- W empik go
Biały Murzyn - ebook
Biały Murzyn - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 380 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W miasteczku powiatowym, Okolu, między godziną piątą a szóstą zabębniono na rynku.
Rynkiem nazywano tu plac kwadratowy, nierówny, wysypany w kilku miejscach kupami kamieni, między którymi leżały błotniste kałuże i śmietniki z ostatniego jarmarku. Naokoło tego placu stały szeregi domków drewnianych, na kamiennych podmurowaniach, z podsieniami i staroświeckimi facjatkami, spośród których wyskakiwały, na kilka łokci długie, drewniane rynny, wyrzucające w czasie deszczu obfite strumienie wody w kałuże i doły. Pośrodku rynku, obok figury świętego Jana Nepomucena, stał na wzniesieniu budynek, podobny do lamusa, który miał przedstawiać ratusz.
Z tego to budynku wyszedł policjant, w starym wypełzniętym mundurze, który był kiedyś niebieskim, i stanąwszy w jednym rogu rynku, uderzył w bęben. Odgłos rozległ się wśród pustych ścian rynku, mieszczanie bowiem zajęci byli w polu zbieraniem siana, i mało kto pozostał w miasteczku. Kilku tylko małych chłopców w spodenkach, zawieszonych na kawałkach krajek, kilka piastunek z nie umytymi, rozczochranymi bachorami żydowskimi i jakiś stary rzemieślnik z zieloną umbrelką otoczyli policjanta, który z uroczystą powagą, po dwukrotnym uderzeniu w bęben, odezwał się podniesionym głosem:
– Wszem wobec i każdemu z osobna, wam, szlachetni rycerze, wysoka szlachto, postronni obywatele, mieszczanie, chłopi i inni ludzie, jako też i wam Żydzi, magistrat miasta czyni wiadomo, jako iż wczoraj na drodze między majętnością jaśnie wielmożnego pułkownika Jana Lipskiego, dziedzica Zarzecza z przyległościami, a miastem zgubiono pugilares z czerwonej skóry, ozdobiony bogatym haftem, w którym to pugilaresie oprócz różnych papierów, dokumentów i fotografii – znajdowało się sześćset guldenów w banknotach austriackich. Łaskawy znalazca zechce się zgłosić bądź do tutejszego magistratu, bądź do wyżej wyrażonego jaśnie wielmożnego Jana Lipskiego, gdzie otrzyma nagrodę w kwocie pięćdziesięciu guldenów.
Odrecytowawszy jednostajnym głosem to ogłoszenie, policjant przeszedł na drugi róg rynku i znowu uderzył w bęben. Ta sama publika, którą on według starej formuły tytułował szlachetnymi rycerzami i wysoką szlachtą, pociągnęła tam za nim, z tą tylko różnicą, że zamiast starego rzemieślnika, który już poszedł do domu, stanęła jakaś kucharka z zakasanymi i omączonymi rękami i chłop, który z jajami zajechał był właśnie przed żydowski sklepik. Zresztą nikt więcej nie pojawił się na rynku. Nawet Icek Fajgełes, właściciel owego sklepiku, zatytułowanego na szyldzie handlem win i korzeni, nie raczył pofatygować się dla wysłuchania tego ogłoszenia, a to nie przez brak ciekawości, jeno że Icek Fajgełes o wszystkich sprawach magistrackich miał wiadomości z pierwszej ręki, bo od samego burmistrza, który w chwilach wolnych od urzędowania, a takich miał bardzo wiele, rezydował stale w handlu win i korzeni.
I teraz właśnie tam się znajdował z panem poczmistrzem i księdzem wikarym, i gawędził z nimi przy lampeczce wina. Treść ogłoszenia była przedmiotem ich rozmowy. Dziwiono się, że taki dumny pan zdecydował się ogłaszać zgubę kilkuset guldenów. Burmistrz utrzymywał, że o ile zna pułkownika, to wie, że tego by nie zrobił, gdyby mu chodziło tylko o pieniądze; że w pugilaresie miał się podobno znajdować jakiś ważny dokument familijny, a i pugilares sam miał dla pułkownika wartość pamiątkową, bo haft na nim był roboty nieboszczki żony.
Ksiądz wikary także był tego zdania; tylko poczmistrz, który nie lubił pułkownika za jego lekceważące traktowanie ludzi, przypuszczał, że bieda zmusiła go do zrobienia tego ogłoszenia.
– Dawniej – mówił – byłby tego pewnie nie zrobił, ale teraz krucho z nim. Toż wszyscy wiemy, w jakich on interesach; długów po uszy!
– Mówią, że stara teściowa ma majątek –" odezwał się wikary.
– Ma, ale go nikt nie zobaczy, chyba po śmierci. Stara się boi grosza ruszyć, bo wie, że i to poszłoby na różne fantazje pańskie, jak cała fortuna, a fortuna była nie lada.
– No, jeszcze tak źle z nim nie jest – odezwał się znowu burmistrz, biorąc w obronę pułkownika. – Przez zamęście córki interesa jego znowu się poprawią. Narzeczony ma znaczne dobra na Podolu.
– Któż to taki? – spytał znowu wikary.
– Sikorski – znany ród, stara szlachta.
– Bo też i Lipscy niczego.
– Tylko goli – wtrącił znowu poczmistrz.
– Toteż pono rodzina pana młodego nie bardzo życzyła sobie tego związku. Ale młody zakochał się po uszy w pannie i nie było rady.
– Czy taka piękna? – spytał wikary, który jako świeżo przybyły w te strony nie znał ani stosunków miejscowych, ani osób. – Można by śmiało o niej powiedzieć: piękny, bo to więcej chłopiec niż dziewczyna, jeździ konno jak najlepszy kawalerzysta, strzela, poluje, podobno nawet na pałasze się rąbie. Będzie miał mąż niemałą pracę okulbaczyć taką żonę.
– Jeśli ona go nie okulbaczy.
– To pewniejsze.
– I kiedyż wesele?
– Na szwenti Michał – odezwał się Icek Fajgełes, który stojąc tuż przy stoliku pana burmistrza, przysłuchiwał się przez cały czas rozmowie.
A odezwał się z pewną dumą, że mógł pochwalić się tą wiadomością o terminie wesela, była zaś to wiadomość pewna, bo miał ją od samego pana pułkownika, który mu polecił sprowadzić na ten czas wina z Węgier.
