Biały Kieł - ebook
Biały Kieł - ebook
Czy dzikie zwierzę może stać się wiernym przyjacielem człowieka? Tak, jeśli człowiek, w którego ręce się dostaje, potrafi okazać mu miłość i otoczyć je troskliwą opieką.
Tytułowy bohater powieści jest mieszańcem psa i wilka wykorzystywanym do nielegalnych walk z innymi psami. Po jednej z nich ledwo żywego Białego Kła wykupuje młody chłopak, by zabrać go z Dalekiej Północy na farmę w Arizonie i podjąć się jego oswojenia. Pełne przygód życie w różnych miejscach okazało się dla Białego Kła prawdziwą szkołą przetrwania.
Klasyczna powieść przygodowa Jacka Londona, napisana w 1906 roku, od pierwszego wydania wpisała się do światowego kanonu literatury dziecięcej i młodzieżowej. Uczy miłości do zwierząt, a także oczarowuje pięknem nieposkromionej natury.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15850-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciemny świerkowy las ciągnął się po obu stronach zamarzniętej rzeki. Drzewa, ogołocone przez wiatr ze śnieżnego okrycia, wydawały się pochylać ku sobie, mroczne i złowieszcze w gasnącym świetle dnia. Nad lądem panowała rozległa cisza. Sama ziemia była pozbawionym ruchu pustkowiem, tak samotnym i zimnym, że zagościł na nim cień śmiechu okropniejszego niż smutek; śmiechu bez radości jak uśmiech sfinksa; śmiechu oziębłego jak mróz, nieustannie obecnego w ciągłej grozie. To była władcza i niewypowiedziana wiedza o wieczności śmiechu triumfującego nad błahością i przemijaniem życia. To była dzikość, okrutna dzikość Północy o zamarłym sercu.
A przecież na tej rozległej przestrzeni istniało buntownicze życie. W dół zamarzniętej rzeki sunął w mozole sznur pół wilków, pół psów z nastroszoną, pokrytą szronem sierścią. Osiadały na niej kryształki lodu, w które zamieniał się ich oddech, buchający z pysków kłębami pary i piany. Zwierzęta w uprzęży ze skóry ciągnęły za skórzane postronki sanie bez płóz. Sanie były zrobione z grubej kory brzozowej, tarły więc o śnieg całą swoją powierzchnią. Ich przód, podniesiony i zaokrąglony jak zwój papieru, spychał pod spód miękki śnieg, kłębiący się przed nimi jak fale. Na saniach leżała długa, wąska, prostokątna skrzynia, bezpiecznie przytwierdzona. Były tam także różne inne rzeczy: koce, siekiera, maszynka do kawy i patelnia, ale najważniejszym przedmiotem była ta długa, wąska skrzynia. Ona też zajmowała najwięcej miejsca.
Przed zaprzęgiem mozolił się człowiek w szerokich karplach na nogach. Za nim trudził się drugi człowiek. Na saniach zaś leżał w skrzyni trzeci człowiek, którego trud już przeminął. Tego mężczyznę pokonała dzikość; powaliła tak, że już nigdy nie będzie mógł ani się ruszyć, ani walczyć. Bo dzikość nie lubi ruchu. Życie jest dla niej obrazą, ponieważ życie to ruch. Dzikość zawsze zmierza do zniszczenia ruchu. Zamraża wodę, żeby nie płynęła do morza, wysysa soki z drzew, dopóki nie zamarzną na wskroś, a najwścieklej i najpotworniej dręczy i kruszy człowieka, bo on jest największym niepokojem życia, zawsze w buncie przeciw prawu, że wszelki ruch musi na koniec przejść w bezruch.
Tak więc z przodu i z tyłu sań brnęli w mozole dwaj mężczyźni, nieugięci i nieustraszeni, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Ich ciała okrywały futra i miękko wyprawiona skóra. Osiadłe na powiekach, policzkach i wargach kryształki zamarzniętego oddechu odbierały ich twarzom rozpoznawalność; nadawały im pozory upiornych, sardonicznych masek w widmowym świecie, na pogrzebie jakiegoś ducha. Lecz poza tym wrażeniem obaj byli poszukiwaczami przygód, penetrującymi ziemię osamotnienia i ciszy; osłabieni, pochyleni nad wielką przygodą, zmagający się z mocą świata tak rozległego, odmiennego i bez pulsu życia jak otchłań przestrzeni.
