być komentarzem do tej prośby. Zanim stanął przed nim niewielki kufel z mętnym płynem przypominającym raczej szczyny niż porządny trunek, przysłuchał się dyskusji, którą prowadzili trzej siedzący obok wieśniacy.
– Awanturniczka, mówię wam! – zawołał ten najbliżej skalda, szpakowaty, mogący pochwalić się parzystą liczbą podbródków. – Nalejcie no jeszcze piwa! – zwrócił się do karczmarza. – Który to już kufel?
– Szósty, panie.
– Szósty, powiadacie? Phi! Noc jeszcze młoda. Polewajcie no, polewajcie, a żywo! – Okrzykom towarzyszyło wymachiwanie rękami. – No i ta, jak ją nazywacie…
– Mężobaba – odezwał się drugi, a raczej zaskrzeczał, jak ocenił skald.
– Awanturniczka!
– A czemuż to właściwie „mężobaba”, Dukduk? – spytał trzeci, wyróżniający się morzem czarnych, mocno poskręcanych włosów. – Cóż to ma znaczyć ta „mężobaba”?
– No jak to co? – zdziwił się mężczyzna nazwany Dukdukiem. – Z przodu chłop, a z tyłu kobita!
– A skąd wiecie, że nie na odwrót? – zarechotał kędzierzawy.
– Cóż to opowiadacie, Dukduk? – Twarz szpakowatego wykrzywił grymas. – Z przodu chłop, a z tyłu… eee, bredzicie. Toż to najprawdziwsza kobita, z tym i owym, po czym to babę poznać można.
– A no nie do końca dobrze prawicie, Hrunanie – stwierdził czarnowłosy. – Mówią, że tego i owego u niej nie uświadczysz.
– Jak to? Baba bez cycków?
– Takie to u niej cycki jak u starego Gorgena. – Dukduk obejrzał się za siebie, najpewniej w kierunku wspomnianego wieśniaka. – Tako więc mówię, mężobaba.
– Żeby to nikt jej porządnie nie wychędożył i nie pomiarkował? Nalejcie no więcej piwa! Który to już kufel?
– Siódmy, panie – odparł ze spokojem karczmarz.
– Noc jeszcze młoda! Polewajcie no, nie żałujcie.
Skald odwrócił się na moment, by sprawdzić, czy szarooka przypadkiem się nie rozmyśliła. Właściwie nawet dokładnie nie spojrzał, bo bardziej intrygował go dalszy przebieg dyskusji.
– Chędożyć to nie wypada, nie w tym fachu, gdzież tam! – zawołał kędzierzawy.
– A bo to same chłopy hazardu się imają, to i jako mają chędożyć? – zaskrzeczał Dukduk, ślęcząc przy pustym już kuflu.
– Ja to bym nawet nie chciał. – Na twarz Hrunana wrócił grymas. Wracał on dosyć często. – Brzydka podobno.
– Kaleka, mówią. – Głos Dukduka przybierał coraz wyższe tony. – Przez matkę wiedźmę oszpecona.
– Gadają raczej, że psi ją poszarpali, jak jeszcze podlotkiem była – oznajmił czarnowłosy. – Jedno ucho wygryźli całe, a drugie jeno trochę pokąsali.
– Soirskie suki – prychnął z lekceważeniem Hrunan.
– A co wy o tym sądzicie? – zwrócił się do skalda czarnowłosy. Poeta się zdziwił, że jegomoście uznali go za uczestnika dysputy. – Słyszeliście o tej słynnej karciarce, co to ograła cały Soir i przymierza się do turnieju we Frosku?
– Nie słyszałem – przyznał. – Temu jestem tak wielce ciekaw.
– Pięknie żeście to śpiewali przed momentem – stwierdził kręconowłosy. – O tym, jako magia nas na ten świat powołała, jako wody rozlała i drzewa posadziła. To i o karciarce pięknie zaśpiewacie.
– Mężobaba – zaskrzeczał Dukduk. – Ballada o mężobabie.
– Tytuły lepiej poetom zostawcie – odparł czarnowłosy. – To nas od śpiewaków różni, że jeno przaśne rymy składać umiemy. A to tak trzeba… jako z babą. Po lekku, rozkosznie i okolem, byle nie jawnie. Nie, Dukduk, to nie będzie ballada o mężobabie. To będzie… królowa! – ożywił się nagle. – Królowa Kart, o tak. Zapiszcie to sobie gdzieś, poeto, albo zapamiętajcie.
– To brzmi wcale zacnie – stwierdził skald. – Karciana Królowa, kaleka i postrach Jordu.
– Dobrze to wymyślicie, poeto, wierzę w was. – W głosie Hrunana słychać było uznanie. – Wypijmy, panowie. Za Karcianą Królową i mężobabę!