Podczas kiedy tak rozprawiano w handelku, policjant przeszedł na trzeci róg miasta, dokąd mu już tylko paru chłopców, niestrudzonych amatorów bębnienia, towarzyszyło. Ale i ci wnet porzucili go, wracając pod mur ratusza, do przerwanej zabawy w guziki.
Policjant pozostał sam jeden. To go jednak nie wstrzymało od dopełnienia formalności, która wymagała, aby każde postanowienie magistratu wybębnione i wygłoszone było na wszystkich czterech rogach rynku. I z pełną ważności miną przeszedł na róg czwarty.
Po dwukrotnym uderzeniu w bęben, gdy się zbierał właśnie do wygłoszenia obwieszczenia i już odchrząknął, splunął i zaczerpnął powietrza, jakiś podróżny, w lichym ubraniu, mocno zakurzony i z zawiniątkiem w ręku, wyszedł z bocznej ulicy na rynek. Policjant rozpoczął rozporządzenie. Podróżny zatrzymał się i wsparty na kiju, słuchał.
Był to mężczyzna mogący mieć lat dwadzieścia kilka, rosły, barczysty i wcale pięknej, sympatycznej twarzy, na której jednak mało było życia i wyrazu. Była w niej jakaś leniwa ospałość; znamionująca przytępiony umysł; ruchy jego były ciężkie, niezgrabne, a krój ubioru robił go podobnym do jakiegoś organisty lub kościelnego z małego miasteczka. Ubiór ten był do tego mocno zakurzony z drogi, którą widocznie odbywał piechotą, twarz opalona, zroszona potem, świeciła, jakby była z brązu odlana. W dużych oczach, poruszających się leniwo i obojętnie, malowało się znużenie i ospałość.
Policjant zdawał się nie widzieć podróżnego, stojącego tuż przed nim. Recytując bowiem ogłoszenie, błądził oczami w przestrzeni, jakby miał przed sobą niezmierne tłumy ludu, i wzrok jego nie zatrzymywał się szczegółowo na nikim.
Dopiero kiedy skończył czynność swoją i złożył urzędowe pałki do rzemiennego futerału na piersiach, zeszedł z kupy kamieni, z których wysokości przemawiał był do narodu, i zbliżywszy się do podróżnego, powitał go skinieniem głowy.
– Jak się masz, Antku? – spytał go głosem już zwyczajnym, rozebranym z urzędowej powagi – a ty skąd?
– A z miasta, ze szkół – odrzekł podróżny.
– A to cię diabelnie długo w tych szkołach trzymają. Toż to już będzie sześć czy siedm lat, odkąd tam siedzisz.
– Ośm lat się skończyło.
– A no; musiałeś już pojeść wszystkie rozumy. Podróżny uśmiechnął się jałowo i odrzekł:
– Już teraz skończyłem.
– No, czymże myślisz zostać?
– Albo ja wiem? Zobaczę, co ojciec powie.
– I dziedzic, boć to on przecie łożył na ciebie.
– A tak, pomagał mi. Czy to jemu zginął ten pugilares, coście go obwoływali?
– A jemu. Jak będziesz szedł do domu, patrz pilnie po drodze; może ci się uda znaleźć; dostałaby ci się nagroda.
– Pięćdziesiąt guldenów piękny grosz; ale to pewnie już kto znalazł i schował, kiedy się do tego czasu nie odszukał. Pugilares nie szpilka, zobaczyć nie trudno.
– Tak się zdaje, że go ktoś wziął sobie. Chwilkę milczeli, nie wiedząc, o czym dalej mówić. Wreszcie podróżny zapytał:
– I cóż nowego u was?
– A cóż? Wszystko po dawnemu; klepie się biedę i basta.
– A mój stary zdrów? Dawnoście go widzieli?
– A był tu na Boże Ciało. Asystowaliśmy w mundurach księdzu celebransowi na procesji. Stary krzepko się trzyma, wygląda lepiej ode mnie, choć znacznie starszy.
– Chwała Bogu.
Umilkli znowu. Podróżny grzebał laską w ziemi i kreślił jakieś zygzaki, policjant zażywał tabakę.
– No, trzeba będzie iść, żeby przed nocą dociągnąć do domu. Mam jeszcze sporo drogi przed sobą. Bywajcie zdrowi!
– Szczęśliwa droga! A pozdrów tam starego ode mnie.
– Bóg wam zapłać.
Skinął głową policjantowi i poszedł dalej za miasto.
Droga prowadziła z początku wzdłuż wysokiego brzegu, skąd rozległy i wspaniały był widok na szerokie równiny, pełne lasów i wiosek, leżących z drugiej strony rzeki. Że jednak gliniasty brzeg odrywał się często, przeto, dla bezpieczeństwa, odsunięto drogę w głąb płaskowzgórza, przez co trzeba było robić wielkie koło. Piesi jednak, szczególnie wieśniacy, chodzący na targi do miasteczka, używali starej drogi, jako bliższej. Z czasem drożyna zamieniła się w ścieżkę, która szła tuż brzegiem rzeki, prosto na przełaj przez parowy, strumienie i jary.
Tą ścieżką poszedł także nasz podróżny. Czas jakiś szedł grzbietem wzgórza, kolosalna jego postać rysowała się jak ciemna sylwetka ostro na tle złocistym zachodu. Potem zeszedł w parów i zniknął wśród krzaków leszczyny. Przechodząc środkiem tych zarośli, usłyszał za sobą szelest, jakby ktoś szybko przedzierał się przez krzaki. Rozciekawiony zatrzymał się. Szelest prędko zbliżał się ku niemu, już tylko parę kroków przedzielało go. Podróżny spojrzał w tę stronę i zobaczył ze zdziwieniem sarnę, która na jego widok zatrzymała się w biegu, wpatrzyła na niego lękliwe, wilgotne oczy a potem, spłoszona, rzuciła się nagłym skokiem, uciekając na powrót w gęstwinę.
