Biały Łowca Skalpów. Tom 4. Traperzy z Arkansasu - ebook
Biały Łowca Skalpów. Tom 4. Traperzy z Arkansasu - ebook
W kolejnych częściach „Traperów z Arkansasu” znowu spotkamy z naszymi starymi przyjaciółmi: Szczerym Sercem, Kanadyjczykiem Tranquille’em, Murzynem Quoniamem, Indianinem Czarnym Jeleniem, mnichem Antoniem. Ich przygody będą toczyć się na tle wojen z Indianami Apaczami i Komanczami oraz walk wyzwoleńczych mieszkańców Teksasu spod ciemiężycielskiej okupacji Meksyku. Mam nadzieję, że te kolejne powieści przyniosą Szanownym Czytelnikom dużo wrażeń i zadowolenia.
Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.
| Kategoria: | Dla młodzieży |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67876-71-1 |
| Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był autorem powieści przygodowych, jednym z najpłodniejszych i najpopularniejszych francuskich pisarzy XIX wieku.
Biologiczni rodzice porzucili go, został adoptowany przez rodzinę Gloux. Oficjalnie nazywał się Olivier Gloux, ale sam używał imienia Gustave. W wieku dziewięciu lat uciekł z domu i zaciągnął się na statek jako chłopiec okrętowy. Młodzieńcze lata spędził w Ameryce Południowej, m.in. w Patagonii, później trafił do Ameryki Północnej, gdzie wiódł życie pełne przygód i parał się różnymi profesjami, był myśliwym, traperem, poszukiwaczem złota. W 1835 roku zaciągnął się do wojska, ale po kilku latach zdezerterował. Podróżował po Europie, Turcji, Kaukazie i obu Amerykach.
Po powrocie do Francji poświęcił się pisaniu powieści przygodowych. Szczególnie upodobał sobie opowieści o amerykańskim Zachodzie, które opierał na swym bogatym doświadczeniu i licznych wspomnieniach. W ciągu dwudziestu pięciu lat spod jego pióra wyszło około sześćdziesięciu powieści. Do najbardziej znanych należą Traperzy z Arkansas (1858) i Bandyci z Arizony (1882) oraz duży cykl Władcy Oceanu. Początkowo jego powieści publikowano w czasopismach takich jak „Le Moniteur”, „La Presse”, „Le Voleur” i „La Liberté”. Jego książki doczekały się we Francji licznych wznowień i adaptacji, także teatralnych.
Powieści Gustave’a Aimarda opisują losy mieszkańców Ameryki Północnej na tle kolonialnych ambicji wielkich europejskich mocarstw i postępującego procesu znikania populacji Indian. Autor chętnie sięga po postaci gońców leśnych, traperów i myśliwych, ludzi pogranicza stanowiących łącznik między europejską cywilizacją a światem Indian. Główni bohaterzy jego powieści to ludzie o europejskich korzeniach, niezależni i odważni, wyznający zachodnie wartości moralne, ale prowadzący indiański styl życia.Rozdział I
Rekonesans
Pułkownik Melendez, porzuciwszy Jaguara, pędził z rozpaloną głową i dyszącą piersią drogą do Galveston, pobudzając ostrogami zapał swojego wierzchowca, który tymczasem zdawał się pożerać przestrzeń, tak szybki był jego bieg.
Ale z Salto del Frayle do miasta był spory kawał drogi. Cały czas galopując, pułkownik rozmyślał, a im więcej myślał, tym bardziej wydawało mu się niemożliwe, że Jaguar powiedział mu prawdę. Rzeczywiście, jak mógł przypuszczać, że ten zuchwały i waleczny partyzant odważyłby się zaatakować na czele garstki awanturników doskonale uzbrojoną korwetę, obsadzoną liczną załogą i dowodzoną przez jednego z najlepszych oficerów meksykańskiej marynarki wojennej! Pułkownikowi jeszcze mniej prawdopodobne wydawało się zdobycie fortu.
Podczas tych rozważań młody oficer stopniowo, prawie niezauważenie, zwalniał tempo swojego konia, który wyczuwając, że nie jest już dozorowany, niepostrzeżenie przeszedł z szybkiego galopu w cwał, potem w kłus, a w końcu w bardzo naturalny sposób przeszedł do stępa, idąc ze spuszczonym łbem i skubiąc wargami znajdującą się w jego zasięgu trawę.
Noc już dawno zapadła. W okolicy panowała głęboka cisza przerywana jedynie stłumionym rykiem fal przetaczających się po kamykach na plaży.