– Za królową! – wykrzyknęli chórem.
– Za mężobabę! – wyróżnił się skrzek Dukduka.
– No, panowie – podjął Hrunan. – Noc młoda dla was, nie dla mnie. Przyjdzie mi do izby wracać. – Wypił jednym haustem zawartość kufla i wytarł pianę z ust rękawem koszuli. – A wy, poeto, zabawiajcie tedy, bo tu posną wszyscy jak jeden mąż! – Wyłożył na blat sporą garść drobniaków, karczmarz natychmiast je zgarnął i schował. – Bywajcie, panowie!
– Ano, bywaj! – odparli towarzysze.
– A wam do domu nie spieszno? – spytał czarnowłosy Dukduka. – Do baby i dzieciaka?
– Eee… – westchnął beztrosko, po czym nieco spoważniał. – Spieszno i owszem, ale z przymusu jeno. Trza nam w karty grać, coby mężobabę do pionu ustawić – zarechotał, na co kędzierzawy odpowiedział wymuszonym uśmiechem. – Tak że tego, bywajcie, Maelikardzie. Poeto. – Skłonił się niezgrabnie przed każdym z nich, po czym lekko chwiejnym krokiem powłóczył w kierunku wyjścia, trącając przy tym kilku siedzących przy stołach gości oberży.
– Nigdy mocnej głowy nie miał, oj nigdy – westchnął mężczyzna, którego imię skald poznał dopiero przed momentem. – To co? Po jednym jeszcze, wierszokleto?
– Dziękuję, ale chyba odmówię. – Zajrzał do pustego kufla z nutą odrazy, ale i z satysfakcją. – Trzeba mi jeszcze nieco tutejszych zabawić, to i nie mogę się przy tym chwiać ani seplenić.
– Po tych szczynach? Nie przesadzajcie. – Maelikard poklepał się po kieszeniach spodni. – Zaraza, Dukduk się wytoczył, a grosza nie zostawił, powsinoga zasrany. – Wyjął garść monet i przeliczył. – Coraz trudniej, panie poeto. Deszczy mało, plony usychają, to i piwo droższe. – Schował z powrotem miedziaki, po czym pochylił się ku skaldowi i ściszył głos. – Gadają, że to zaczęło się we Frosku w Noc Solin. Pamiętam niewiele, bo i dziecięciem byłem, ale o starym Elliocie zrobiło się naówczas głośno.
– Mówili, że oszalał – przytaknął skald. – Niektórzy nawet się zarzekali, że utonął i wrócił do żywych.
– Nie wierzycie w to chyba? Utonął czy nie, coś się zmieniło. Ludzie głupstwa gadają i zawsze gadać będą, ale zrobiło się tego… więcej. To już nie tylko kmiecie, ale i uczeni powiadają, że zjawy i demony w legendach jeno żyjące wracają. Wodniacy się skarżą, że im psotnik klabater liny podcina, strawę zżera i figle płata. Żeby to baba albo dzieciak, ale nie, swoje chłopy, co to łeb na karku mają, powiadają, że po nocach nie sypiają, bo im zła śnica myśli mąci.
– Nie wierzycie, że stary obłąkaniec utonął, a w klabatry i śnice już tak? I co jeszcze? Piwosze trunek wam żłopać każą?
– Żartów sobie nie strójcie, poeto. Lato się kończy, po nim zima rychło nadejść winna, a tu kubraka ni peleryny nie trza. Powiecie, pięknie to tak, kiedy słońce przygrzewa, ale nie, nie! Pięknie to było, jako śniegi się roztopiły, a teraz? Powiadają, że prawdziwych mrozów nie doczekamy. Kiedyś, proszę was, zimna się baliśmy, że na Śmierć wszystkich skuje, a wtenczas nadchodzi wieczna susza, plonów i wody niedostatek. Wzywaliśmy słońce, tako więc przyszło. Nie ciemności trza nam się bać, jeno światła.
– Trochę żeście się zagalopowali. – Skald uśmiechnął się przezornie. – Kto wie, co tam bogowie zamierzają. Ale co śnice i mokradlaki mają z tym wspólnego?
– Magia, poeto. Ona wraca. Jako żeście śpiewali w tej balladzie?
– Że magia jest w nas! – Skald złapał się za głowę. – Miłość, proszę was, dobro i prawda, oto magia, która nam pozostała!
– Eee, ja o kupie, a wy o dupie – burknął Maelikard, zaglądając do pustego kufla. – Wielce żeście przy ziemi jak na wierszokletę.
– My, poeci, choć nie stronimy od barwnych i wyszukanych metafor, wbrew pozorom trzymamy się tego, co jest, a nie, co być może.
