Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biały Kieł - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biały Kieł - ebook

Tytułowy Biały Kieł to udomowiony wilk wiodący pełne trudów życie w surowych warunkach Ameryki Północnej przełomu XIX i XX wieku. Wzruszająca i pełna, nierzadko brutalnych, zwrotów akcji, historia wilka posiadającego psie korzenie pozwala przyjrzeć się światu z perspektywy zwierzęcia. Biały Kieł doświadcza dobra i zła, także w kontakcie z ludźmi – z jednym z nich udaje mu się zawrzeć niezwykłą więź.

Utwór doczekał wielokrotnych adaptacji filmowych.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-6636-9
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. NA TROPIE ZWIERZYNY

Ciemny jodłowy las piętrzył się groźnie po obu stronach zamarzniętej rzeki. Przedwieczorny wiatr zmiótł białą szreń z drzew; pochylały się teraz ku sobie w zapadającym zmroku, czarne i złowrogie. Głęboka cisza zawisła nad krajem głuchym, odludnym, zakrzepłym w bezruchu, zimnym i tak pustym, że w tej martwocie nie było nawet smutku. Drżała tam nuta śmiechu, ale śmiechu straszliwszego niż smutek, obojętnego jak uśmiech sfinksa, zimnego jak zamróz na drzewach, śmiechu, który miał w sobie grozę nieomylności. To władcza, niepojęta mądrość wieczności drwiła z nędzy życia i wszelkiej o nie walki. Była to Głusza — dzika i lodowata Głusza Północy.

A jednak martwotę tego kraju zuchwale przerywało życie. Korytem zamarzniętej rzeki psy z wysiłkiem ciągnęły sanie. Zjeżoną ich sierść pokrywał szron. Oddech zawisał kłębami pary i zamarzając w powietrzu okrywał kudły kryształkami lodu. Psy miały na sobie skórzaną uprząż, a skórzane szory łączyły je z saniami sunącymi w tyle. Sanie, zbudowane z mocnej kory brzozowej, nie miały płóz, lecz całym spodem przylegały do śniegu. Przód ich był wygięty w kształt litery „S”, by mogły pruć i spychać pod siebie miękki śnieg, który wzbierał przed nimi jak fala. Na saniach, mocno przywiązana, leżała długa i wąska skrzynia. Były tam również i inne przedmioty: koce, siekiera, garnek do kawy i patelnia, ale najbardziej rzucała się w oczy i najwięcej miejsca zajmowała owa długa, wąska skrzynia.

Przed zaprzęgiem na szerokich rakietach śnieżnych z trudem szedł człowiek. Za saniami brnął w śniegu jego towarzysz. W skrzyni na saniach leżał trzeci człowiek, którego wędrówka dobiegła już kresu, człowiek, którego Głusza zwyciężyła i złamała, aby już nigdy nie mógł się poruszać i walczyć. Głusza bowiem nie znosi ruchu. Życie jest dla niej wyzwaniem, gdyż życie to ruch, z którym ona toczy nieustanną walkę. Zamraża wody, by zahamować ich bieg ku morzu, wysysa soki z drzew, by ściąć je w lód aż do samego rdzenia, najokrutniej jednak łamie i niszczy człowieka — istotę, która z wszystkiego, co żyje, najbardziej jest czynna, nigdy bowiem nie chce się pogodzić z nieubłaganą prawdą, że każdy ruch prowadzi ostatecznie do bezruchu.

A mimo to brnęli przy saniach dwaj nieustraszeni i uparci ludzie, którzy jeszcze nie umarli. Mieli na sobie futra i miękko wyprawione skóry. Twarzy nie można było dojrzeć, gdyż rzęsy, policzki i wargi pokrywała im gruba warstwa szronu, jakim osiadał ich oddech. Sprawiali wrażenie upiornych maszkar, karawaniarzy z zaświatów na pogrzebie jakiegoś ducha. Byli to jednak ludzie, którzy wdarli się w ten kraj pustki, drwiny i milczenia, słabi zuchwalcy, co porwali się na wielką przygodę i rzucili wyzwanie potędze świata dalekiego, obcego i martwego jak niezmierzone przestrzenie kosmosu.

Szli w milczeniu oszczędzając tchu, by zachować siły. Zewsząd otaczała ich cisza; napierała na nich tak, że czuli ją niemal namacalnie. Przygniatała ich mózgi, jak masy głębinowych wód cisną na ciało nurka. Miażdżyła ich ciężarem swego nieskończonego ogromu i nieodwracalnych wyroków. Wdzierała się do najgłębszych zakamarków ich umysłów, wyciskając z nich, jak soki z winnych gron, wszelkie złudne porywy i wzruszenia, wszelkie wybujałe wyobrażenia o sobie, aż wreszcie zrozumieli, że są nędzni i mali, że są prochem i pyłem, który dzięki odrobinie sprytu i szczypcie rozumu przemyka się wśród ogromu skłóconych z sobą ślepych żywiołów i sił przyrody.