Pułkownik podążał niewielką ścieżką biegnącą wzdłuż wybrzeża, ścieżką bardzo znacznie skracającą dystans dzielący go od Galveston. Ścieżka ta, dość mocno uczęszczana podczas dnia, w tej wczesnej nocnej godzinie była zupełnie opustoszała. Znajdujące tu i ówdzie rancza były zamknięte, w ich wąskich oknach nie świeciło się światło, a rybacy, zmęczeni ciężką pracą za dnia, wcześnie położyli się spać.
Koń młodego oficera coraz bardziej zwalniający krok, ośmielony brakiem reakcji, w końcu zatrzymał się obok niedużego krzewu i natychmiast zaczął go oskubywać z liści.
Ten bezruch wyrwał pułkownika z zadumy, w której był pogrążony i, że tak powiem, z miejsca go obudził.
Rozejrzał się dookoła, by zorientować się w terenie.
Chociaż ciemność była dość głęboka, to jednak łatwo było mu rozpoznać, że wciąż znajduje się dość daleko od docelowego miejsca.
W odległości strzału z karabinu widać było ranczo z hermetycznie zamkniętymi oknami przepuszczającymi jednak cienką strużkę światła przez szczeliny w okiennicach.
Pułkownik spojrzał na zegarek. Dochodziła północ.
Dalsza jazda byłaby szaleństwem, zwłaszcza że znalezienie łodzi, która zabrałaby go na wyspę, byłoby niemożliwe. Bardzo zirytowany tą przeszkodą mogącą mieć poważne konsekwencje, zakładając, że rewelacje Jaguara okażą się prawdziwe, młody oficer, przeklinając tę mimowolną zwłokę, postanowił ruszyć w kierunku widniejącego przed nim rancza, a gdyby już tam dotarł, spróbować znaleźć sposób na przeprawę przez zatokę.
Otoczywszy ciasno ciało fałdami swego obszernego płaszcza, aby jak najlepiej ochronić się przed wilgotnym morskim powietrzem, pułkownik ściągnął wodze i dawszy koniowi ostrogę, ruszył ostrym kłusem w stronę rancza.
Odległość była nieduża i podróżny wkrótce tam dotarł. Kiedy jednak znalazł się zaledwie kilka kroków od niego, zamiast kontynuować jazdę prosto do bramy, zsiadł z konia, przywiązał go do pnia mezquite i przypiąwszy pistolety do pasa, zrobił dość długie obejście i cichaczem zbliżył się do jednego z okien rancza.
W stanie fermentacji, w jakiej znajdowały się wówczas umysły Teksańczyków, całkowicie zniknęło dawne zaufanie, a zastąpiła go największa nieufność. Nie byliśmy już w czasach, gdy dzień i noc drzwi domów pozostawały otwarte, aby ułatwić obcym wejście do rodzinnego ogniska. Gościnność, tradycyjna w tych stronach, przynajmniej na razie ustąpiła miejsca podejrzliwości, a wejście do nieznanego domu przed upewnieniem się, że należy on do przyjaciela, byłoby niewypowiedzianie nierozważne.
Szczególnie pułkownik, ubrany w meksykański mundur, musiał działać z ekstremalną rezerwą.
Ranczo było dość duże, nie wyglądało na ubogie i zaniedbane, co zbyt często widać w mieszkaniach hiszpano-amerykańskich campesinos.
Był to kwadratowy dom z dachem we włoskim stylu, poprzedzony portykiem z azoteą. Pobielone ściany przyjemnie kontrastowały z zielenią dzikich winorośli i innych porastających je roślin.
Ranczo nie było otoczone murem, a jedynie gęstym żywopłotem, w kilku miejscach samotnie broniącym dostępu do domostwa.
Budynki gospodarcze były duże i dobrze utrzymane. Wszystko wskazywało na to, że właściciel tego domu prowadził duży biznes na własny rachunek.
Jak już wspomnieliśmy, pułkownik powoli i po cichu podszedł do jednego z okien. Okiennice były starannie zamknięte, ale nie na tyle szczelnie, by po cienkim strumieniu światła wydostającego się na zewnątrz nie domyślić się, że ktoś czuwa wewnątrz.
Na próżno pułkownik przykładał oko do szczeliny – nie był w stanie nic dostrzec. Jeśli jednak nie widział, to słyszał, a pierwsze słowa jakie dotarły do jego ucha prawdopodobnie wydały mu się bardzo poważne, ponieważ podwoił swoją uwagę, aby nie stracić niczego z rozmowy.