– To ja wam powiem, co jest. Ta, jako ją Dukduk nazywał… mężobaba. Dverg z nią chodzi, karzeł znaczy. Stary wyga, dobry podobno, uczył kobitę grać. Ich jest więcej. Tam, w Soirze, siedliszczu plugastwa i szubrawców wszelakich, coraz częściej się ich widzi.
– Phi! Karły? Toż to małe ludki są, nie żadne tam magiczne istoty.
– Czyżby? – Maelikard przybrał groźną minę. – A widzieliście kiedy karlicę z brzuchem? Albo słyszeliście, żeby kto dvergowy poród odbierał?
– Po prawdzie nie byłem świadkiem żadnego porodu – stwierdził obojętnie skald. – Do czego zmierzacie? Że karły wykluwają się w kopalniach Mereminu jak larwy? Nie bądźcie śmieszni.
– Mówcie, co chcecie, poeto, ja tam swoje wiem – warknął kręconowłosy, spoglądając ukradkiem na wciąż pusty kufel i przeliczając coś na palcach. – Mieliście, zdaje się, kmieciów jakąś skoczną piosnką rozbawić?
– Ano, miałem. Bo mi karczmarz noclegu nie da, a grosza przy złamanej duszy nie mam. Złamanego grosza przy złamanej duszy…
– Ejże, nie bądźcie tacy smętni. – Maelikard klepnął go po plecach. – Ale pamiętajcie, com rzekł, jeszcze to wspomnicie. Magia się odradza.
Potencjalna publika skurczyła się co najmniej o połowę, ale nie powstrzymało to skalda przed zaintonowaniem kilku skocznych piosnek, do których autorstwa nigdy by się nie przyznał, gdyby jakimś cudem podobna amatorska chałtura wyszła spod jego pióra. Rozmowy wyraźnie się ożywiły, niektórzy nawet zerwali się z miejsc i w pijackim ferworze zainicjowali chwiejny taniec. Do bawiących się wieśniaków nie dołączyła jednak szarooka. Głaskała po głowie niewątpliwie śpiącego bydlaka, który opierał się ramionami na stole.
Hulanka nie trwała długo. W którymś momencie zataczający się goście poprzewracali jeden drugiego, skłaniając nieco trzeźwiejszych kompanów do interwencji. Poeta, nie widząc sensu w intonowaniu kolejnych pieśni, podążył w kierunku jasnowłosej wieśniaczki. Ta jednak zdawała się go nie zauważać.
– Uszanowanie, jaśnie pani. – Skłonił się lekko, mając świadomość, że może wyjść na głupka.
Dziewczyna zadrżała, jakby przebudzona z głębokiego snu. Gdy się obróciła, natrafiła na spojrzenie skalda i natychmiast się zawstydziła. Uciekła wzrokiem, ale tylko na moment, bo zaraz potem powiodła po ładnej chłopięcej twarzy, której właściciel nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat. Powagi dodawała mu krótko przystrzyżona broda, nieco ciemniejsza niż poskręcane na końcach pszenicznoblond włosy sięgające ramion. Uwadze wieśniaczki nie uszło wycięcie w białej przewiewnej tunice, odsłaniające klatkę piersiową pokrytą lekką szczeciną oraz efektowne posrebrzane wisiory. Na ułamek sekundy zatrzymała na nich spojrzenie, a następnie podążyła dalej, ku obcisłym skórzanym spodniom. Sprawiały, że mężczyzna wydawał się nie tylko wyjątkowo szczupły, ale i wysoki. Rzuciła jeszcze kątem oka na sięgające kostek ciżmy, a następnie wróciła do tęczówek – brązowych, przenikliwych, ale przede wszystkim urzekających, jak myślał o nich sam poeta.
Twarz dziewczyny jak gdyby pojaśniała, chociaż wciąż gościła na niej powaga.
– Jeśli jegomościa trzeba do domu sprowadzić – oznajmił uprzejmie skald – to ja chętnie służę…
– Chrzanić go, starego zgreda – przerwała mu z zadziwiającą zawziętością. – Nie zamierzam go niańczyć… choć właściwie po to tu jestem. Psiamać…
Była zdenerwowana, ale poeta wyczuł w jej głosie dozę nieśmiałości. Chciał wierzyć, że spowodowała to jego obecność.
– Będziecie po ciemku wracać? Służę…
– Nie trzeba, poeto. – Nabrała nieco pewności. – Umiem o siebie zadbać. A wy, bez urazy, rymy piękne układacie, ale oręża to u was ze świecą szukać.
– Nie każdą walkę da się wygrać mieczem. – Uśmiechnął się zagadkowo.
– A jakże inaczej? – Roześmiała się, co bardzo go zadowoliło. – Sentencją? Zabawniście.
– Taki mój fach. Choć trafniej byłoby powiedzieć: „powołanie”.