Minęła godzina, potem druga. Kiedy blade światło krótkiego bezsłonecznego dnia zaczęło gasnąć, rozległ się w ciszy daleki, słaby zew. Wzbił się szybko w górę, aż osiągnął najwyższy ton; zawisł na nim przez chwilę, napięty i drżący, aż wreszcie zamarł z wolna. Można by go poczytać za jęk potępionej duszy, gdyby nie brzmiała w nim ponura dzikość i pożądliwy głód. Człowiek idący na przedzie odwrócił głowę i jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem towarzysza. Skinęli sobie głowami ponad długą wąską skrzynią.

Drugi zew ostro jak igła przeszył ciszę. Obaj dobrze wiedzieli, skąd dobiega ten głos. Płynął ze śnieżnych przestrzeni, które niedawno minęli. Trzeci zew — odpowiedź na poprzednie — wzniósł się również z tyłu, na lewo od poprzedniego.

— Są na naszym tropie, Bill — odezwał się ten, który szedł pierwszy.

— Mięsa ani na lekarstwo — odrzekł jego towarzysz. — Dawno już nie widziałem śladu królika.

Potem już nic nie mówili i tylko bacznie się wsłuchiwali w drapieżne nawoływania, które wciąż rozlegały się za nimi.

Gdy zapadł zmrok, popędzili psy ku kępie jodeł na brzegu rzeki i rozbili obóz. Trumna, którą położyli przy ognisku, służyła im za stół i ławę. Psy stłoczone po drugiej stronie ognia warczały i szczerzyły na siebie kły, pilnie bacząc, by nie wysunąć się z kręgu światła.

— Że też te kundle tak się cisną do ogniska — przerwał milczenie Bill.

Henry skinął głową. Przykucnął właśnie przy ogniu i wieszał nad nim garnek do kawy z kawałkiem lodu wewnątrz. Odezwał się dopiero wtedy, gdy usiadł na trumnie i zabrał się do jedzenia.

— Wiedzą, gdzie im nic nie grozi. Wolą same żreć, niż żeby je wilki zżarły. Mądre psiska!

— Nie jestem pewien — Bill potrząsnął głową.

Towarzysz spojrzał nań ciekawie.

— Pierwszy raz od ciebie słyszę, że psy mogą być głupie.

— Henry — odezwał się Bill żując powoli i z namysłem fasolę. — Czyś zauważył, jak się kotłowały, kiedy je karmiłem?

— Owszem, bardziej niż zwykle.

— Słuchaj, ile mamy psów?

— Sześć.

— Widzisz, Henry — Bill przerwał na chwilę, by nadać swym słowom większą wagę — mamy sześć psów. Wyjąłem z worka sześć ryb. Chciałem wszystkim dać po jednej i... Henry, jednej mi zabrakło.

— Źleś policzył.

— Mamy sześć psów — powtórzył tamten spokojnie. — Wziąłem sześć ryb. Jednouchy nie dostał nic. Musiałem wrócić i wyjąć dla niego dodatkową rybę.

— Mamy tylko sześć psów — upierał się Henry.

— Słuchaj — ciągnął Bill. — Nie twierdzę, że to wszystko były psy, ale siedem dostało ryby.

Henry przerwał jedzenie i przeliczył ponad ogniem zwierzęta.

— Teraz jest tylko sześć.

— Widziałem, jak tamten uciekał po śniegu — oświadczył Bill z chłodną stanowczością. — Było ich siedem. Widziałem.

Henry spojrzał na niego ze współczuciem.

— Bardzo będę zadowolony, gdy ta wędrówka wreszcie się skończy.

— Co to znaczy?

— To, że nasz bagaż zaczyna ci działać na nerwy i że gadasz od rzeczy.

— Myślałem już o tym — z powagą odrzekł Bill. — I dlatego, kiedy zobaczyłem, jak biegnie, spojrzałem na śnieg i sprawdziłem, czy są ślady. Potem przeliczyłem psy — było ich sześć. Tam na śniegu został trop. Chcesz zobaczyć? Mogę ci pokazać.

Henry nie odpowiedział. Jadł w milczeniu, a gdy skończył, zapił posiłek kubkiem kawy i otarł usta wierzchem dłoni. Potem powiedział:

— Więc myślisz, że to był...

Przerwało mu dobiegające z ciemności przeciągłe wycie, dzikie i smutne. Henry zamilkł i słuchał chwilę, a potem dokończył zdanie wskazując jednocześnie ręką w mrok, skąd dobiegał głos: — ...jeden z nich?

Bill skinął głową.

— A cóż by mogło być innego? Przecież sam widziałem, jak psy się kotłowały.

Zew, potem drugi i inne w odpowiedzi. Cisza zamieniła się w piekielną wrzawę. Zewsząd rozlegało się wycie, a przerażone psy kłębiły się naszczekując i warcząc. Tłoczyły się teraz tak blisko ognia, że płomień osmalał im sierść. Bill dorzucił drzewa i zapalił fajkę.

— Coś tak zaniemówił? — zagadnął Henry.

— Wiesz... — Bill przez chwilę w zamyśleniu pykał fajkę — wiesz, myślałem sobie, że żadnemu z nas nigdy się tak nie poszczęści jak temu.

Wskazał trzecią osobę postukując kciukiem w skrzynię, na której siedzieli.

— Kiedy my umrzemy, Henry, będziemy mieli wielkie szczęście, jeśli na nas nasypią dosyć kamieni, żeby się psy do nas nie dobrały.