Podróżny mimowiednie poskoczył za nią i chciał ją ścigać, wnet jednak spostrzegł się, że byłoby to dzieciństwem gonić sarnę po zaroślach z gołymi rękami, zatrzymał się więc. Czas jakiś przysłuchiwał się cichnącemu coraz bardziej tętentowi kopytek, potrącających o gałęzie krzaków i korzenie drzew, a gdy szelest całkiem ucichł, wrócił znowu ku ścieżce, z której był zboczył. Torując sobie laską i ręką drogę przez zarośla, potrącił o jakiś ruchomy przedmiot, schylił się i zobaczył pugilares, w czerwoną skórę oprawny, z pięknym haftem po jednej stronie. Serce uderzyło w nim gwałtownie ze wzruszenia; otworzył skwapliwie pugilares, z którego posypały się na ziemię jakieś papiery i fotografia. Przedstawiała ona głowę młodej kobiety, brunetki, w dość dużym formacie. Głowa była wzniesiona nieco w górę, z wyrazem dumy i pewnej brawury. Włosy gęste, krótko obcięte, kręcące się lekko nad szerokim czołem, angielski stojący kołnierzyk i krawat nadawały jej pozór ślicznego chłopca, przebranego za kobietę. Szczególnie zwracały uwagę duże, czarne, błyszczące oczy, które śmiało i imponująco patrzały wprost na patrzącego. Była w nich taka jakaś przeszywająca siła i urok magiczny, że sprawiały wrażenie spojrzenia żywej osoby.
Podróżny czuł się wobec tego spojrzenia zakłopotany i nieśmiały. Owładnął go jakiś dziwny niepokój, połączony z rozkosznym odurzeniem. Doznawał podobnego uczucia, jakie ma człowiek, gdy mu się śni, że lata w powietrzu, ten lot łaskocze mu nerwy, a zarazem przejmuje grozą i obawą upadku. Spojrzenie to więziło jego oczy i długo nie mógł ich oderwać od fotografii. Stał nad nią z oczami zapatrzonymi i otwartymi ustami. Pierwszy to może raz w życiu tak śmiało wpatrywał się W twarz kobiecą, bo pomimo że kilka lat przepędził w mieście, żył jak zakonnik w klasztorze Karmelitów, gdzie obsługiwał księży w domu i w kościele, za co dostawał darmo pożywienie i mieszkanie. Resztę czasu zajmowała mu nauka. Nie znał prawie innej drogi prócz tej, która od klasztoru prowadziła do szkoły, a choć na tej drodze spotykał nieraz kobiety, nawet może piękniejsze od tej, której fotografię teraz w ręku trzymał, to albo nie uważał na nie, albo nie miał śmiałości przypatrywać się im. Jak koń w kieracie, tak on obracał się w kole swych codziennych zajęć i pracy, nie patrząc dalej, nie znając prawie życia ani uciech młodości. Teraz, po ośmiu latach, odprzęgnięto go od tego jarzma i puszczono. Szedł, sam nie wiedząc, co dalej będzie, gdzie się obróci. Przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa ojcu, który go trzymał ostro i surowo, szedł bezmyślnie poddać się jego woli, nie mając żadnych własnych pragnień ni zamiarów. Na tej drodze spotkał kobietę, a choć to była tylko martwa podobizna rysów kobiecych, to jednak dziwne na nim zrobiła wrażenie, jakiego przedtem nigdy nie doznawał, i którego nie umiałby nazwać. Było to pierwsze poruszenie zamarłych i uśpionych jeszcze pragnień młodości. Prawa natury poczęły działać, jak słoneczne promienie na wiosnę. Owo sam na sam z fotografią, wśród zarośli, silniej działało na dziewiczą, niepokalaną młodość niż najpoważniejsza rzeczywistość na zużytych rozpustników; wobec kawałka zamalowanego papieru doznawał wrażenia większego, niż niejeden wobec pięknej, żywej kobiety doznawać może. Długiej chwili trzeba było, żeby się opamiętał i ośmielił dotknąć fotografii i podnieść ją z ziemi wraz z papierami.
Nim je włożył na powrót do pugilaresu, zajrzał do środka i zmieszał się. W pugilaresie nie było pieniędzy. Był całkiem próżny. Przejrzał papiery, wytrząsał jeden po drugim, ale i tam pieniędzy nie było. Teraz dopiero przypomniał sobie, że gdy podnosił pugilares z ziemi, był on już otwarty. Prawdopodobnie więc ktoś inny miał go już przedtem w rękach i wyjął pieniądze, a potem rzucił go w krzaki. Radość, jaką mu sprawiło znalezienie zguby, przemieniła się wnet w trwogę i niepokój.
Trzymał pugilares w ręku i nie wiedział, co począć. Bał się oddać go właścicielowi, by go nie posądzono o skradzenie pieniędzy;
z natury nieśmiały i lękliwy, a przy tym chowany surowo, nie posiadał owej odwagi, z jaką prawda zwykła się tłumaczyć przed ludźmi ze swych czynności; bał się podejrzeń, badań, z których nie umiałby się wyplątać. Ta obawa skłoniła go, że położył znaleziony pugilares na ziemię, tam, gdzie przedtem leżał, i oddalił się. Uszedłszy jednak kilkanaście kroków zatrzymał się i namyślał. W ruchach jego było wahanie się, niepewność; to chciał wracać, to znowu i stawał. Nareszcie wrócił w zarośla, drżącymi rękami wziął pugilares do ręki, wyjął z niego fotografię i schowawszy ją do zanadrza oddalił się spiesznie, oglądając się trwożnie wokoło, czy go kto nie widział.
Zaledwie przebył zarośla i zadyszany wydobył się z parowu na równe pole, ujrzał cwałującą pędem miedzą wśród łanów zboża amazonkę w czarnej sukni i popielatym kapeluszu, z niebieską, przezroczystą woalką, która, rozwiana wiatrem, płynęła jak gazowy obłoczek za głową amazonki ponad złocistymi falami zboża. Amazonka minęła żeńców, co sznurem szli ku wsi, i w szybkim galopie zbliżała się do drogi. Szeroki dosyć rów przedzielał pola od drogi; amazonka bez namysłu przesadziła rów. Przy tym gwałtownym wstrząśnieniu kapelusz spadł jej z głowy, czym spłoszony koń poniósł ją szalonym pędem. W tejże chwili wypadła spomiędzy zboża sarna, przesadziła także rów i pognała jak chart za koniem na wyścigi. Podróżny zaraz domyślił się, że to musiała być ta sama sarna, którą niedawno przedtem widział w zaroślach. Myśląc o tym, tak się zagapił, że zapomniał o kapeluszu, który tuż obok niego leżał na ziemi. Nawet gdy amazonka zatrzymała konia i odwróciła się, nie domyślał się jeszcze, dlaczego stanęła i czeka.
Amazonka energicznym ruchem ręki wskazała na ziemię i odezwała się:
– Hej, człowieku, podaj mi kapelusz; no, prędzej!
Podróżny, ruszony z miejsca tym rozkazem, podskoczył skwapliwie, pochwycił kapelusz, pobiegł do amazonki. Ale gdy się przybliżył, żeby podać kapelusz, i podniósłszy oczy do góry zobaczył twarz amazonki, osłupiał; fotografia żywa stała przed nim. To go tak zmieszało, że nieprzytomny zaplątał się nogami w woalce i rozdarł ją.
– Ach, to niezgrabny! – rzekła amazonka z gniewem, wyrwała zniecierpliwiona kapelusz z rąk nieprzytomnego podróżnego i zaciąwszy konia szpicrutą, popędziła naprzód.
Podróżny stał jak przykuty do ziemi i patrzał na cwałującą, patrzał, choć już zniknęła wśród chat wioski; nawet tumany kurzu, wzbite kopytami końskimi, opadły na zielone łąki, a on stał jeszcze zapatrzony, jakby czekał jeszcze na coś. Dopiero rozmowy nadchodzących żeńców wyrwały go z tego osłupienia. Poruszył się, obejrzał wokoło; potem podniósł spod nóg kawałek niebieskiej woalki i poszedł dalej. Żeńcy zrównali się z nim. Podróżny podsunął się do wieśniaczki, idącej na przedzie, i zapytał nieśmiało:
– Nie wiecie przypadkiem, kto była ta pani na koniu?
– To nasza panienka dziedziczka.
– Córka tutejszego dziedzica?
– No jużcić tak.
– Córka dziedzica – powtórzył sobie półgłosem podróżny.
Wiadomość ta widocznie go uspokoiła; był on bowiem dosyć zabobonny. Niezwykły tok wypadków, które w taki dziwny sposób łączyły się z sobą, przypisywać był gotów jakimś nieczystym siłom. Uspokoił się, gdy się dowiedział, że to zjawisko, które widział przed chwilą, było tylko kobietą, i do tego córką dziedzica Zarzecza.II
Na samym końcu wsi, w niejakim oddaleniu od chat wiejskich, stał domek na pagórku. Szeroka zaspa piasku oddzielała wzgórek od rzeki, która w tej porze wąskim płynęła korytem. Ale na wiosnę lub po ulewnych deszczach, rzeka rozlewała się szeroko i podchodziła aż do stóp wzgórka, który wtedy wyglądał jak półwysep, gdyż tylko wysoka grobla łączyła go z lądem. Że takie wylewy często zdarzać się musiały, świadczyły o tym grube pale, sterczące z jednej strony wzgórza, do których przywiązywano zwykle prom i łodzie. Teraz one spoczywały daleko od domku na piaszczystej ławie, przywiązane łańcuszkami do palików, jak brytany, tylko że brytany na noc, a łodzie na dzień spuszczano z łańcuszków. Czynności tej dopełniał codziennie mieszkaniec domku na wzgórku, stary Jakub Sikorski, niegdyś żołnierz, dziś dzierżawca przewozu.
Była to figura wysoka, chuda, żylasta, jedna z tych natur łykowatych, co to na pozór wątłe, a jednak niespożyte, wytrwałe, które czas żuje i gryzie, ale pogryźć ani połknąć nie może. Mimo późnego wieku trzymał się ostro, pracował jak koń i był zdrów.
Ubiór jego był mieszaniną mieszczańskiego gustu i żołnierskich wspomnień. Nosił czamarę płócienną latem, a sukienną szaraczkową zimą, z pętlicami i sznurami, buty juchtowe po kolana, żołnierską furażerkę i wysoki halsztuk. Twarz opalona i ospowata miała wyraz buńczuczny, jakby się ciągle srożył i zżymał, a sumiaste, podstrzygane wąsy, sterczące jak szczotki pod krótkim nosem, potęgowały jeszcze bardziej to wrażenie. Kiedy mówił, to krótko i głośno, jakby komenderował. Umiał tylko słuchać i rozkazywać; do gawędki i pożycia dłuższego był z niego nieszczególny towarzysz, toteż gdy wszedł między znajomych, wolał grać w straszaka lub mariasza, niż rozmawiać. Szczególnie mariasz był jego ulubioną zabawą i jedynie dlatego szukał towarzystwa ludzi dworskich, by mógł z którym pograć w mariasza do puli. Tej zabawki jednak pozwalał sobie tylko wieczorem, gdy swoją psiarnię, jak nazywał łodzie, przywiązał już był na łańcuszki. W dzień był ciągle zajęty przy przewozie, bo ruch tam był ciągły i było co robić. Szczególnie kiedy był odpust lub jarmark w miasteczku, na przewóz tyle szło ludzi, fur, bryczek, że Jakub nieraz kilku chłopów najmować musiał do pomocy. Ale ten trud opłacał się nieźle. Icek Fajgełes od dawna kroił na zabranie tego przewozu w dzierżawę, obiecywał dziedzicowi daleko większy czynsz, ale dziedzic nie chciał na to przystać i pozbyć się Jakuba, który dawniej służył w jego pułku. Była to łaska pańska, którą Jakub tym bardziej cenić umiał, że przedtem dobrze się nabiedował i nakłopotał w życiu. Po skończonej bowiem kampanii osiadł był na Litwie, ożenił się z jakąś szlachcianką litewską i dzierżawił propinację w miasteczku. Ale żona przy połogu umarła, gospodarstwo bez gospodyni szło coraz gorzej, Jakub stracił na karczmie, musiał posprzedawać resztę chudoby i iść na służbę. Służbista był z niego dobry, pracowity i trzeźwy, ale że był drażliwego usposobienia i ambitny na swoją godność eks-sierżanta i pochodzenie szlacheckie, więc nigdzie długo nie zagrzał miejsca.