– Nie znam żadnego z tych słów – odparła słodko. – To, co nazywacie powołaniem, u mnie może być co najwyżej… niedolą, parszywym losem. A to, co u mężczyzn uchodzi za fach, dla kobiet jest… hm, obowiązkiem? Służbą?
– Nowe szlaki trzeba nam przecierać – oznajmił z powagą, choć z twarzy nie zniknął uśmieszek. – Wiecie zapewne, że skald to fach… niech będzie, fach szanowany, nauczany z dziada pradziada, przekazywany z ojca na syna przez wieki. Stąd na dworach i w oberżach muzykują starcy albo przynajmniej ludzie dalece posunięci w latach. Pozwolisz?
Nie czekał na zgodę, by móc się przysiąść do stołu, ale i tak natychmiast ją otrzymał.
– Bo widzisz – pozwolił sobie na odrobinę poufałości – zwykło się mówić, że do przekazywania ballad, do układania mądrych i niebłahych rymów potrzeba doświadczenia, wiedzy tajemnej, której ot tak nabyć się nie da. I jak to później wygląda? Przychodzi jeden z drugim, o ile w ogóle do chodzenia jeszcze jest zdolny, z zachrypniętym gardłem i brakami w pamięci. Z miną mędrca i tempem objuczonego osła mruczy pod nosem coś, co śmie nazywać balladą. A przecież nie o to w poezji chodzi. – Zajrzał w szare, ponętne oczy, dostrzegając w nich blask odbijających się płomieni świec. – Poezja ma być lekka i śpiewna. Czasem również spokojna, owszem, ale nierzadko też burzliwa, pełna wigoru. Ma być piękna i… żywa. Ma się w niej tlić życie.
Położył dłonie na palcach wieśniaczki. Poczuł, że są zimne, więc zaczął je delikatnie masować.
– Poezja jest jak miłość – mówił wolno, melodyjnie, widząc w oczach dziewczyny już nie tyle przyjemność, ile odrobinę rozkoszy. – A miłość jest jak poezja. Nie powinna być nazywana po imieniu, bo wówczas cały jej czar pryska. Trzeba nieustannie przedzierać się przez gąszcze metafor i niedopowiedzeń, za którymi nigdy nie kryje się jedna i ta sama treść. Każdy odbiera ją inaczej, każdego porusza ona w inny sposób. Ale jak dotąd nikt z całą pewnością nie określił natury wiersza.
Dłonie wieśniaczki były już ciepłe, lecz skald masował je dalej, wyczuwając gdzieniegdzie blizny i zadrapania.
– Dlatego tu jestem – podjął nieco żywiej. – Ja, niedorostek wśród leciwych skaldów. Jestem tu, bo coś się zmienia. I nie, nie chodzi o deszcze ani susze, to mało mnie trapi. Zrozumiałem, że to ja jestem zmianą, jak to mówią, kowalem własnego losu. Jestem poetą swego wiersza, piszę go na swój sposób. Z dozą świeżości, inaczej, lepiej. – Uścisnął jej dłonie. – Ode mnie zależy, czy będzie to panegiryk, poemat czy może pieśń pogrzebowa.
Bydlak zamruczał przez sen, wyrywając ich na moment z przedziwnego transu. Szarooka spuściła wzrok i westchnęła ciężko. Skald zaś odsunął ręce w zakłopotaniu.
– Powinnam już iść – oznajmiła smutno. – Matka się pewnie martwi, że zapiłam razem z nim.
Chciała wstać, jednak zatrzymały ją ręce skalda, delikatnie obejmujące jej nadgarstki.
– Jesteś zmianą – spoważniał. – Możesz być zmianą.
– Ale… czym miałaby być ta… zmiana?
– Drżysz. – Podniósł się i obszedł stół, aż znalazł się tuż przy dziewczynie. Wziął ją czule w ramiona. – Na górze jest ciepła izba, ogrzejesz się.
– Ja… nie wiem, czy powinnam…
– Zmiana. – Mocniej zacisnął ręce wokół niej. – Każda wielka zmiana zaczyna się od małego kroku. Od pokonania kilku stopni, zdobycia małego szczytu, po którym będą kolejne, większe, wspanialsze. O czym zawsze marzyłaś? O podróżach? Wielkiej miłości? A może…
– Jak cię wołają, skaldzie? Nie przedstawiłeś mi się.
– Gaspar – odparł cicho, czując jej twarz przy torsie. – Wybacz ten brak manier. Chętnie poznam twoje imię.
– Aeinne – westchnęła. – Gasparze, ja…
– Rzeka – przerwał jej z zachwytem. – Jesteś rzeką, Aeinne. I to nie byle strumieniem. Jesteś rzeką dawnych ludów, legendą, śladem wielkiej przeszłości. Jesteś…
Powiodła ręką po jego piersi i zaczęła obracać wisiory w palcach.