Szli w milczeniu, oszczędzając oddech niezbędny do pracy mięśni. Zalegająca wokół cisza przygniatała ich swoją namacalną obecnością. Uciskała ich umysły tak, jak ciśnienie wielu atmosfer głębokiej wody naciska na ciało nurka. Kruszyła ich ciężarem nieskończonej przestrzeni i niezmiennego zrządzenia losu, zmagań i oddziaływań ślepych sił i żywiołów. Docierała do najodleglejszych zakamarków ich umysłów, wyciskając jak sok z winogron całą obłudę zapału, egzaltacji i przesadnej samooceny ludzkiej dumy. Zmuszała, by – poruszając się z bezsilną przebiegłością i skąpą wiedzą pośród zmagań ślepych sił i żywiołów – dostrzegli swoje ograniczenia, swoją małość, swoje skazy, a nawet pyłek w oku.
Minęła godzina, potem druga. Blade światło krótkiego, bezsłonecznego dnia zaczęło już niknąć, gdy ciszę rozdarł nagle daleki krzyk. Wzbił się gwałtownie ku górze aż do najwyższego tonu, po czym zamarł powoli. Mogłoby to być jęczenie potępionej duszy, gdyby nie było naznaczone posępną dzikością i chciwym pożądaniem. Mężczyzna z przodu odwrócił się i jego oczy spotkały się z oczami tego z tyłu. Obaj skinęli ku sobie głowami ponad wąską, prostokątną skrzynią.
Kolejny krzyk przeszył ciszę z ostrością igły. Teraz mężczyźni zlokalizowali dźwięk. Dochodził z tyłu, gdzieś ze śnieżnego obszaru, który właśnie przebyli. Po chwili dobiegł ich trzeci krzyk, odpowiedź na poprzednie, także z tyłu i na lewo.
– One są za nami, Bill – powiedział chrapliwie, z wyraźnym wysiłkiem, ten z przodu.
– Szukają mięsa – odparł jego towarzysz. – Od kilku dni nie widziałem śladów królika.
Znów zamilkli i nadstawili uszu, nasłuchując odgłosów pościgu.
Z nastaniem ciemności spędzili psy w kępę świerków na brzegu rzeki i założyli obóz. Trumna położona przy ognisku posłużyła im za siedzenie i stół. Skulone zwierzęta warczały na siebie, ale nie przejawiały zamiaru ucieczki w ciemność.
– Wydaje mi się, Henry, że one podchodzą za blisko ognia – zauważył Bill.
Henry, przykucnięty koło ogniska, skinął głową i wrzucił kawałek lodu do garnuszka z kawą. Odpowiedział dopiero wtedy, kiedy usiadł na trumnie i zaczął jeść.
– Wiedzą, gdzie jest bezpiecznie – stwierdził. – Wolą same żreć, niż zostać pożarte. Są mądre.
Bill pokręcił głową
– Tego nie wiem.
Jego towarzysz spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Pierwszy raz słyszę od ciebie, że one są mądre. Czy zauważyłeś, Henry, jakie zrobiły zamieszanie, kiedy je karmiłem? – spytał Bill, przeżuwając ziarna fasoli.
– To prawda, rozrabiały bardziej niż zwykle – przyznał Henry.
– Mamy sześć psów, prawda?
– Tak, sześć.
– No dobrze, Henry… – Bill przerwał na chwilę, żeby jego słowa zrobiły większe wrażenie. – Kupiliśmy sześć psów, więc wyjąłem z torby sześć ryb, dla każdego po jednej. I wyobraź sobie, że dla jednego ryby zabrakło!
– Źle policzyłeś.
– Mamy sześć psów i wziąłem sześć ryb – powtórzył spokojnie Bill. – Jednouchy nie dostał swojej porcji. Musiałem wrócić po torbę i wyjąć dla niego jeszcze jedną rybę.
– Ale kupiliśmy tylko sześć psów – upierał się jego towarzysz.