— No cóż. Nie mamy służby i forsy jak on — odparł Henry. — Nie dla nas takie długodystansowe pogrzeby.

— Powiedz, Henry, po kiego diabła facet, który był lordem czy czymś takim w swoim kraju i nie potrzebował nigdy martwić się o żarcie czy przyodziewek, po kiego diabła taki facet włóczył się po jakichś zapomnianych przez Boga kątach?

— Mógłby dożyć pięknego wieku, gdyby siedział w domu — zgodził się Henry.

Bill chciał coś dorzucić, zamyślił się jednak i wskazał ręką ścianę mroku napierającego na nich z wszystkich stron. W tej nieprzeniknionej czerni nie można było rozróżnić żadnego kształtu — widać w niej było tylko parę oczu, jarzących się jak rozpalone węgle. Henry ruchem głowy wskazał drugą i trzecią parę. Wokół obozu zamknął się krąg płonących ślepi. Niektóre z nich poruszały się czasem lub znikały, by po chwili zabłysnąć w innym miejscu.

Niepokój psów wzrastał: w przypływie nagłego strachu tłoczyły się tuż przy ogniu, czołgając się u stóp mężczyzn. Jeden z psów, zepchnięty w popłochu na skraj ogniska, zawył z przerażenia i bólu, a zapach spalonej sierści rozszedł się w powietrzu. Krąg ślepi patrzących na to zamieszanie zakołysał się mocno, a nawet cofnął się nieco, lecz gdy się psy uspokoiły, błyszczące oczy powróciły na poprzednie miejsca.

— Że też nie mamy amunicji! Niech to diabli wezmą!

Bill skończył palić fajkę i pomagał teraz koledze rozciągnąć posłanie z futer i koców na jodłowych gałęziach, które przed kolacją ułożył na śniegu. Henry chrząknął i zabrał się do rozwiązywania mokasynów.

— Ile nam zostało naboi?

— Trzy. Żebyśmy tak mieli ze trzysta, pokazałbym tym bydlakom, niech je!...

Pogroził pięścią jarzącym się ślepiom, a potem zaczął ostrożnie ustawiać mokasyny przy ogniu.

— Żeby się skończyły te mrozy! Już drugi dzień trzyma się pięćdziesiąt stopni. Lepiej było zrezygnować z tej wyprawy. Coś mi się to wszystko nie podoba. Czuję się podle. Najbardziej bym chciał, żeby się już wszystko skończyło, żebyśmy sobie teraz siedzieli przy ogniu w forcie M’Gurry i grali w wista. Oj, jak bym chciał!

Henry chrząknął tylko i wlazł na posłanie. Zasypiał już, kiedy rozbudził go głos towarzysza:

— Powiedz, Henry, dlaczego psy nie rzuciły się na tego, co się zakradł i ściągnął rybę. Tak mnie to wkurza...

— Za dużo spraw cię wkurza, Bill — usłyszał senną odpowiedź. — Nigdy taki nie byłeś. Zamknij się już i śpij, to rano będziesz do rzeczy. Brzuch cię boli, wiesz — to cię wkurza.

Mężczyźni oddychając ciężko spali pod wspólnym okryciem. Ogień przygasał, a błyszczące ślepia zacieśniały krąg otaczający obozowisko. Psy tłoczyły się w przerażeniu, od czasu do czasu warcząc ostrzegawczo, kiedy jakieś oczy przysunęły się bliżej. W pewnej chwili podniosła się taka wrzawa, że Bill się zbudził. Ostrożnie, by nie poruszyć kolegi, wstał z posłania i dorzucił drzewa do ognia. Kiedy buchnął płomień, krąg ślepi cofnął się nieco. Bill spojrzał sennie na stłoczone psy. Przetarł oczy i popatrzył uważniej. Potem wsunął się z powrotem pod koce.

— Henry! — szepnął — Henry!

Henry jęknął, obudził się i zapytał:

— Co się znów stało?

— Nic — dosłyszał odpowiedź. — Tylko że znowu jest ich siedem. Przed chwilą liczyłem.

Henry chrząknął, co miało oznaczać, że informacja dotarła do jego świadomości. Chrząknięcie to wkrótce zamieniło się w chrapanie. Zasnął.

Rano pierwszy obudził się Henry i ściągnął kolegę z posłania. Do świtu brakowało jeszcze trzech godzin, choć była już szósta. Henry w ciemnościach przygotowywał posiłek, a Bill zwijał koce i ładował sanie.

— Słuchaj, Henry — powiedział nagle. — Jak mówiłeś, ile mamy psów?

— Sześć.

— Mylisz się — oświadczył Bill triumfująco.

— Znowu siedem? — zdziwił się Henry.

— Nie, pięć. Jeden zniknął.

— Do diabła! — Henry zaklął ze złości i rzuciwszy garnki poszedł policzyć psy.

— Masz rację — stwierdził. — Tłuściocha nie ma.

— Musiały go pożreć, jak się tylko stąd ruszył. Nawet go nie zdążyły obejrzeć.

— Chyba — zgodził się Henry. — Pewno połknęły go żywcem. Założę się, że jeszcze szczekał im w gardzielach. Żeby je wszyscy diabli!