Korzystając po raz kolejny z naszego przywileju powieściopisarza, wejdziemy na ranczo i pozwolimy Czytelnikowi być świadkiem rozgrywającej się tam niezwykłej sceny, lecz ku jego wielkiemu niezadowoleniu najciekawsza jej część umknęła pułkownikowi.
W dość małym pokoju, słabo oświetlonym kopcącą się świecą, zebrało się czterech mężczyzn o ponurych twarzach i dzikich spojrzeniach, ubranych w stroje campesinos.
Trzech z nich, siedzących na butacas i équipales, słuchało z karabinami między nogami czwartego chodzącego po pokoju chwiejnym krokiem z rękami za plecami.
Szerokie skrzydła kapeluszy ze skóry wigonia noszonych przez pierwszych trzech osobników i ciemność panująca w pokoju utrudniały dostrzeżenie ich twarzy i ocenę wyrazu ich twarzy. Czwarty, przeciwnie, nie miał żadnego nakrycia. Był to mężczyzna około czterdziestki, wysoki i dobrze zbudowany; muskularne kończyny wskazywały na niezwykłą siłę, a las czarnych kręconych włosów opadał na jego szerokie ramiona. Posiadał wysokie czoło, prosty nos i przenikliwe czarne oczy. Dolną część twarzy skrywała długa, krzaczasta gęsta broda. W wyglądzie tego człowieka było coś śmiałego i dumnego, co wzbudzało szacunek i niemal strach.
W tej chwili wydawał się być ogarnięty gwałtownym gniewem – jego brwi były ściągnięte, policzki posiniałe, a czasami, gdy dał się ponieść emocjom, bezskutecznie próbując powstrzymać, jego oczy rzucały oślepiające błyski nagle sprawiające, że wymienione wcześniej trzy osoby pochyliły pokornie głowy i wydawały się z jakiegoś nieznanego powodu wydawały się być od niego mocno uzależnionymi.
W chwili naszego wejścia do pokoju, nieznajomy zdawał się podsumowywać trwającą od jakiegoś czasu dyskusję.
– Nie! – powiedział donośnym głosem. – Tak dłużej być nie może. Hańbisz bronioną przez nas świętą sprawę poprzez buntownicze okrucieństwa szkodzące nam w umysłach ludzi i autoryzujące wszystkie oszczerstwa, które nasi przeciwnicy rozpowszechniają w stosunku do nas. To nie poprzez naśladowanie naszych ciemiężców uda nam się udowodnić masom, że naprawdę chcemy ich dobra. Niezależnie od tego, jak słodka może być zemsta za otrzymaną zniewagę, kiedy stawiamy się jako obrońcy zasady tak świętej jak ta, za którą przelewamy krew od dziesięciu lat, każdy musi się wyrzec i zapomnieć o wszystkich partykularnych nienawiściach, aby wchłonąć je w wielką narodową mściwość. Ja, który jako pierwszy odważyłem się wznieść okrzyk buntu i zainaugurować ruch oporu; ja, który od najmłodszych lat poświęciłem wszystko, majątek, przyjaciół, krewnych, w jedynej nadziei, że pewnego dnia zobaczę mój kraj wolny, wycofam się z walki hańbionej każdego dnia przez ekscesy, których sami czerwonoskórzy by się wyparli.
Trzej osobnicy, do tej pory będący dość spokojni, poderwali się na nogi, protestując, że są niewinni przypisywanych im zbrodni.
– Nie wierzę wam – powiedział gniewnie. – Nie wierzę wam, ponieważ to wysunięte teraz oskarżenie mogę w całości udowodnić! Spodziewałem się, że mi zaprzeczycie. Wasza rola była zaplanowana, musieliście działać tak, jak działaliście, bowiem każda inna droga była dla was zamknięta. Tylko jeden z was, najmłodszy, ten, który być może miałby największe prawo do odwetu, zawsze był w stanie sprostać swojej misji i chociaż nasi wrogowie wielokrotnie próbowali go oczernić, on zawsze pozostawał czysty, jak nawet przyznają to sami Meksykanie. Znacie tego przywódcę równie dobrze jak ja – to Jaguar. Wczoraj, na czele kilku naszych ludzi, dokonał jednego z najpiękniejszych i najbardziej niezwykłych wyczynów.
Wszyscy stłoczyli się wokół obcego i pytali go z zaciekawieniem.