– Tak, Henry – ciągnął Bill. – Nie mówię, że one wszystkie były psami, tylko że siedem dostało po rybie.
Henry przestał jeść i spojrzał ponad ogniem na psy.
– Tam jest ich tylko sześć – zauważył.
– Widziałem jednego, jak uciekał przez śnieg – oświadczył Bill z chłodną stanowczością. – Było ich siedem!
Henry popatrzył na niego współczująco i oznajmił:
– Będę bardzo zadowolony, kiedy ta podróż się skończy.
– Co przez to rozumiesz? – domagał się wyjaśnienia Bill.
– To, że nasz ładunek działa ci na nerwy i zaczynasz widzieć podwójnie.
– Myślałem o tym – przyznał ponuro Bill. – Ale gdy zobaczyłem, że jeden ucieka, obejrzałem śnieg i zauważyłem ślady. Potem policzyłem psy i okazało się, że jest ich sześć. Ale tropy pozostały. Pokażę ci, jeśli chcesz.
Henry nie odpowiedział, tylko nadal przeżuwał w milczeniu. Wreszcie skończył jeść, popił posiłek garnuszkiem kawy, wytarł usta grzbietem dłoni i mruknął:
– Sądzisz, że to był…
Przerwało mu długie, zawodzące wycie, ponure i dzikie, dochodzące gdzieś z ciemności. Chwilę nasłuchiwał, po czym machnął ręką w kierunku, z którego dobiegało, i dokończył:
– …jeden z nich?
Bill skinął głową.
– Najpierw pomyślałem, że mi się przywidziało, ale nie. Sam widzisz, jak reagują psy.
Powtarzające się wycie i odpowiadający im skowyt zamieniały ciszę w dom wariatów. Przeraźliwe zawodzące dźwięki narastały z każdej strony, a zalęknione psy tłoczyły się tak blisko ognia, że czuć było swąd przypalanej sierści. Bill dorzucił drewna do ogniska i zapalił fajkę.
– Myślę, że jesteś trochę nie w sosie – odezwał się Henry.
Bill pyknął w zamyśleniu fajkę i stwierdził:
– Wiesz, Henry, ten tutaj jest szczęśliwszy, niż my kiedyś będziemy – wskazał tę trzecią osobę, stukając palcem w skrzynię, na której siedzieli. – Ty i ja, Henry, będziemy szczęśliwi, jeśli znajdzie się dosyć kamieni do zasypania naszych martwych ciał, żeby psy trzymały się od nas z daleka.
– My nie mamy forsy ani ludzi, tak jak on – dorzucił Henry. – Ani ja, ani ty nie możemy sobie pozwolić na coś takiego jak paradny pogrzeb.
– Co do mnie, Henry, to się zastanawiam, po co taki facet jak ten, który był lordem czy kimś podobnym w swoim kraju i nigdy nie martwił się o żarcie i okrycie, krąży po zapomnianym przez Boga i ludzi krańcu ziemi. Tego akurat nie pojmuję.
– Mógłby dożyć sędziwego wieku, gdyby został w domu – zgodził się z nim Henry.
Bill otworzył usta, żeby coś dodać, ale się powstrzymał. Z każdej strony przygniatała ich ściana ciemności, w której nie majaczył żaden kształt; widać było tylko parę oczu pałających jak rozżarzone węgle. Henry wskazał głową drugą parę i trzecią. Krąg świecących ślepi otaczał obozowisko. Co chwilę jakaś ich para ruszała się lub znikała i zaraz znów się pojawiała.
Narastał niepokój psów. W popłochu i przypływie bojaźni tłoczyły się blisko ognia, kurczyły ze strachu i czołgały dokoła ludzkich nóg. W szarpaninie jeden z nich przewrócił się na ognisko i zawył z bólu i przerażenia. W powietrzu rozszedł się swąd przypalonej sierści. Zamieszanie spowodowało, że na moment krąg oczu przesunął się nieco, a nawet trochę cofnął, ale gdy psy się uspokoiły, znów się zacisnął.
– Henry, los nie jest dla nas łaskawy. Nie mamy już amunicji.