— Ten kundel był zawsze głupi.

— Ale nawet głupi pies nie powinien być takim idiotą, żeby popełniać samobójstwo. — Obrzucił pozostały przy życiu zaprząg badawczym spojrzeniem, jakby chciał podsumować zalety każdego psa z osobna. — Ręczę, że żaden z nich nie zrobi podobnego głupstwa.

— Kijem ich nie odpędzisz od ogniska — zgodził się Bill. — Tak, zawsze uważałem, że Tłuściochowi brak piątej klepki.

Takie było pożegnanie psa, który zginął na północnym szlaku — równie zwięzłe jak epitafia wielu innych psów i wielu ludzi.II. WILCZYCA

Po śniadaniu mężczyźni przytroczyli do sań skąpy sprzęt obozowy i pozostawiwszy za sobą wesoło płonące ognisko ruszyli w ciemność. Natychmiast zewsząd odezwały się poprzez mrok i chłód dzikie i smutne wilcze nawoływania i odpowiedzi. Potem wszystko ucichło. O dziewiątej wstał dzień. O dwunastej niebo na południu przybrało ciepły, różowy kolor wyraźnie zaznaczając miejsce, w którym wypukłość ziemi tworzyła przegrodę między południowym słońcem a północnym światem. Różowy kolor zbladł szybko. Szare światło rozjaśniało ziemię przez resztę dnia, to znaczy do godziny trzeciej, potem zaś i ono zgasło. Podbiegunowa noc nieprzeniknioną czernią okryła pusty, milczący kraj.

Gdy zapadł mrok, nawoływania otaczającej ich półkolem nagonki znacznie się zbliżyły. Rozlegały się teraz tak blisko, że raz po raz panika ogarniała wystraszone psy.

Po jednej z takich chwil przerażenia, kiedy uspokojone zwierzęta powróciły do pracy, Bill powiedział:

— Żeby znalazły inny trop i poszły sobie do diabła, a nam dały spokój!

— Parszywie działają na nerwy — zgodził się Henry.

Na tym rozmowa się urwała.

Kiedy po rozbiciu obozu Henry pochylił się i dorzucał lodu do bulgocącego garnka fasoli, poderwał go odgłos uderzenia, krzyk Billa i krótki, warkliwy skowyt bólu. Wyprostował się w samą porę, by dostrzec niewyraźny kształt mknący po śniegu i znikający w mroku. Potem zobaczył stojącego wśród psów Billa — miał minę człowieka triumfującego i ogłupiałego zarazem. W jednej ręce trzymał potężny kij, w drugiej pół suszonego łososia.

— Oberwał mi pół ryby — oświadczył — ale sam też dobrze oberwał. Słyszałeś to wycie?

— Jak wyglądał?

— Nie zdążyłem zobaczyć. Ale miał cztery nogi, pysk, sierść... zwykły pies.

— Chyba jakiś oswojony wilk.

— I to jeszcze jak oswojony! Żeby przyjść tutaj, kiedy się karmi psy, i wziąć swój kawałek ryby...

Tego wieczora po kolacji, kiedy usiedli na podłużnej skrzyni, by zapalić fajkę, krąg jarzących się ślepi przysunął się bliżej niż poprzedniej nocy.

— Żeby pognały za jakimś stadem łosi czy czegoś i dały nam spokój — mruknął Bill.

Henry chrząknął niezbyt zachęcająco. Siedzieli w milczeniu przez piętnaście minut. Henry wpatrywał się w ogień, a Bill w krąg płonących ślepi, które jarzyły się tuż poza obrębem światła rzucanego przez płomienie.

— Żebyśmy tak już wjeżdżali do fortu! — zaczął znowu.

— Zamknij buzię i skończ z tymi zachciankami i z krakaniem! — wybuchnął Henry. — Brzuch cię boli! Weź łyżkę sody, to ci się poprawi do jutra i łatwiej będzie można znieść twoje towarzystwo.

Rano obudził go potok soczystych przekleństw, płynący z ust Billa. Henry wsparł się na łokciu i spoglądał na towarzysza, który stał między psami po drugiej stronie jasno płonącego ogniska. Ręce wzniósł wysoko, jakby rzucał klątwę, a gniew wykrzywiał mu twarz.

— Hej! — zawołał Henry. — Co się tam znowu stało?

— Urwis zwiał!

— Niemożliwe!

— Mówię ci, że zwiał!

Henry wyskoczył spod koców i podbiegł do psów. Przeliczył je uważnie, a potem wraz z towarzyszem zaczął przeklinać tajemne moce Głuszy, które obrabowały ich z drugiego psa.

— To był najsilniejszy pies z całego zaprzęgu — stwierdził wreszcie Bill.

— I wcale niegłupi — dodał Henry.

W ten sposób w ciągu dwóch dni ułożone zostały dwa epitafia.