Pochodził on rzeczywiście z jakiejś szlacheckiej rodziny, która podupadła, i to podupadła dość dawno, gdyż Jakub urodził się już w dymnej chacie i chodził wraz z ojcem w chłopskiej siermiędze na odrobek do dworu. Ale tradycja pochodzenia zachowała się w pamięci ludzi, i ojciec Jakuba, choć biedny komornik, doznawał we wsi pewnego poważania i względów. Jakub wychował się w tym dobrym mniemaniu o swoim rodzie, a stopień sierżanta, którego się dosłużył w wojsku, wraz ze znaczkiem orderowym za waleczność, jeszcze więcej rozdmuchał jego próżność.
Nie każdy dom, nie każda służba przypadały mu do smaku; panom stawiał się nieraz buńczuczno, miewał swoje fantazje i kaprysy, nie licujące często z obowiązkami i stanowiskiem służącego. Pozbywano się go więc chętnie albo też sam dziękował za służbę, za co niezbyt pochlebne świadectwa wypisywano mu w książeczce służbowej. Doszło do tego, że go potem bano się przyjmować. Wałęsał się wtedy od dworu do dworu ze swoim synkiem, na próżno szukając służby i przez taką włóczęgę zeszedł w końcu na dziada. Dopiero pułkownik dobył go z tej nędzy przez wzgląd na dawną jego służbistość i waleczność w wojsku; zatrzymał go u siebie we dworze, oporządził i dał mu miejsce karbowego, potem oddał mu w zarząd folwark pod lasem, a nareszcie, gdy się miejsce otworzyło, puścił mu w dzierżawę przewóz, a oprócz tego zajął się jego synem i co rok na ręce ojca dawał dla niego pewną sumę, aby mógł kończyć szkoły.
Stary Jakub umiał cenić tę łaskę, toteż nie było rzeczy, której by się dla pułkownika nie podjął. Jak pies był posłuszny i przywiązany i jak pies rzucał się na ludzi, którzy chcieli w czym pokrzywdzić pułkownika. Nie wstydził się tej uległości, nie ubliżała ona nawet jego szlacheckiej ambicji, bo – mówił – to pan z panów, a takiemu nie wstyd i nie żal służyć.
I pułkownik ze swej strony umiał ocenić tę służbistość i adorację starego sierżanta i umiał ująć go sobie łaskawą pamięcią i podarunkami. Czy to imieniny, czy to święta, zawsze ze dworu kapnął Jakubowi jakiś upominek: to fajka porcelanowa z Napoleonem, to dubeltówka, to kożuszek barani lub zegar ścienny z kukułką. Stary Jakub chował te prezenty jak relikwie, ceniąc nie tyle ich wartość, ile pamięć dziedzica, i rad z tym chlubił się przed ludźmi. Szczególniej w wielkim poszanowaniu miał zegar z kukułką. Nikomu nie pozwolił się go dotknąć, sam go regulował, nakręcał, omiatał z kurzu. Nawet przywiązywał do tego zegara pewną zabobonną wiarę, że dopóki on będzie szedł dobrze, dotąd pułkownik będzie zdrów i będzie mu się dobrze wiodło.
Pamiętał więc o zegarze i chodził koło niego jakby koło samego pułkownika.
Zegar ten stanowił zarazem największą ozdobę jego izby; reszta sprzętów była z prostego, nie malowanego drzewa, ale wszystko było utrzymane w czystości i w porządku prawdziwie żołnierskim. W drugim pokoiku stało łóżko, także z białego drzewa, nakryte kocem wełnianym. Nad łóżkiem sztych, przybity gwoździkami, przedstawiający Napoleona pod Waterloo, a poniżej obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i gromnica z palmą na krzyż. W kącie koło pieca stał stołek z miską do mycia się i dzbanek gliniany, a pod ścianą zielony kuferek, obity żelazem.
Mówiono, że w kuferku tym było już sporo uciułanego grosza, można to było śmiało przypuszczać, bo stary miał niezłe dochody, za dzierżawę płacił mało, a żył dość oszczędnie. Syn najmniej wiedział o zamożności ojca, gdyż w listach stary zawsze mu pisał, aby pamiętał, że jest biednym, i uczył się wcześnie pracować na siebie. W ostatnich latach nie posyłał mu nawet pensji, którą pułkownik był wyznaczył aż do ukończenia szkół. Stary prawdopodobnie umieścił te pieniądze także w zielonym kuferku, a synowi zamiast pieniędzy posłał naukę, że już jest w tych latach, w których pracować na siebie powinien. W tym rodzaju były wszystkie listy ojca; pełno w nich było napomnień, morałów, nauk, ale nigdy żadnego czulszego słowa, które by świadczyło o miłości rodzicielskiej, o przywiązaniu lub tęsknocie. Dodać tu jeszcze potrzeba, że przez tych ośm lat, które Antoni był w szkołach, ojciec ani razu nie wezwał go do siebie, a to, jak mówił, aby go nie rozpieszczać i nauczyć żyć między ludźmi.
Takie długie rozłączenie i krótkie, groźne listy, podobne do wojskowych ordynansów, nie mogły w synu obudzić delikatnych, serdecznych uczuć rodzinnych. Znał on tylko jedno uczucie, to jest ślepego posłuszeństwa dla woli ojca, którego nauczył się bać i słuchać. I teraz, kiedy już był zaledwie o kilkadziesiąt kroków od domu, nie doznawał wcale tych wzruszeń, jakie owładają człowieka, gdy się zbliża do rodziny. Szedł, aby dojść; myśl nie wyprzedzała nóg, a uczucie, jakie najsilniej przemawiało w nim w tej chwili, było to uczucie głodu. Był głodny jak wilk, a uczucie to tym przykrzejszym się stało, gdy zobaczył, że z komina w domku jego ojca wcale się nie kurzyło. To było złą zapowiedzią dla jego żołądka i bez zapału, obojętnie zbliżał się ku domowi.
Drzwi zastał zamknięte. Zapukał parę razy; jakaś baba, co prała chusty nad stawem, zobaczywszy go stojącego przed domem, podniosła głowę i spytała: – A do kogo to?
– Do Jakuba Sikorskiego; czy go nie ma w domu?
– To się wie, że nie ma; a wy co chcieli od niego?
– Ja syn jego.
– A!
Wstała i mokrymi rękami dobywszy zza pasa klucz, rzekła:
– Weźcie klucz i otwórzcie sobie do kuchni, bo klucz od izby pan Jakub ma przy sobie. Posiedźcie tymczasem w kuchni.
Antoni otworzył drzwi i wszedł do wnętrza domu; ale nie miał ochoty czekać w kuchni. Wyszedł więc po chwili i siadł na progu, patrząc bezmyślnie na babę, wieszającą chusty na płocie, na rzekę i na las za rzeką. Patrzał obojętnie; nic go tu nie zajmowało, żadne wspomnienia nie wiązały go do tych stron. Przypomniał sobie tylko, że w kuchni we dworze, gdy był jeszcze małym chłopcem, często udawało mu się ściągnąć kucharzowi spod ręki to kawał mięsa, to resztki leguminy jakiej, lub dostawał rondle do wylizywania. To były jedyne miłe wspomnienia, które teraz przy pustym żołądkuj tym silniej na jego fantazję działały. Innych miłych wspomnień nie miał w tych stronach.
Ojciec trzymał go ostro, krótko, na zabawy z innymi dziećmi nie pozwalał; pędził go tylko do książki albo kazał sobie pomagać na przewozie. Antoni, patrząc na łodzie przy brzegu, przypominał sobie, ile się nabrał bicia za to, że źle nieraz steru używał lub wiosła, że nieprędko pojmował naukę ojca, który był niecierpliwy i gwałtowny.
Wspomnienia te niezbyt przyjemnie go bawiły. Toteż bez żalu oderwał się od nich i wracał do obecności, która jednak także nie była bardzo powabna. Za długo mu było czekać z próżnym żołądkiem na ojca, więc zwróciwszy się do baby, spytał trochę niecierpliwie:
– A może wy wiecie, gdzie ojciec poszedł?
– Ba, co bym zaś nie wiedziała. A no w osterii siedzi – odrzekła baba, a widząc, że Antoni podniósł się z miejsca, dodała: – ale wam nie radzę iść po niego, bo oni strasznie nie lubią, żeby im przeszkadzać, jak grają w karty.
Ta uwaga zatrzymała znowu Antoniego. Nie chciał się narażać na gniew ojca i znowu usiadł.
– A czy wy już po wieczerzy? – spytał po chwili.
– Gdzie tam po wieczerzy; a no dopiero warzyć będę dla siebie.
– A dla ojca?
– Pan Jakub jadają w osterii wieczerzę.
– To nieprędko wróci?
– Różnie bywa; czasem się zabawią i do północka.
Ta wiadomość nie bardzo pocieszyła Antoniego. Zdecydował się bądź co bądź iść do karczmy.
Karczma stała pode dworem przy drodze; było do niej z parę tysięcy kroków.
Ciemno już było dobrze, ale Antoni znał drogę i poszedł, kierując się ku wysokim topolom, które sterczały na tle zielonkawego nieba. Przyszedłszy pod karczmę, zajrzał przez okno. W drugiej izbie siedzał za stołem jego ojciec z drugim jakimś, prawdopodobnie dworskim człowiekiem, i grał w karty, popijając czasem herbatę. Obok herbaty stała jakaś przekąska.
Antoni odważył się wejść do środka i podszedł ku ojcu. Było to właśnie w chwili, gdy stary zajęty był rachowaniem punktów, a że mu jakoś źle szło w karty, więc był w nie bardzo dobrym humorze. Toteż, gdy syn wziął go za rękę, w której właśnie trzymał karty, ofuknął się opryskliwie i zawołał:
– Któż to u diabła? A, to ty? Jak się masz? Zaraz… nie przeszkadzaj no mi – i liczył dalej: dwadzieścia siedem, trzydzieści, trzydzieści pięć, a król cztery, to trzydzieści dziewięć.
– Nie ma dubli – odezwał się grający z nim, który, jak się pokazało, był kucharzem.
– A skąd by się wzięła? Potasujcie no karty; zobaczymy jeszcze, jak to będzie.
– Więc nie dajecie za wygraną?
– Ani myślę; tasujcie no, tasujcie.
Podczas gdy kucharz mieszał karty, Jakub spojrzał na stojącego przed nim syna i zapytał:
– No cóż, kiedy żeś przyszedł?
– Teraz, przed chwilą.
– I nie było Gertrudy w domu, żeś tu przyszedł?
– Owszem, ona mi powiedziała, że ojciec tu jesteś.
– No, siadaj sobie, zaraz skończymy.
Wziął karty i grał dalej. Antoni tymczasem, patrząc na przekąskę, pożerał ją oczyma. Stary musiał to spostrzec, bo spytał nawiasowo:
– A może ty głodny?
– Od obiadu nic w ustach nie miałem.
– To daj pani mu tam herbaty i co przetrącić. Takie było przywitanie ojca z synem po ośmiu latach niewidzenia się. Wydawszy ten rozkaz karczmarce, Jakub zajął się znowu kartami i, nucąc pod nosem, grał dalej. Czasami tylko, w przerwach miedzy jedną grą a drugą, mierzył poważnym wzrokiem syna, zajadającego chleb z serem, i rzucił mu jakie pytanie.
– A może dość będzie na dzisiaj? – spytał kucharz.
– A to czemu?
– Może, myślałem, będziecie się chcieli nacieszyć synem, może macie co pogadać?
– Będzie na to czas jeszcze. A to by mi się podobało, żeby ojciec na wyskok zaraz był na usługi syna. Niech czeka.
– Z drogi, to i może znużony.
– Albo to nie młody i nie zdrów? Może zaczekać. Zrobimy jeszcze jedną pulkę, ja muszę się odegrać. No, rozdajcie karty.
Ale jakoś na odegranie się nie zanosiło. Karta dziś jakoś nie szła Jakubowi, toteż klął i rzucał się gniewnie.
Wtem wszedł do karczmy leśniczy ze strzelbą na ramieniu. Grający powitali go z uciechą.
– A gdzież to siedzieliście, Szymonie? – spytał Jakub – myślałem, że sobie zagramy we trzech, bo we dwóch jakoś źle mi idzie. Siadajcie no, może się szczęście odwróci – a zwróciwszy się do kucharza, spytał: – no, może zaczniemy na nowo?
– Ha, jak chcecie – i zmieszał karty.
– Gdzie żeście to tak długo byli? – spytał tymczasem Jakub przybyłego.
– A u wielmożnego, bo jakiś pastuch znalazł pugilares i przyniósł go do mnie.
– Więc znalazł się?
– Ba, znalazł, ale bez pieniędzy. Chłopiec, co pasł na wyrębowisku, gdy już zganiał z pola, znalazł pugilares w leszczynie, ale pieniędzy w nim nie było.
Antoni przestał jeść i zmieszany, to blednąc, to czerwieniejąc na przemian, słuchał mówiącego.
– Wyjął jakiś gałgan – zawołał Jakub, uderzając pięścią w stół.
– Pewnie jakiś przechodzień. Pastuch nawet mówił, że widział nad wieczorem jakiegoś podróżnego, który wychodził z zarośli i pakował coś do kieszeni.
– I kiedyż to było?
– Przed dwiema godzinami tuż nad wieczorem.
Stary Jakub podniósł głowę i spojrzał przenikliwym wzrokiem na syna. Antoni nie mógł znieść tego spojrzenia i zmieszany spuścił oczy ku ziemi. Na twarzy jego zbyt widocznym był przestrach, aby stary nie miał spostrzec tego. Chrząknął, zmarszczył brwi i grał dalej, ale znać było po minie, że coś innego zajmowało myśl jego. Co chwila mylił się, zapominał, co mu się nigdy przecież nie zdarzało.
Na syna nie spojrzał już ani razu ani przemówił do niego.
Gra przeciągnęła się z godzinę. Jakub był podczas niej bardzo małomówny i chmurny, choć szło mu nieźle. Gdy skończyli, nie zatrzymał się dłużej; krótko pożegnał swych towarzyszów i wyszedł.
Antoni poszedł za nim, choć go nie wołał. Zdawało się, że zapomniał całkiem o synu. Przez drogę milczał uparcie; szedł naprzód, nie zwracając uwagi na syna. To ponure milczenie zapowiadało groźną burzę. Antoni domyślał się, co staremu jest; był pewnym, że podejrzenie ma na niego względem tych pieniędzy, ale nie mógł sam rozpocząć usprawiedliwiać się, nie będąc zapytany. Czekał więc, aż ta burza, co się gotowała w piersiach ojca, rozwiąże się w słowach. Ale stary długo jeszcze po przyjściu do domu nie wymówił ani słowa i gwałtownymi, nierównymi krokami mierzył podłogę w milczeniu. Antoni stał pod oknem i przewracał kartki kalendarza. Wahadło zegara wtórowało w takt krokom starego. Chodził, kręcił wąsa i nad czymś myślał. Na koniec zatrzymał się tuż przed synem, tak blisko, że piersiami dotykał jego piersi i, zapuszczając w niego groźne spojrzenie, pokiwał mu palcem i rzekł:
– Antoni, pamiętaj, że źle robisz!
– Co takiego?
– Jak to, nie domyślasz się?
– Nie.
– Kłamiesz. Ty wiesz, o czym ja myślę, o tych pieniądzach, które były w pugilaresie pułkownika. Ty je wziąłeś, prawda? Mów zaraz! Przyznaj się!
– Nie wziąłem, ojcze.
Tyle zaledwie potrafił odpowiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Wobec surowości ojca brakło mu odwagi mówić więcej.
– Nie wziąłeś? Zaraz się przekonamy; pokaż zawiniątko.
I nie czekając, porwał zawiniątko z ławki, rozerwał niecierpliwie i począł przetrząsać każdy kawałek. Antoni przypomniał sobie ze strachem o fotografii. Miał ją w kieszeni surduta. Był pewnym, że ojciec będzie szukał i znajdzie; to by go zdradziło. Chciał więc nieznacznie wyjąć ją stamtąd i ukryć między kartkami kalendarza. Ale ojciec, spostrzegłszy ten ruchu ukryty, podskoczył ku niemu i chwycił silnie za rękę, w której trzymał fotografię.
– Co to jest? Co tam chowasz?
Antoni usiłował ukryć na powrót fotografię, ale ojciec wyrwał mu ją z ręki i przypatrzywszy się jej zawołał:
– To fotografia panny Jadwigi! Skąd ty ją masz! Ona była w pugilaresie; a więc prawdą jest, że ty skradłeś te pieniądze!
– Nie wziąłem ich.
– Milcz, nie przyprowadzaj mnie do pasji – rzekł i uderzył syna w policzek.
Krew wystąpiła na twarz Antoniemu, ale milczał i stał. Stracił już odwagę bronienia się. To milczenie więcej jeszcze utwierdziło ojca w podejrzeniu i podniecało gniew jego.
– Ty śmiesz się jeszcze zapierać? Ty… A, łotrze!
Tu powtórzył uderzenie i zawołał z wściekłością:
– Gdzie te pieniądze? Gdzie je schowałeś? Daj je!
I począł nim trząść, szarpać i przewracać kieszenie jego, rozdzierać odzienie. A wśród tych czynności ciągle gadał rozirytowany:
– Pięknej doczekałem się pociechy! Nie ma co mówić. Po ośmiu latach nauki wyuczył się brać cudze pieniądze. I to czyje? Opiekuna, dobroczyńcy swego! A wiesz, ty gałganie, że gdyby nie on, byłbym dziadem, żebrakiem, ja i ty. Co mamy, to jemu winni jesteśmy. I pięknie mu się za to odpłacasz! Sprawię ja się z tobą za to; stłukę na kwaśne jabłko! Jak mi Bóg miły! Ja cię oduczę kraść. Żebyś pod ziemię schował te pieniądze, to ja je dobędę. Dotąd będę tłukł i walił, aż wyśpiewasz wszystko. Ze mną żartów nie ma. Popamiętasz ty, co to ojciec!
Wśród tego gadania szukał starannie po kieszeniach, za koszulą, za podszewką, ale nic nie znalazł.
– Gdzieś podział te pieniądze, łotrze, he?
– Ja nie brałem żadnych pieniędzy – odrzekł syn ponuro, głosem rozmiękłym od żalu.
– A gdzież się podziały?
– Ja nie wiem; skąd ja mogę wiedzieć?
– A to skąd się do ciebie dostało? – spytał Jakub, wskazując na fotografię.
– To znalazłem.
– Gdzie?
– W leszczynie.
– I nic tam więcej nie było?
– Nie, tylko papiery jakieś i pugilares.
– A czemuś ich nie wziął, nie przyniósł do domu, he? Czemuś jedno wziął, a resztę nie?
Antoni nie wiedział, co odpowiedzieć. Skulił ramiona i odrzekł:
– Bo ja wiem, czemu?