Bill skończył palić fajkę i zaczął pomagać swojemu towarzyszowi ścielić posłanie z futer i koców na świerkowych gałęziach, które rozłożyli w śniegu jeszcze przed kolacją.
– Ile nabojów nam zostało? – zapytał Henry, rozwiązując mokasyny.
– Trzy – padła odpowiedź.
– A chciałbym, żeby było trzysta. Wtedy pokazałbym im, tym bestiom, do czego służą! – Pogroził pięścią pałającym ślepiom i ustawił mokasyny przed ogniskiem.
– A ja wolałbym, żeby diabli wzięli wreszcie ten piekielny mróz – odparł Bill. – Od dwóch tygodni jest minus pięćdziesiąt. Czuję się byle jak, Henry. Nie chciałem zaczynać tej wędrówki. Idę przed siebie, ale marzę, żeby mieć to już za sobą. Chciałbym siedzieć z tobą przy ognisku w Forcie McGurry i grać w karty. Tego właśnie sobie życzę.
Henry mruknął coś i wczołgał się do legowiska. Drzemał już, kiedy obudził go głos towarzysza.
– Powiedz, Henry, dlaczego psy nie rzuciły się na tamtego, który zabrał im rybę? To mnie zastanawia…
– Za bardzo się tym przejmujesz, Bill – mruknął Henry.
– Nigdy taki nie byłeś.
– Zamknij się i śpij już. Rano będzie dobrze. Marudzisz, bo masz kłopoty z żołądkiem.
Mężczyźni spali przy sobie, oddychając ciężko pod jednym przykryciem. Ognisko przygasało i pałające ślepia zacieśniły krąg wokół obozowiska.
Psy stłoczyły się przerażone, raz po raz warcząc groźnie, gdy zbliżała się para rozżarzonych oczu. Wreszcie ich wrzawa obudziła Billa. Wstał ostrożnie, żeby nie obudzić przyjaciela, i dorzucił drewna do ogniska. Gdy buchnęło płomieniem, krąg ślepi się wycofał. Bill spojrzał przypadkowo na stłoczone psy i przetarł oczy, żeby lepiej widzieć.
– Henry! – zawołał. – Henry!
Henry stęknął, przechodząc ze snu do rzeczywistości.
– Co znowu?
– Znów jest ich siedem! Właśnie policzyłem.
Henry przyjął tę wiadomość pomrukiem, który przeszedł w chrapanie. Rankiem obudził się pierwszy i wygrzebał z legowiska swego towarzysza. Była już szósta, ale panowała jeszcze ciemność. Światło dzienne miało nadejść dopiero za trzy godziny. Henry zaczął robić śniadanie, a Bill zwinął leże i przygotował sanie do zaprzęgu.
– Ile mieliśmy psów, Henry? – zapytał nagle.
– Sześć.
– Źle! – odparł triumfalnie Bill.
– Znów siedem? – skrzywił się Henry.
– Nie, pięć. Jeden zwiał.
– Do diabła! – rozgniewał się Henry. Porzucił gotowanie posiłku, żeby policzyć psy.
– Masz rację Bill – przyznał. – Grubas uciekł. Musiał wiać piorunem, kiedy się zdecydował. Dym go zasłonił. – Po chwili dodał: – Kiepska sprawa. Pożarły go żywcem. Założę się, że wył, kiedy go rozszarpywały te przeklęte bestie.
– Zawsze był to głupi pies – skwitował Bill.
– Ale nawet głupi pies powinien mieć tyle rozumu, żeby nie popełnić samobójstwa w taki sposób. – Obrzucił pozostałe psy filozoficznym spojrzeniem, błyskawicznie oceniając każdego z nich. – Idę o zakład, że żaden inny nie zrobiłby tego.
– Pałką nie odpędzi ich od ogniska – stwierdził Bill. – A swoją drogą zawsze uważałem, że z tym Grubasem coś jest nie tak.
I takie było epitafium dla psa pożartego na szlaku Północy; mniej skąpe niż epitafium dla niejednego psa i niejednego człowieka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 Karple – rakiety śnieżne; obuwie do chodzenia po śniegu w postaci drewnianej ramy z rozpiętą na niej skórzaną podeszwą (przyp. red.).