W ponurym milczeniu zjedli śniadanie, a potem zaprzęgli do sań cztery pozostałe psy. Dzień był taki sam jak poprzednie. Strudzeni mężczyźni wędrowali bez słowa po powierzchni zamarzniętego świata. Ciszy nie przerywało nic oprócz wycia pogoni, która choć w ukryciu, stale za nimi postępowała. Kiedy nadchodziła noc — koło godziny czwartej — wycie stawało się coraz głośniejsze, gdyż zgodnie ze swym zwyczajem napastnicy o tej porze zbliżali się do ściganych. Psy, przerażone i niespokojne, często wpadały w panikę i plątały szory. Wszystko to wprowadzało mężczyzn w jeszcze gorszy nastrój.

— No, to was utrzyma, głupie bydlęta! — powiedział z zadowoleniem Bill tego wieczoru, prostując się po ukończeniu roboty.

Henry rzucił garnki, by zobaczyć, co to takiego. Jego towarzysz uwiązał psy, i to na sposób indiański — do kijów. Na szyi każdego psa zawiązał skórzany rzemień, do którego przymocował, tak by pies nie mógł sięgnąć zębami, gruby mocny kij długości czterech do pięciu stóp. Drugi koniec kija przywiązał rzemieniem do pala wbitego w ziemię. Zwierzę nie mogło przegryźć rzemienia łączącego je z kijem, kij zaś przeszkadzał mu w dobraniu się do rzemienia, który łączył je z palem.

Henry z uznaniem pokiwał głową.

— To jedyne urządzenie, jakie może utrzymać Jednouchego — stwierdził. — Gryzie rzemień, jakby nożem ciął. Zobaczysz, że kundle będą rano w najlepszym porządku.

— Murowane — przytaknął Bill. — Jeśli się okaże, że któryś zwiał, nie piję jutro kawy.

— One dobrze wiedzą, że nie mamy amunicji — zauważył wieczorem Henry wskazując na jarzący się krąg, który ich otaczał. — Gdybyśmy im posłali parę kul, miałyby dla nas więcej szacunku. Co noc podchodzą bliżej. Nie patrz się przez chwilę w ogień, a potem spójrz tam. Widzisz?

Przez pewien czas obaj mężczyźni bacznie przypatrywali się poruszeniom niewyraźnych kształtów na samym skraju jasnego kręgu światła, rzucanego przez ognisko. Przyglądając się uważnie i długo jakiejś parze oczu świecących w ciemności, można było powoli rozróżnić zarys ciała zwierzęcia, a czasem nawet dostrzec jego ruchy.

Uwagę mężczyzn zwróciła wrzawa, jaka podniosła się nagle wśród psów. Jednouchy, zataczając w kierunku ciemności łuki na długość przytrzymującego go kija, skomlał w podnieceniu, a od czasu do czasu przystawał, by zapamiętale rzucić się z zębami na kij.

— Spójrz tam, Bill — szepnął Henry.

W pełnym świetle ogniska czołgało się ukradkiem jakieś podobne do psa zwierzę. Poruszało się raz niepewnie, to znowu śmielej, przez cały czas obserwując pilnie mężczyzn, a jednocześnie całą uwagę skupiając na psach. Jednouchy wybiegł ku intruzowi na długość kija, skomląc radośnie.

— Ten idiota Jednouchy wcale nie wygląda na przestraszonego — cicho powiedział Bill.

— To wilczyca — szepnął Henry. — Teraz rozumiem i Tłuściocha, i Urwisa. Ona jest przynętą wysyłaną przez stado. Wyciąga stąd psa, a potem reszta się dołącza i drze go na strzępy.

Strzelił płomień. Kłoda drzewa zsunęła się ze stosu z głośnym sykiem. Na ten dźwięk dziwne zwierzę uskoczyło z powrotem w ciemności.

— Wiesz, Henry, zastanawiam się... — zaczął Bill.

— Nad czym?

— Zastanawiam się, czy to ją właśnie trzasnąłem kijem.

— Nie mam co do tego cienia wątpliwości — odparł Henry.

— I jeszcze ci powiem — ciągnął Bill — że oswojenie tego bydlaka z obozowym ogniskiem wydaje mi się podejrzane. Coś tu się nie zgadza.

— Z pewnością wie o wiele więcej niż przeciętny szanujący się wilk powinien wiedzieć — zgodził się Henry. — Wilk, który tak się zna na rzeczy, żeby włazić między psy w porze karmienia, musi być starym wygą!

— Stary Villan miał niegdyś psa, który zwiał do wilków — rozmyślał głośno Bill. — Że też mi to nie przyszło do głowy! Zastrzeliłem go w stadzie, na żerowiskach łosi nad Little Stick. Stary płakał jak dziecko. Mówił, że od trzech lat go nie widział. A kundel przez cały ten czas włóczył się z wilkami.

— Chyba dobrześ zgadł, Bill. Ten wilk to pies i już niejeden raz brał rybę z ręki człowieka.

— Jeśli tylko mi się nadarzy okazja, to ten wilk, co udaje psa, będzie zwykłym ścierwem! — oświadczył Bill. — Nie możemy sobie pozwolić na stratę jeszcze jednego kundla.

— Ale masz tylko trzy kule — przypomniał mu Henry.

— Poczekam na pewny strzał — usłyszał w odpowiedzi.

Rano Henry dorzucił drzewa do ogniska i ugotował posiłek przy akompaniamencie chrapania towarzysza.