– Wiedziałam, że tak się to skończy – szepnęła mu do ucha. – Ale nigdy bym nie przypuszczała, że zwykłe zaloty można okrasić tak dalece posuniętym rozważaniem – zachichotała, trącając wargami jego policzek. – Bądźmy więc zmianą.
Gdy do niego mówiła, zauważył, że mieli kilku gapiów, najpewniej znających dziewczynę. Wiedział, że to nie wróży niczego dobrego.
– Przejdźmy się, Aeinne. – Teraz on szeptał jej do ucha. – Niech przynajmniej myślą, że odprowadziłem cię do domu.
– Bzdura. – Spojrzała na niego śmiało. – Plotki obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg, a raczej jego brak. Tak, wiem, co powiedzą i jak mnie nazwą. Nie dbam o to. Podobasz mi się, a ja podobam się tobie. Nie komplikujmy tego, dobrze?
Jak na zawołanie spojrzeli w stronę chrapiącego bydlaka.
– Co z nim?
– Zostaw. – Aeinne machnęła ręką. – Obudzi się i sam trafi do domu. Tak, wiem, co myślisz. Że jestem złą córką, że nie dbam o tatusia. Owszem, nie dbam. On tym bardziej nie zawraca sobie mną głowy.
– Chodźmy. – Ujął jej ramię. – Podoba mi się twój zapał. Nie chcę, żeby ci przeszło.
– A nawet jeśli, to cóż z tego? – zachichotała. – W końcu jesteśmy zmianą. Wielką zmianą.SAIBHIR
Lubił podglądać ją zza uchylonych drzwi. Szczególnie gdy była sama, bez nauczyciela. Wtedy miał poczucie, że wkracza w jej intymność, ale jej nie zaburza, pozostając niezauważonym. Lubił widzieć ją spokojną, skupioną na płótnie i powoli formujących się na nim kształtach. Każde kolejne pociągnięcie pędzla kosztowało chwilę zamyślenia i tajemniczych uśmiechów. W żadnym innym momencie nie widział jej tak szczęśliwej.
Ale dziś nie znajdowała się w azylu, nie bawiła w abstrakcję, przelewając myśli na białą przestrzeń. Południe było czasem lekcji, stąd obecność odznaczającego się potężną posturą mężczyzny o kruczych włosach sięgających do połowy pleców, gęstej, starannie przystrzyżonej brodzie i przenikliwych oczach koloru morza, błękitnych lub zielonych, w zależności od padającego na nie światła. Wydawał się monstrualny przy drobnej sylwetce królowej. Zaglądał jej przez ramię, a raczej ponad głową, marszcząc krzaczaste brwi.
– Palce, Dæno – zabrzmiał niski, pełen spokoju głos. – Wciąż wychodzą ci za grube, nieproporcjonalne.
– Palce – bąknęła, popadając w zadumę. – Twoje są potężne, mogłyby zadusić olbrzyma. Tymczasem chwytasz nimi pędzel i bez trudu kreślisz detale. Paznokieć, źrenicę, rzęsę…
– Nie wszystko przychodzi od razu. – Na twarzy nauczyciela zagościł serdeczny uśmiech.
– Uczysz mnie już od co najmniej kilkunastu lat, Drengurze – zachichotała, ale w jej głosie dało się wyczuć smutek. – Zaczynam dostrzegać powody, dla których zostałam królową, a nie malarką.
– Cierpliwości, Dæno. Nie powinnaś być dla siebie zbyt surowa. Zwłaszcza po tak długiej przerwie.
Obróciła się w jego stronę, gdy przykucnął. Ujął jej drobne dłonie z zaskakującą finezją.
– Twoje ręce mają być posłuszne duszy, znać jej pragnienia i zamiary. – Spoglądał na białą, gdzieniegdzie naznaczoną pierwszymi zmarszczkami twarz. Królowa nieśmiało odwróciła wzrok. – Dłoń jest tylko narzędziem, palce jej sługami, a przedramię przewodnikiem. Mówiłem ci to już po wielokroć, Dæno. Moje potężne, jak je określiłaś, ręce są zaledwie pośrednikami.
Gdy rozległy się kroki będące następstwem pożegnania, chłopiec schował się za misterną jesionową komódką, która zdobiła królewską komnatę. Kiedyś, gdy był mniejszy, potrafił się pod nią wślizgnąć, ale te czasy już dawno minęły. Uderzenia o podłogę stawały się coraz głośniejsze, aż zaczęły na powrót cichnąć. Odczekał dłuższą chwilę, nie doszedł go jednak odgłos kolejnych, lżejszych kroków.
Zajrzał ponownie do pracowni owianej całkowitą ciszą. Było to chyba najmniejsze pomieszczenie w całym pałacu. Pośrodku znajdował się stół przykryty lnianą tkaniną, przed nim zaś na drewnianym taborecie siedziała drobna, lekko pochylona postać o miodowych włosach upiętych w niesforny kok, ubrana w niezbyt wyszukaną, pozbawioną ozdobnych wykończeń suknię barwy brudnego fioletu. Obok na wyciągnięcie ręki stał drugi stół, dłuższy, w wielu miejscach wyszczerbiony. Roiło się na nim od pędzli o różnorakiej grubości włosiach, glinianych naczynek z szeroką gamą kolorowych barwników i gotowych emulsji, a także kurantów do ucierania pigmentów, klejów, olejów i innych akcesoriów niezbędnych w sztuce malarskiej. Można tu było znaleźć barwniki takie jak żółć sandaraku, czerwień hematytu, błękit azurytu czy zieleń malachitu. Wytwarzano je z minerałów i roślin pochodzących niemal ze wszystkich stron świata – od kopalni Mereminu umiejscowionych w północnym Soirze po daleką Rhandię.
Komnatę zdobił obraz, jeden z wielu powstałych spod utalentowanych rąk Drengura, będący ulubionym dziełem królowej. Przedstawiał zbiornik wodny – staw albo jeziorko – skryty pośród zielonych gąszczy. W centralnej części znajdowała się zanurzona w połowie postać: kobieta, sądząc po twarzy i wydatnych piersiach, naga i piękna. Wyciągała ręce w kierunku, którego obraz już nie zdradzał. Uwagę przykuwała przede wszystkim dolna część jej ciała, z człowiekiem niemająca już za wiele wspólnego. Od linii bioder ciągnęła się pokryta wyrostkami kończyna albo raczej ogon, owinięty wokół leżącej na dnie gałęzi. Obraz nosił zagadkowy tytuł Varlisha.
– Ach, to ty, Wicherku – westchnęła królowa, gdy z głębokiego zamyślenia wyrwało ją pukanie do uchylonych drzwi. – Coś się stało? Król mnie już wzywa? Zdaje się, że właśnie udziela audiencji… jednej z tych, o których ze mną nie rozmawia – dodała z przekąsem.
– Owszem – odparł chłopak z właściwym sobie dostojeństwem. – Przyszła korespondencja, również do ciebie, pani Dæno. – Chlubił się tym, że jako jedyny zwracał się do królowej w ten na wpół oficjalny, na wpół poufały sposób. – Z wilczą pieczęcią, o ile dobrze usłyszałem.
– Laevie, no proszę. – Uśmiechnęła się, nie patrząc przez moment na rozmówcę. – Zapewne nowa porcja dworskich ploteczek i babskich frasunków, ach, tęskniłam za tym. – Nie kryła ironii. – A zresztą, co ja ci będę o tym mówić, znasz ją prawie tak dobrze jak ja.
Przytaknął z pozbawioną wyrazu miną.
– Co jest, Saphed? Nie chodzi o list, prawda? Coś cię trapi?
Nigdy jej tego nie powiedział i nie powie, ale uwielbiał, gdy z taką łatwością odgadywała jego myśli.
– Podejdź no.
Wykonał polecenie. Dæna wciąż siedziała na taborecie, spoglądał więc z góry na jej delikatną twarz, tak jasną w porównaniu z jego brązową skórą. Napawał się widokiem dużych orzechowych oczu, zadartego nosa i wąskich różowych ust. Jeszcze kilka lat temu usiadłby królowej na kolanach i przytulił głowę do jej piersi, ale te czasy minęły. Dziś mógł już nazywać siebie mężczyzną.
Objęła go czule w pasie. Lubił, gdy to robiła, ale nigdy jej tego nie powiedział i nie powie.
– Miałem… dziwny sen, właściwie nie pierwszy – zaczął niepewnie, z niepohamowanym drżeniem w głosie. Onieśmielało go pełne troski spojrzenie Dæny, a równocześnie drażniła świadomość, że była to wyłącznie matczyna troska. – Znalazłem się gdzieś na przedmieściach, na ścieżce pośród drewnianych chat. Ja… byłem kobietą. Dziewczynką.
Pełen uroku uśmiech zniknął z twarzy królowej. Z niedowierzaniem zmierzyła chłopca wzrokiem i zmarszczyła czoło. Zaraz jednak na powrót opromieniała.
– Dziwny to sen, rzeczywiście. Nie mnie osądzać, co może oznaczać, o to trzeba by spytać mnicha albo mędrca. Ale muszę przyznać, że nie zdumiewa mnie on tak bardzo jak ciebie.
Nie odpowiedział, jednak kamienna dotąd twarz zdradziła zdziwienie.
– Nie zrozum mnie źle, zawsze widziałam w tobie chłopca. Mężczyznę.
Stał w bezruchu, skupiony na obejmujących go dłoniach.
– Widzisz, niegdyś pewna osoba nauczyła mnie rozróżniać trzy rodzaje ludzi. Pierwszy to właśnie mężczyźni, w ścisłym tego słowa znaczeniu, z wszelkimi walorami i przywarami związanymi z ich… przepraszam, waszą naturą – powiedziała. Mógłby przysiąc, że w jej ton wkradła się kąśliwość. – Drugi, jak pewnie się domyślasz, to kobiety, rozumiane podobnie. – Uniosła prawą dłoń, by poprawić opadający na twarz kosmyk. – Pewnie spytasz, kogo uważam za trzeci rodzaj. Otóż tych, którzy mimo przypisanej im od urodzenia płci potrafią, jak by to ładnie ująć… przekraczać jej, jak się okazuje, pozorne granice.
Położyła obie ręce na udach, więc Saphed skupił się już w pełni na jej słowach.
– To mężczyźni, którzy mimo niewątpliwie męskich cech potrafią wykazywać się dogłębną wrażliwością, pojąć istotę macierzyństwa, rozważać emocje. To również kobiety, którym nieobce są męstwo i odwaga, wewnętrzna i zewnętrzna siła, które nie boją się stanąć do boju i bronić bliskich. Nie tylko orężem.
Spojrzała prosto w ciemne oczy chłopca. Z każdą chwilą onieśmielała go coraz bardziej.
– Wiem, co myślisz. Szufladkuję ludzi, wiele spraw upraszczam. Może to i prawda… a może nie. Ale mam pewność co do jednego: że ty, Wicherku, w żadnej szufladzie nie byłbyś w stanie się pomieścić, i to od momentu przyjścia na świat!
Wstała i pogładziła Sapheda po grubych, pozostających w wiecznym nieładzie włosach, którym zawdzięczał swój przydomek.
– Nie umiem tłumaczyć snów, ale wiem, że kryje się w nich mądrość. To twoja natura upomina się o ciebie. Natura, która nie uznaje granic.
Chłopak nie odpowiedział, nie miał w zwyczaju odzywać się bez potrzeby. Z niezmienną powagą spoglądał na uniesione kąciki ust Dæny, na uwydatnione przy nich zmarszczki, które przestały znikać, gdy królowa poważniała. Jej Wysokość nie była już tym dziewczęciem, które przygarnęło chłopca czternaście lat temu, ani nawet osobą, która już całkiem dobrze obyła się z dworskim życiem. Saphed patrzył na wciąż zniewalająco piękną kobietę rządzącą u boku króla Jordu, wyglądającą na młodszą niż w rzeczywistości. Jej dojrzały wiek zdradzały jednak oczy – brakowało im dawnej iskierki zapału i ciekawości świata. Z roku na rok coraz wyraźniej odznaczały się zmęczeniem.
– Twoje sny… – podjęła po dłuższej chwili. – Już niedługo nauczysz się je rozumieć. A później, kto wie, może wrócisz na dwór jako królewski doradca? Albo, jeśli taki twój los, wyruszysz z klasztoru w Dathuil daleko na zachód, do samego Arnhain, aby zgłębiać najtajniejsze z nauk? Hej, nie smuć się. – Znów bezbłędnie odczytała jego uczucia, mimo że nie okazał ich w żaden sposób. – Oboje wiemy, że tu, w pałacu, nie ma dla ciebie przyszłości. Owszem, mógłbyś na zawsze zostać moim paziem, ale czy taka przyszłość by cię zadowoliła? Nie muszę pytać, przecież wiem, jak wiedza cię pociąga.
Uśmiechnęła się zaczepnie. Robiła to dosyć często, gdy czuła się swobodnie.
– Paź królowej. Titaleeni. Wiedziałeś, że tak w Rhandii nazywają motyle? A motyl to piękna metafora uwielbiana przez skaldów i po prawdzie dosyć już oklepana. Obrzydła larwa przeobrażająca się w przecudnego owada. Ty nigdy nie byłeś obrzydły, co to, to nie. Ale muszę zacząć godzić się z myślą, że powoli wychodzisz z poczwarki. W końcu przyjdzie dzień, kiedy stracę cię bezpowrotnie, jak niegdyś… Ech, chodźmy już, bo zaczynam się rozklejać. – Otarła łzę. – W końcu trzeba opisać siostrze, jak się mają dworskie sprawy! Czy wszyscy zdrowi, w jakim nastroju jest król, co dziś włożyłeś na siebie… bordo, no proszę!
Usta Sapheda ułożyły się w coś na kształt uśmiechu.