– Czy muszę wam mówić, co się stało? Za kilka godzin będziecie wszystko wiedzieli. Wystarczy wam na razie powiedzieć, że konsekwencją śmiałej akcji Jaguara jest natychmiastowa kapitulacja Galveston, gdyż miasto nie może już dłużej się nam przeciwstawiać.
– A więc triumfujemy! – wykrzyknął jeden z campesinos.
– Tak, ale to jeszcze nie koniec. Jeśli udało nam się odebrać Meksykanom miasto Galveston, to mają oni jeszcze pięćdziesiąt innych, w których mogą się zamknąć. Więc uwierzcie mi – zamiast poddawać się nieumiarkowanej radości i nierozważnej pewności siebie, podwójcie swoje wysiłki i wykażcie się poświęceniem jeśli chcecie na koniec chcecie być zwycięzcami.
– Ale co musimy zrobić, aby osiągnąć ten rezultat, którego pragniemy tak bardzo jak ty? – zapytał mężczyzna, który już raz zabrał głos.
– Podążajcie ślepo za udzielonymi wam przeze mnie radami i wykonujcie bez wahania i komentarza wydawane wam rozkazy. Czy obiecujecie mi to?
– Tak! – wykrzyknęli entuzjastycznie. – Tylko ty, don Benito, możesz nas bezpiecznie poprowadzić i zapewnić nam zwycięstwo!
Na chwilę zapadła całkowita cisza.
Mężczyzna właśnie nazwany don Benitem, podszedł do rogu pokoju zamkniętego zieloną zasłoną z serży i odsunął ją. Za nią znajdowała się alabastrowa figura Dziewicy z La Soledad z płonącą przed nią lampą. Teraz odwrócił się do zebranych.
– Na kolana i kapelusze z głów! – powiedział.
Wszyscy go usłuchali.
– Teraz – kontynuował – przysięgnijcie, że wiernie dotrzymacie obietnicy, którą właśnie mi dobrowolnie złożyliście! Przysięgnijcie być miłosierni dla pokonanych w bitwie i łagodni dla jeńców po zwycięstwie! Za taką cenę zgadzam się udzielać wam wsparcia. Jeśli tego nie zrobicie, natychmiast wycofam się ze sprawy, która jeśli nie przegrana, to przynajmniej zostanie zhańbiona.
Po pobożnym przeżegnaniu się, trzej mężczyźni wyciągnęli prawą rękę w kierunku figurki, mówiąc stanowczymi głosami:
– Przysięgamy na to, na co liczymy w niebie!
– Dobrze! – powiedział Don Benito, zasuwając zasłonę i dając im znak, by powstali. – Wiem, że jesteście zbyt wielkimi caballeros, by złamać tak uroczystą przysięgę.
Pułkownik, zdezorientowany tą niezwykłą sceną, której w ogóle nie rozumiał, nie wiedział, co zrobić, gdy nagle wydawało mu się, że niedaleko od siebie usłyszał niewyraźny hałas. Natychmiast prostując się, schował się za żywopłotem, bardzo zaniepokojony przyczyną szybko zbliżającego się hałasu. Niemal natychmiast zauważył kilku mężczyzn powoli zbliżających się w mroku.
Mężczyźni ci, w liczbie czterech, nieśli piątego na ramionach.
Podeszli prosto do drzwi, gdzie zapukali w określony sposób.
– Kto tam przybywa? – zapytał ktoś ze środka.
Jeden z przybyłych odpowiedział, ale głosem tak cichym i stłumionym, że pułkownik nie był w stanie usłyszeć, co zostało powiedziane.
Drzwi otworzyły się, nieznajomi weszli do środka, po czym drzwi zamknęły się ponownie, ale nie tak szybko, by mężczyzna, który je otworzył, nie zdążył rzucić wokół siebie badawczego spojrzenia.
– Co to ma znaczyć? – mruknął pułkownik.
– To znaczy – powiedział szorstki głos do jego ucha – że słuchasz tego, co cię nie dotyczy, pułkowniku Melendez, i że może to stać się dla ciebie niebezpieczne.
Pułkownik, zaskoczony tą nieoczekiwaną odpowiedzią, a zwłaszcza tym, że jest tak dobrze znany, wyciągnął zza pasa pistolet, odbezpieczył go i odwrócił się do dziwnego rozmówcy:
– Na honor! – odpowiedział. – Nie ma gorszego niebezpieczeństwa niż natychmiastowa śmierć, a przysięgam, że niewiele mnie to obchodzi.