– Ale ja wiem. Zabrałeś pieniądze, a pugilares rzuciłeś, by cię po nim nie odkryto, i myślałeś, że ci się udało. Ale Pan Bóg, co zbrodnie karze, zrobił, że mały ślad cię zdradził. Ta fotografia cię zdradziła, rozumiesz? Ona pokazała cię jakby palcem i powiedziała: Ten złodziej, tego chwytajcie!
To mówiąc, przyłożył mu prawie do samych oczu fotografię i tłukąc nią syna po twarzy, wołał z gwałtownością:
– I schwycimy cię, ptaszku! Musisz wyśpiewać, gdzie te pieniądze; będę bił, dopóki nie powiesz.
– Bijcie, bijcie, choćbyście mnie zabili, ja więcej nie powiem.
– Zobaczymy.
Poszedł do drugiego pokoju i wyniósł grubą trzcinę. Syn na widok tego narzędzia egzekucyjnego zbladł; strach go ogarnął na myśl tego, co przecierpieć trzeba będzie, i chciał uciekać. Ale stary chwycił go za rękę i odepchnąwszy od drzwi, podniósł laskę do góry. Antoni usiłował się zasłonić i wystawiwszy rękę, pochwycił laskę w zamachu. Ten upór roznamiętnił starca, wyrwał laskę z rąk syna i począł go okładać bez litości, machając nią na oślep. Razy padały na nieszczęśliwego jedne po drugich. Jedno takie uderzenie padło na skronie i ogłuszyło go. Zemdlał i padł na ziemię z łoskotem. To dopiero zreflektowało rozgniewanego starca i zatrzymało jego rękę. Upuścił kij i z przestrachem spojrzał na leżącego, który nie dawał znaku życia. Jakub schylił się, dotknął czoła jego, było zimne; potrząsnął nim gwałtownie i zawołał drżącym nieco głosem:
– Antoni! Antoni! Wstań! Słyszysz?
Leżący nic nie odpowiedział; usta miał zaciśnięte, a na martwej twarzy wyraz bolesnej skargi. Okropnym była wyrzutem dla starca ta twarz nieruchoma, z zamkniętymi oczami, bladosina. Nie mógł patrzeć spokojnie na nią, odwrócił się, pobiegł ku drzwiom i zawołał:
– Wody! Na miłość boską, wody!
Długo musiał krzyczeć, zanim zaspana Gertruda wpadła do izby.
– Co się stało? Wszelki duch Pana Boga chwali!
– Wody! – wrzasnął Jakub rozpaczliwie.
– Pali się! O, święty Florianie!
Pobiegła do kuchni po wodę i powróciła wnet z konewką.
– Gdzie się pali?
– Stul gębę, stara, nie wrzeszcz; idź polej mu na głowę.
Tu wskazał na leżącego. Baba teraz dopiero spostrzegła, co się stało.
– O, dla Boga, a toć on nieżywy!
– Kłamiesz stara! – wrzasnął Jakub rozpaczliwie, przyskoczył do syna, odepchnął Gertrudę i chwyciwszy w garść wody, prysnął nią na twarz jego i potarł czoło i skronie. Potem odjął rękę od twarzy i czekał na skutek, wpatrując się w leżącego. Oczekiwanie zatrzymało mu oddech w piersiach, chwile wydawały mu się okrutnie długimi. Nareszcie leżący dał znak życia, usta lekko się poruszyły, jakby coś chciał mówić.
Stary odetchnął; niebezpieczeństwa już nie było. W miarę jak syn przychodził do siebie, czułość starego Jakuba i troskliwość nikły, a rysy jego zaostrzyły się znowu i spochmurniały. Wstał, zanim syn oczy otworzył, i odwracając się do Gertrudy, rzekł chłodno i szorstko:
– Jak przyjdzie do siebie ten gagatek, to zaprowadź go do sieni i pościel mu tam, niech się prześpi, to mu będzie lepiej.
To powiedziawszy, poszedł do drugiej izby i zamknął drzwi za sobą.
Antoni tymczasem powoli przychodził do siebie i otworzył oczy. Potrzebował czasu, żeby się zorientować, co się z nim stało, gdzie jest… Wypatrzył dziwnie oczy na klęczącą przy nim Gertrudę i spytał z przestrachem: – Ktoś ty?
– Ja jestem Gertruda, kucharka waszego ojca; przecie widzieliście mnie już dzisiaj.
Trzeba było mu to przypomnieć, bo w pierwszej chwili pomarszczoną, żółtą twarz baby, oświeconą łojówką, brał za jakieś potworne widzenie. Dopiero, gdy mu wspomniała o ojcu, przypomniał sobie, gdzie jest i co się stało przedtem. Obejrzał się z przestrachem wokoło i spytał:
– A gdzie on?
Stara pokazała na drzwi i szepnęła:
– Poszedł spać. Chodźcie i wy, pościelę wam w sieni, tam chłodniej, to wam będzie zdrowiej.
Nie odpowiedział nic, dał się podnieść babie i poszedł za nią osłabiony i zmęczony do sieni. Tu zrzuciła mu ze strychu parę wiązek słomy i prześcieradłem nakryła. Antoni powalił się na posłanie jak kłoda i niezadługo zasnął. Śniło mu się, że gdzieś w lesie jacyś złoczyńcy opadli go i zabić chcieli. Jeden bił go pałką po głowie, drugi dusił go za gardło. Wtem zobaczył amazonkę na koniu, tę samą, którą widział był tego wieczora i której fotografię znalazł w leszczynie. Amazonka pędziła szybko, sarna biegła za nią. Chciał krzyknąć, by go ratowała, wyciągał ręce za nią, ale głos nie mógł się przedrzeć przez ścieśnione gardło, ręka skrępowana opadła na dół – amazonka nie słyszała nic, nie widziała nic i pojechała dalej, sarna tylko na chwilę zatrzymała się, popatrzyła na niego dziwnie litościwie i pobiegła za swą panią. On jęknął boleśnie, że nawet nie widziała, iż ginął przez nią i dla niej; dlaczego przez nią i dlaczego dla niej, tego mu sen nie wytłumaczył, żadne z sennych widziadeł mu tego nie powiedziało, a jednak takie miał przekonanie, że zjawienie się jej w lesie miało bliski związek z napadem morderców, którzy go dobijali.