– Pani Dæno – odezwał się w końcu. – Wiem, że nie powinienem pytać… Czy chodzi o Anah? Czyżby Jego Wysokość się obawiał, że zakłócą uroczystości noworoczne?
Królowa posmutniała. Choć Saphed wyraził tym pytaniem szczerą obawę, po raz kolejny przepełniała go duma, że jako jedna z nielicznych osób może nie tylko pytać o tego typu sprawy, lecz także wiele się o nich dowiadywać.
– Zapewne – odparła po dłuższej chwili. – Nie mówi mi za wiele, a moje domysły też mają swoje granice. Próbuje się z nimi układać, to na pewno. Nie wiem, czy mam go za to podziwiać, czy krytykować. Jak widzisz, nawet nie proszę o uczestnictwo w pertraktacjach. Nie po tym…
Saphed się nie odezwał, nie musiał, słowa byłyby w tym momencie zbyt krzywdzące. Oboje pamiętali, za co po dziś dzień obwinia się klan. Pamiętali o poważnych podejrzeniach, które niegdyś spadły na jego członków.
– Gdybym się czegoś dowiedział…
– Nie musisz – wtrąciła, siląc się na uśmiech. – Jesteś paziem, nie szpiegiem. Jesteś… a niech to, gdybym tylko miała cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie…
Wyraz twarzy Sapheda zdradził zdziwienie.
– Odkąd mój syn… kochałam go, to oczywiste, ale… ty byłeś pierwszy. – Wlepiła w niego tak przenikliwe spojrzenie, że aż zadrżał. – Pamiętasz, gdy przybyliśmy do Saibhir, mówili o tobie… pewnie wciąż mówią… że jesteś szczęśliwym amuletem królowej. Że to dzięki tobie… ech, wiesz, jacy są ludzie, uwielbiają zabobony. Ale ja rzeczywiście wierzę, wiem, że przyniosłeś mi pomyślność. Może nie zaprowadziłeś mnie na dwór, nie uczyniłeś królową Jordu, ale byłeś i jesteś moim szczęściem.
Chwyciła go z przejęciem za bordowy kaftan zdobiony roślinnymi motywami. Jej oczy ponownie się zaszkliły.
– Gdyby to ode mnie zależało… Nie powtarzaj tego nikomu, niech to zostanie między nami…
Przytaknął.
– Gdybym mogła decydować… zostałbyś królem, Saphed. – Już drugi raz w ciągu tej rozmowy zwróciła się do niego po imieniu, a robiła to tylko wtedy, gdy była śmiertelnie poważna. – Najmądrzejszym, jakiego kiedykolwiek miał ten kraj.
Chciał coś powiedzieć, nie pozwoliła mu jednak dojść do głosu.
– Powiem więcej. Wiedz, że choć teraz nikomu nawet nie przeszłoby to przez myśl, przyszłość może nie pozostawić nam wyboru. Gaefring… Jego Wysokość nie jest wieczny, a ja… czasem próbujemy, rzadko, bo rzadko… rozumiesz to wszystko, prawda?
Potwierdził skinieniem. Lubił, gdy mu się zwierzała, gdy na powrót stawała się dziewczyną, którą pamiętał ze swojego dzieciństwa. Jako że traktowała go już jak dorosłego, robiła to coraz częściej.
– Rozchodzą się plotki, że to przeze mnie, że jestem już jałowa. Ale nie, przecież to jeszcze nie ten wiek. Ja… ja się po prostu zamknęłam, wiesz? – Oczy znów napłynęły jej łzami. – Ja, a raczej moje ciało, nie chce drugi raz tego przeżywać. Moje ciało…
Polała się pierwsza kropla, a zaraz za nią druga. Królowa otarła je szybko, ale natychmiast popłynęły kolejne, nie do opanowania. Saphed wiedział, że jakiekolwiek słowa nie są potrzebne, że kobieta, którą darzy bezwarunkową miłością, potrzebuje teraz wyłącznie jego czułości. W końcu wychował się wśród dwórek – najpierw księżniczki, później królowej Dæny. Słyszał mnóstwo plotek na temat tego, jacy mężczyźni są względem kobiet, a jacy być powinni.
Wtuliła się w chłopca, zostawiła kilka łez na lnianym kaftanie. Chlipała przez dłuższą chwilę, ale zaraz ucichła, ukołysana w jego ramionach jak dziecko. Wreszcie się odsunęła i delikatnie przetarła oczy, tak by całkiem nie rozmazać makijażu.
– Chyba się starzeję – zachichotała nerwowo. – Rozklejam się jak starucha żebrząca o pieniądze. Chodźmy, Jego Wysokość powinien już kończyć.
Saphed podał ramię królowej i poprowadził ją z gracją godną księcia. Godną króla.