Nieznajomy roześmiał się i wyszedł z gęstwiny, w której się ukrywał. Był to mężczyzna o krzepkiej posturze. Podobnie jak pułkownik, trzymał w dłoni pistolet.
– Wie pan, że w meksykańskiej armii pojedynkowanie się jest zabronione – powiedział – więc proszę mi wierzyć, niech pan zostawi ten pistolet w spokoju, gdyż jeśli on wystrzeli, może doprowadzić do bardzo niefortunnych dla pana komplikacji.
– Najpierw opuść pan broń – odpowiedział chłodno pułkownik – a potem zobaczę, co wypada mi zrobić.
– Jak sobie pan życzy – odparł drugi, wciąż uśmiechnięty, chowając pistolet za pas.
Pułkownik poszedł w jego ślady.
– Teraz – kontynuował nieznajomy – muszę zamienić z panem słowo, ale, jak pan zapewne zdaje sobie sprawę, to nie jest miejsce na potajemną rozmowę.
– Faktycznie! – rzekł pułkownik, dostosowując się do niezwykłego człowieka, z którym przypadek tak niespodziewanie postawił go twarzą w twarz.
– Cieszę się, że się pan ze mną zgadza. Cóż, pułkowniku, skoro tak jest, proszę być tak uprzejmym i towarzyszyć mi tylko kilka kroków, a zaprowadzę pana do znanego mi miejsca doskonale nadającego się na rozmowę, którą musimy razem odbyć.
– Jak sobie życzysz, caballero – odpowiedział pułkownik, kłaniając się.
– Chodź więc! – rzekł obcy i ruszył w drogę.
Pułkownik podążył za nim.
Pokonali niedużą przestrzeń. Nieznajomy zaprowadził go do miejsca, gdzie uwiązał swojego konia, obok którego stał teraz inny.
Obcy zatrzymał się.
– Ruszamy dalej?
– Po co? – zapytał młody oficer.
– Żeby odjechać, na Boga! Nie wraca pan do Galveston?
– Tak, wracam. Jednak…
– Jednak – przerwał mu nieznajomy – nie pogniewałbyś się, mogąc pokręcić się po tym ranczo trochę dłużej, prawda?
– Przyznaję, że tak.
– No cóż! Na mój honor nie masz racji z dwóch powodów: po pierwsze, nie dowiesz się niczego więcej niż to, czego się domyślasz, czyli że to ranczo jest kwaterą główną powstania. Widzisz, że jestem z tobą szczery.
– Dostrzegam to. Teraz słucham jaki jest drugi powód?
– Jest dość prosty. W każdej chwili ryzykujesz, że możesz zostać powitany kulą, a wiesz, że Teksańczycy są całkiem dobrymi strzelcami.
– Bez wątpienia! Ale wiesz też, że ten powód ma dla mnie niewielką wartość.
– Przepraszam, ale odwaga nie polega, przynajmniej moim zdaniem, na poświęcaniu życia bez powodu. Wręcz przeciwnie, polega na byciu zabitym tylko z dobrego powodu, to znaczy wartego zachodu.
– Dzięki za ten wykład, caballero.
– Zatem odjeżdżamy?
– W tej chwili, jeśli zechcesz mi powiedzieć, kim jesteś i dokąd się udamy.
– Na Boga! Dziwię się, że jeszcze mnie nie rozpoznałeś, bo łączą nas długie, jeśli nie zażyłe, to przynajmniej bardzo przyzwoite relacje.
– Być może. Dźwięk twojego głosu nie jest mi obcy, wydaje mi się, że słyszałem go już wcześniej. Mimo to nie pamiętam, gdzie i w jakich okolicznościach.
– Na Boga! Pułkowniku, pozwól sobie powiedzieć, że ma pan bardzo krótką pamięć! Ale tyle się wydarzyło od naszego ostatniego spotkania, że trudno się dziwić, iż mnie pan zapomniał. Jednym słowem, przywrócę panu wszystkie wspomnienia: jestem John Davis, były handlarz niewolników.
– Pan! – wykrzyknął pułkownik, mocno zaskoczony.
– Zgadza się.
– Ho! ho! – zawołał pułkownik, dumnie krzyżując ramiona i patrząc mu prosto w oczy. – W takim razie mamy rachunek do wyrównania.
– Nie sądzę, bym kiedykolwiek miał z panem do wyrównania jakieś rachunki, pułkowniku.
– Zapomniałeś, master Johnie Davis, jak nadużyłeś mojego zaufania i zdradziłeś mnie.
– Ja! Myli się pan, pułkowniku. By to zrobić musiałbym być Meksykaninem, a nim, dzięki Bogu, nie jestem! Służyłem mojemu krajowi, tak jak pan służył swojemu, to wszystko. Jak wiesz, w rewolucji każdy walczy za siebie.
– To powiedzenie może ci odpowiadać, master Davis, rozumiem to. Jednak ja znam tylko jeden rodzaj lojalności, sprawiający, że działa się szczerze i z podniesioną głową.
– Hm! Dużo by można o tym mówić, ale w tej chwili nie o to chodzi. Dowodem na to, że się mylisz i jesteś wobec mnie niesprawiedliwy, jest to, że zaledwie kilka minut temu trzymałem twoje życie w swoich rękach i nie chciałem go odebrać.
– Mylisz się, bo przysięgam ci, że jeśli nie będziesz się bronić, w tej chwili odbiorę ci twoje! – powiedział, odbezpieczając pistolet.
– To na poważnie?
– Bardzo poważnie, uwierz mi!
– Jesteś szalony! – rzekł John Davis, wzruszając ramionami. – Jaki diabeł podsunął ci do głowy pomysł, by chcieć mnie zabić?
– Chcesz się bronić, czy nie?
– Chwileczkę! Co z ciebie za człowiek! Nie da się z tobą dogadać.
– Tylko jedno słowo, ale krótko.
– Na Boga, wiesz, że nie mam w zwyczaju wygłaszać długich przemówień!
– Słucham.
– Po co tak dręczyć kolbę swej broni? Zemsta jest prawdziwa tylko wtedy, gdy jest kompletna. Jeden strzał byłby sygnałem do twojej śmierci, bo zostałbyś otoczony i zaatakowany ze wszystkich stron naraz, zanim zdążyłbyś włożyć stopę w strzemię. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?
– Do rzeczy, master Davis, gdyż spieszę się!
– Przyznasz – kontynuował Amerykanin, wciąż niewzruszony – że nie szukam niegodnego wybiegu, by uniknąć spotkania z tobą?
– Wiem, że jesteś odważnym człowiekiem.
– Dziękuję ci za to! Nie dyskutuję o wartości powodu, dla którego chcesz wymienić się ze mną kulą. Pretekst jest niczym dla mężczyzn takich jak my. Daję ci słowo, że będę do twojej dyspozycji w wybranym przez ciebie dniu i godzinie, ze świadkami lub bez. Czy to ci odpowiada?
– Czy nie lepiej byłoby wsiąść na konia, pogalopować przez chwilę po równinie przed nami i mieć to od razu za sobą?
– To by mi odpowiadało, niestety na razie muszę pozbawić się tej przyjemności. Powtarzam, nie możemy walczyć ze sobą, przynajmniej na razie.
– Ale dlaczego, jaki jest powód? – zawołał młodzieniec z gorączkową niecierpliwością.
– Powód jest następujący i oto on, skoro koniecznie żądasz, abym ci powiedział. Jestem w tej chwili powiernikiem bardzo poważnych interesów. Jednym słowem, zostałem obarczony przez dowódców teksańskiej armii misją najwyższej wagi do generała Rubio, wojskowego gubernatora Galveston. Jest pan zbyt wielkim caballero, by nie zrozumieć, że nie wolno mi ryzykować życia, które do mnie nie należy.
Pułkownik ukłonił się ze wspaniałą grzecznością, zabezpieczył pistolet i włożył za pas.
– Wstydzę się tego, co się stało – powiedział. – Wybaczy mi pan, że dałem się ponieść gniewowi. Zgadzam się, że w całej tej sprawie pańskie zachowanie było godne i delikatne. Śmiem mieć nadzieję, że mi pan wybaczy?
– Niech nie będzie między nami dalszej dyskusji o tym, co się stało, señor pułkowniku. Jak tylko zakończę swoją misję, będę miał zaszczyt być do pańskich usług. Teraz, jeśli nic pana tu nie zatrzymuje, razem udajmy się do Galveston.
– Z przyjemnością przyjmuję pańską ofertę. Zawarliśmy rozejm, więc do otrzymania nowych rozkazów traktuj mnie jak jednego ze swoich przyjaciół.
– Więc postanowione. Byłem pewny, że dojdziemy do porozumienia. Zatem na koń i ruszamy w drogę!
– Nie proszę o nic lepszego, ale chciałbym zauważyć, że jest dopiero połowa nocy.
– Co chce pan przez to powiedzieć…?