— Tak dobrze spałeś — tłumaczył zawoławszy go na śniadanie — że nie miałem serca cię budzić.

Bill, na wpół przebudzony, zabrał się do jedzenia. Zauważył, że jego kubek jest pusty, chciał więc przysunąć sobie garnek z kawą. Ale garnek stał za Henrym, poza zasięgiem ręki Billa.

— Henry — gderał łagodnie — czyś ty o czymś nie zapomniał?

Henry rozejrzał się bardzo uważnie dokoła i patrząsnął głową. Bill podniósł pusty kubek.

— Nie dostajesz dziś kawy — oświadczył Henry.

— Wykipiała? — zapytał zaniepokojony Bill.

— Nie.

— Myślisz, że mi szkodzi na żołądek?

— Nie.

Rumieniec gniewu okrył twarz Billa.

— Więc po prostu nie chcesz mi dać. Czy możesz powiedzieć dlaczego?

— Bury uciekł — odrzekł Henry.

Powoli, jak ktoś kto się całkowicie poddał nieszczęściu, Bill odwrócił głowę i z miejsca, gdzie siedział, policzył psy.

— Jak to się stało? — zapytał z tępą obojętnością.

Henry wzruszył ramionami. — Nie wiem. Chyba Jednouchy przegryzł mu rzemień. Sam nie przegryzł, to pewne.

— Przeklęte bydlę — Bill mówił wolno i z powagą, nie okazując gniewu, jaki w nim płonął. — Jak sam się nie mógł urwać, to przynajmniej Buremu przegryzł rzemień.

— No, wszystkie kłopoty Burego już się skończyły. Myślę, że wędruje teraz przeżuty w brzuchach dwudziestu najróżniejszych wilków. — Takie było epitafium na śmierć trzeciego psa. — Napij się trochę kawy, Bill.

Bill potrząsnął głową.

— No masz — nalegał Henry podnosząc garnek.

Ale Bill odsunął swój kubek. — Byłbym ostatnią ofermą, gdybym się napił. Powiedziałem, że nie ruszę kawy, jeśli jeszcze jeden pies zwieje, i nie ruszę.

— Dobra kawa — kusił Henry.

Ale Bill był uparty i zjadł śniadanie na sucho, zapijając je tylko potokiem przekleństw na Jednouchego za kawał, jaki im zrobił.

— Przywiążę je dzisiaj tak, żeby jeden nie mógł sięgnąć do drugiego — powiedział, kiedy ruszyli w drogę.

Nie uszli więcej niż sto jardów, kiedy idący na przedzie Henry schylił się i podniósł z ziemi coś, o co zahaczyła jego rakieta. Było tak ciemno, że nie widział przedmiotu trzymanego w ręku, rozpoznał go jednak dotykiem i rzucił przed siebie, tak że uderzył o sanie, odbił się i upadł na rakietę Billa.

— Może ci się przyda do tego wiązania — zawołał.

Bill aż krzyknął. Było to wszystko, co pozostało po Burym — kij, do którego go uwiązano.

— Zeżarły go całego, ze skórą — stwierdził. — Został tylko sam kij. Zjadły rzemienie z obu końców. Są cholernie głodne, Henry, i myślę, że nim się skończy ta podróż, zeżrą i ciebie, i mnie.

Henry roześmiał się wyzywająco.

— Powiem ci, że chociaż nigdy jeszcze nie ścigały mnie wilki tak jak teraz, to zdarzały mi się dużo gorsze rzeczy, i jakoś wychodziłem z nich cało. Trzeba czegoś więcej, mój chłopcze, niż banda brudnych kundli, żeby dać radę niżej podpisanemu.

— Nie wiem, nie wiem — mruczał złowróżbnie Bill.

— Jak wjedziemy do fortu, to będziesz wiedział na pewno.

— Nie mam co do tego wielkich nadziei — upierał się Bill.

— Po prostu wykończyłeś się, chłopie — zamknął sprawę Henry. — Potrzeba ci chininy i mam szczery zamiar napchać cię nią, zaraz jak przyjedziemy do M’Gurry.

Bill chrząknął, co miało oznaczać, że się nie zgadza z diagnozą, a potem zapadł w milczenie. Dzień nie różnił się niczym od poprzednich. O dziewiątej zaczęło się rozjaśniać. O dwunastej horyzont na południu rozżarzył się w promieniach niewidocznego słońca. Potem zaczęło się zimne, szare popołudnie, które w trzy godziny później przeszło w czarną noc.

Właśnie po daremnym wysiłku słońca, by się ukazać ich oczom, Bill wyciągnął strzelbę spod troków sań i powiedział:

— Idź dalej, Henry, ja się trochę rozejrzę.

— Trzymałbyś się lepiej sań — zaprotestował towarzysz. — Masz tylko trzy kule. Nie wiadomo, co się może stać.

— No i kto teraz kracze — triumfował Bill.

Henry nie odpowiedział i szedł dalej naprzód, choć często niespokojnie się oglądał i patrzył na szare pustkowie, w którym znikł jego towarzysz. W godzinę później dopędził go Bill; łatwo mu to przyszło, gdyż rzeka, po której sunęły sanie, była w tym miejscu kręta, on zaś szedł na przełaj.