– Że do wschodu słońca, a może nawet później, nie uda nam się znaleźć łodzi, by zabrała nas na wyspę.
– Niech to pana nie martwi, pułkowniku. Czeka na mnie łódź, w której z przyjemnością zaoferuję panu miejsce.
– Hm! Wszystkie wasze działania są dobrze podejmowane, señores rewolucjoniści – nic nigdy was nie zawodzi.
– Przyczyna jest bardzo prosta. Chcesz wiedzieć dlaczego?
– Przyznaję, że byłbym ciekawy się dowiedzieć.
– To dlatego, że do tej pory apelowaliśmy do serc naszych zwolenników, a nie do ich portfeli. Nienawiść do meksykańskiej dominacji zmienia każdego inteligentnego człowieka w oddanego zwolennika; nadzieja na wolność daje nam wszystko, czego nam brakuje. Oto cały sekret. Dobrze pan wie, pułkowniku, że duch walki jest wrodzony ludzkiemu sercu: powstanie lub opozycja, jak pan woli, to nic innego jak zorganizowany duch walki.
– To prawda – odparł ze śmiechem pułkownik.
Dwaj wrogowie, chwilowo przyjaciele, wsiedli na konie i odjechali ramię w ramię.
– Ma pan bardzo osobliwe poglądy i opinie – powiedział pułkownik, rozbawiony uwagą Amerykanina.
– Mój Boże, nie! – odpowiedział ten ostatni beztrosko. – Te idee i opinie nie są niczym innym jak owocem długiego doświadczenia. Nie wymagam od człowieka więcej, niż pozwala mu na to jego organizacja, i jestem pewny, że nigdy się nie pomylę. Załóżmy więc, że Meksykanie zostali wypędzeni z kraju, a rząd Teksasu zorganizował się i funkcjonuje regularnie…
– Dobrze! – odparł pułkownik, śmiejąc się. – Co się wtedy stanie?
– To nieuchronnie się wydarzy – odpowiedział beznamiętnie Amerykanin. – Jutro lub kiedy indziej jakiś gorączkowy lub ambitny człowiek wyjdzie z tłumu i powstanie przeciwko rządowi. Natychmiast zdobędzie zwolenników, którzy uczynią z niego sztandar, a ci sami ludzie, którzy dziś są gotowi z największym poświęceniem przelać za nas krew, zrobią to samo dla niego, nie dlatego, że mają coś do zarzucenia temu rządowi, który chcą obalić, ale tylko z powodu tego wspomnianego już przeze mnie ducha walki.
– Ach, coś takiego, to bardzo mocne! – wykrzyknął pułkownik, wybuchając śmiechem.
– Nie wierzysz mi? Cóż, posłuchaj tego. Ja, mówiący do ciebie, znałem kiedyś człowieka, mniejsza z tym w jakim kraju, cały czas zajmującego się spiskowaniem. Pewnego dnia, na szczęście, udało mu się, nie wiedzieć czemu i jak, zająć najwyższe stanowisko w republice, coś w rodzaju prezydenta. Wiesz, co zrobił, gdy tylko doszedł do władzy?
– Canarios! Próbował ją utrzymać, to oczywiste.
– Zupełnie nie zgadłeś! Wręcz przeciwnie, spiskował coraz bardziej, i to tak, że obalił sam siebie i został skazany na dożywotnie więzienie.
– No i co dalej…?
– To, że gdyby człowiek, który zastąpił go u władzy, nie udzielił mu amnestii, najprawdopodobniej umarłby w więzieniu.
Obaj mężczyźni wciąż śmiali się z ostatniego żartu Johna Davisa, gdy ten zatrzymał się i skinął na pułkownika, by poszedł za jego przykładem.
Ten posłusznie ruszył za nim.
– Jesteśmy już na miejscu? – zapytał.
– Mniej więcej. Widzisz tę łódź kołyszącą się u stóp klifu?
– Tak, widzę ją!
– No więc dobrze! To ta, która zabierze nas do Galveston.
– A nasze konie?
– Nie martw się. Pan tego nędznego rancza dobrze się nimi zaopiekuje.
John Davis przyłożył gwizdek do ust i dmuchnął dwa razy, wydobywając ostry, urywany dźwięk.
Niemal natychmiast drzwi rancza otworzyły się i pojawił się w nich jakiś człowiek. Ale po zrobieniu jednego kroku do przodu natychmiast zrobił dwa do tyłu, bez wątpienia zdumiony widokiem dwóch osób, podczas gdy spodziewał się tylko jednej.
– Halo! Halo, Jaleo! – zawołał John Davis. – Nie wracaj, na Boga!
– Czy to ty? – zapytał.
– Tak, chyba że to diabeł zabrał mi twarz.
Rybak pokiwał głową z niezadowoloną miną.
– Nie żartuj w ten sposób, Johnie Davis! Noc jest ciemna, a morze wzburzone, więc diabeł jest tam dzisiaj.
– Dalej, dalej, stary kaszalocie! – zawołał Amerykanin. – Przygotuj swoją łódź, nie mamy czasu do stracenia. Ten señor jest moim przyjacielem. Czy masz w corralu alfalfę dla naszych koni?
– Byłoby źle, gdyby nam zabrakło! Hej, Pedrillo, chodź tu, muchacho1! Weź konie tych caballeros i zaprowadź je do corralu.
Na to wezwanie wysoki, chudy chłopak wyszedł z rancza, ziewając, i podszedł do dwóch podróżnych. Ci już zsiedli z koni. Peon wziął konie za uzdę i odszedł z nimi nie wymawiając ani słowa.
– Wypływamy? – zapytał John Davis.
– Kiedy tylko zechcesz – odparł rybak, chrząkając.
– Mam nadzieję, że masz dość dużo ludzi?
– Moi dwaj synowie i ja, to chyba wszystko, czego potrzeba, by przeprawić się przez zatokę, jak się zdaje!
– Musisz wiedzieć o tym lepiej niż ja.
– Więc po co pytać? – odparł rybak, wzruszając ramionami i kierując się w stronę łodzi.
Dwaj mężczyźni podążyli za nim.
Rybak ich nie oszukał. Morze było wzburzone i rozhuśtane, więc przepłynięcie przez zatokę wymagało wszystkich umiejętności starego żeglarza. Jednak po dwóch godzinach gigantycznej i nieustannej pracy łódź zacumowała przy molu Galveston i wysadziła na ląd swoich pasażerów całych i zdrowych. Następnie, nie czekając na słowa podziękowania, rybak odbił od brzegu, wrócił na otwarte morze i niemal natychmiast zniknął w ciemności.
– Rozdzielamy się tutaj – powiedział John Davis do pułkownika – ponieważ każdy z nas podąża inną drogą. Jutro rano o dziewiątej będę miał zaszczyt złożyć raport generałowi. Czy mogę mieć nadzieję, że powie mu pan o mnie wystarczająco dużo, by mógł mnie dobrze przyjąć?
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby tak się stało.
– Dziękuję i dobranoc!
– Proszę o jedno słowo, zanim się rozdzielimy.
– Proszę mówić, pułkowniku.
– Wyznam panu, że jestem obecnie ogarnięty skrajną ciekawością.
– Względem czego?
– Chwilę przed pańskim przybyciem widziałem czterech mężczyzn wchodzących na ranczo, w pobliże którego zaprowadził mnie przypadek, niosących piątego.
– No i co?
– Kim był ten człowiek?
– Nie wiem o nim wiele więcej niż pan. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że o jedenastej wieczorem został znaleziony umierający na plaży przez niektórych z naszych ludzi umieszczonych w łodzi na brzegu, aby obserwować zatokę. Nie wiem, kim jest i skąd pochodzi. Tylko tyle, że ten człowiek był mocno poraniony. Kiedy go zabrali, wciąż trzymał topór w zaciśniętej dłoni, co pozwala mi przypuszczać, że był jednym z członków załogi korwety „Libertad”, tak szczęśliwie przejętej przez naszą załogę. To jedyne informacje, jakie mogę panu przekazać. Czy to wszystko, co chce pan wiedzieć?
– Jeszcze jedno słowo. Kim jest człowiek widziany przeze mnie na ranczo i któremu ludzie przebywający razem z nim w pokoju, nadali imię don Benito?
– Jeśli chodzi o niego, wkrótce go pan pozna. Jest najwyższym przywódcą teksańskiej rewolucji. Nie wolno mi powiedzieć nic więcej. Do widzenia, do zobaczenia jutro o dziewiątej u generała.
– To uzgodnione.
Obaj mężczyźni po uprzejmym pożegnaniu się rozstali się i weszli do miasta, każdy w przeciwną stronę. Pułkownik udał się do swojego domu, a John Davis, najprawdopodobniej, aby poprosić o gościnę jednego z wielu konspiratorów przebywających w Galveston.
1 Muchacho (hiszp.) – chłopiec.