— Rozsypały się i idą szeroką ławą — mówił. — Pilnują nas, a jednocześnie szukają innej zwierzyny. Są zupełnie pewne, że się w końcu do nas dobiorą, tylko wiedzą, że muszą trochę poczekać. A przez ten czas chcą jeszcze złapać, co im się tylko nawinie do żarcia.

— Im się tylko zdaje, że się do nas dobiorą. To chyba chciałeś powiedzieć — zaprotestował Henry.

Bill jednak nie zwrócił na to uwagi.

— Widziałem kilka. Są bardzo chude. Pewnie od tygodnia nie miały nic w pyskach, oprócz Tłuściocha, Urwisa i Burego oczywiście, ale tyle ich jest, że są głodne jak były. Strasznie są chude. Żebra mają jak tarki do prania, a żołądki gdzieś pod krzyżem. Są gotowe na wszystko. Niedługo zaczną się wściekać, a wtedy trzeba uważać.

W kilka minut później Henry, który szedł teraz z tyłu, wydał cichy, ostrzegawczy gwizd. Bill obejrzał się i stłumionym głosem zatrzymał psy. Zza ostatniego zakrętu rzeki wybiegł truchtem skulony, kudłaty cień; doskonale widoczny, szedł ich świeżym śladem. Z nosem na tropie biegł jakimś dziwnym, posuwistym, jakby nie wymagającym wysiłku krokiem. Kiedy się zatrzymali, cień stanął również, podniósł głowę i spokojnie im się przyglądał; nozdrza jego poruszały się chwytając i badając zapach ludzi.

— To ta wilczyca — szepnął Bill.

Psy ułożyły się na śniegu. Bill minął je i podszedł do towarzysza. Razem przyglądali się dziwnemu zwierzęciu, które ścigało ich od tylu dni i wymordowało połowę zaprzęgu.

Przyjrzawszy się bacznie ludziom, wilczyca zrobiła ku nim kilka szybkich kroków i stanęła. Powtórzyła to parę razy, aż zbliżyła się na jakieś sto jardów. Potem zatrzymała się koło kępy jodeł i uniósłszy głowę, węchem i wzrokiem badała obserwujących ją mężczyzn. Spoglądała na nich z dziwnym wyrazem zainteresowania, podobna w tym trochę do psa, lecz w jej ciekawości nie było nic z przyjaznych psich uczuć. Była to ciekawość zrodzona z głodu, okrutna jak wilcze kły i nieubłagana jak mróz.

Wilczyca, choć zabiedzona, była bardzo duża; budowa jej wskazywała, że jest jednym z największych zwierząt tego gatunku.

— Ma chyba ze dwie i pół stopy w barkach — obliczał Henry — i założę się, że blisko pięć stóp długości.

— Dziwna maść jak na wilka — stwierdził krytycznie Bill. — Nigdy jeszcze nie widziałem rudego wilka. Całkiem jak cynamon.

Zwierzę jednak nie miało wcale cynamonowej maści. Jego sierść była prawdziwie wilczą sierścią. Przeważał w niej kolor szary, z bardzo lekkim, zmiennym rudawym odcieniem, który łudził wzrok — raz był widoczny, to znów niewidoczny, to szary, wyraźnie szary, to znów mienił się połyskliwie niewyraźną czerwienią, której nie można określić przyjętą utartą nazwą.

— Wygląda po prostu jak wielki husky z zaprzęgu — mówił Bill. — Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zaczął machać ogonem.

— Hej, ty, pies! — zawołał. — Chodź tu, ty, Jak-cię-tam-zwą.

— Wcale się ciebie nie boi — śmiał się Henry.

Bill krzyczał głośno i groźnie wymachiwał pięścią. Wilczyca jednak nie okazywała strachu. Jedyną zmianą, jaką zdołali w niej dostrzec, było pewne ożywienie. Wciąż przyglądała im się z nieubłaganą i pożądliwą ciekawością. Byli mięsem — ona zaś była głodna i gdyby tylko mogła, skoczyłaby i rozdarła ich na strzępy.

— Słuchaj, Henry. — Bill mimo woli zniżył głos do szeptu, jakby bał się głośno mówić o swoim zamiarze. — Mamy jeszcze trzy kule. A to jest pewny strzał. Nie mogę chybić. Pomyśl, ona nam już zeżarła trzy psy! Musimy z tym skończyć! Co ty na to?

Henry skinął głową na znak zgody. Bill ostrożnie wyciągnął broń spod wiązań na saniach. Uniósł strzelbę ku ramieniu, lecz nim ją oparł, wilczyca uskoczyła w kępę jodeł i znikła.

Mężczyźni spojrzeli po sobie. Henry zagwizdał długo i znacząco.

— Powinienem był to przewidzieć — strofował się głośno Bill układając z powrotem strzelbę na saniach. — Jasne, że wilk, który ma dosyć rozumu, żeby włazić między psy w porze karmienia, musi dobrze wiedzieć, co to strzelba. Mówię ci, Henry, że to bydlę jest sprawcą wszystkich naszych nieszczęść. Gdyby nie ona, mielibyśmy teraz sześć psów, a nie trzy. Powiadam ci, Henry, że ja ją jeszcze dostanę. Jest za sprytna, żeby ją ustrzelić na otwartym polu, ale ja się na nią zasadzę. Zatłukę ją gdzieś w krzakach albo nie nazywam się Bill.

— Tylko nie odchodź za daleko od sań — napomniał go towarzysz. — Jeśli się rzucą na ciebie, to te trzy kule niewiele będą warte. Są głodne jak cholera, a jak się raz zdobędą na odwagę, to niewiele z ciebie zostanie, Bill.

Tego wieczoru wcześnie rozbili obóz. Trzy psy nie mogły ciągnąć sań tak szybko i tak długo jak sześć, toteż znać było na nich wyczerpanie. Mężczyźni wcześnie poszli spać; Bill sprawdził przedtem, czy każdy pies jest przywiązany poza zasięgiem zębów sąsiada.

Wilki jednak rozzuchwalały się coraz bardziej i tej nocy mężczyźni wiele razy zrywali się ze snu. Stado podeszło tak blisko, że psy szalały ze strachu i ludzie musieli wciąż podsycać ogień, by utrzymać przedsiębiorczych rabusiów w bezpiecznej odległości.

— Opowiadali mi kiedyś marynarze o żarłaczach, które płyną za okrętem — mówił Bill, kiedy dorzuciwszy do ognia wsuwał się z powrotem pod koce. — Te wilki to takie właśnie lądowe żarłacze. Lepiej niż my wiedzą, w czym ich interes, i nie dla zabawy idą naszym śladem. Chcą nas po prostu zeżreć. I zeżrą nas w końcu, Henry.

— Właściwie to już cię mają, jeśli tak gadasz — rzucił ostro Henry. — Człowiek, który się uznał za pokonanego, przegrał już w połowie. A ty jesteś już zżarty do połowy, bo w kółko o tym mówisz.

— Dawały sobie radę z lepszymi od ciebie i ode mnie — odparł Bill.

— Przestań krakać. Co za nudziarz z ciebie!

Henry ze złością odwrócił się na bok i naciągnął koce, był jednak zdziwiony, że Bill się nie odciął. Taki spokój nie leżał w jego zwyczajach, gdyż ostre słowa łatwo wyprowadzały go z równowagi. Henry, nim zasnął, długo się nad tym zastanawiał, a kiedy powieki mu opadły, wciąż jeszcze myślał, półśpiąc: Nie ma co gadać — Bill zupełnie skapcaniał. Muszę jutro wybić mu z głowy te bzdury.III. ZEW GŁODU

Dzień dobrze się zaczął. Nie stracili tej nocy żadnego psa. W nastroju bliskim wesołości wysunęli się na szlak, w ciszę, ciemność i chłód. Zdawało się, że Bill zapomniał o przeczuciach, jakie go trapiły ubiegłego wieczoru, i nawet zaczął dokazywać z psami, kiedy około południa sanie przewróciły się na trudnym odcinku drogi.

Zrobiło się straszne zamieszanie. Sanie leżały do góry spodem, uwięzione między pniem drzewa a ogromną skałą. Musieli wyprzęgać psy, aby rozplątać szory. Obaj mężczyźni pochylali się właśnie nad robotą, kiedy Henry zauważył, że Jednouchy ostrożnie wysuwa się z zaprzęgu.

— Hej, Jednouchy, do nogi! — krzyknął prostując się i oglądając za psem.

Ale Jednouchy zaczął już biec przez śnieg, wlokąc za sobą szory. Tam na śladach, które pozostawili, czekała na niego wilczyca. Kiedy się do niej zbliżył, stał się nagle ostrożny. Zwolnił biegu i przeszedł w żwawy, drobny trucht. Potem zatrzymał się. Spoglądał na nią nieufnie, badawczo, ale i pożądliwie. Wilczyca jakby uśmiechała się do niego szczerząc zęby, bardziej zachęcająca niż groźna. Zrobiła ku niemu parę wdzięcznych kroków, potem stanęła. Jednouchy podsunął się bliżej, wciąż jeszcze baczny i czujny; uszy i ogon miał wyprostowane, głowę podniósł wysoko.

Chciał ją obwąchać, ale cofnęła się zalotnie i nieśmiało. Każdy jego krok w jej stronę pociągał natychmiast taki sam krok wilczycy w tył. Powoli, powoli odciągała go od kręgu bezpieczeństwa, jaki mu stwarzało towarzystwo ludzi. Raz zdawało się, że do jego mózgu przeniknęło nieznanymi drogami ostrzeżenie — odwrócił łeb i spojrzał na przewrócone sanie, psy z zaprzęgu i dwóch wołających go mężczyzn.

Ale każdą myśl, jaka powstawała w psim łbie, niweczyła wilczyca, która podsuwała się do niego, przez jedną krótką chwilę obwąchiwała mu nos, by zaraz cofnąć się i znów pociągnąć go za sobą.

Przez ten czas Bill przypomniał sobie o strzelbie; była jednak przygnieciona przewróconymi saniami i nim obaj mężczyźni podnieśli je i ustawili, Jednouchy i wilczyca stali zbyt blisko siebie i w zbyt dużej odległości od mężczyzn, by można było ryzykować strzał.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: