Biały żar - ebook
Biały żar - ebook
Uwielbiam wszystko co, pisze Ilona Andrews i to, jak różnorodne są jej światy i bohaterowie. Jedno się nie zmienia – gwałtowna potrzeba, by natychmiast sięgnąć po kolejny tom!
Aneta Jadowska
Nevada Baylor – szefowa agencji detektywistycznej i głowa rodziny Baylorów – przez całe życie ukrywała swój magiczny talent. Jest żywym wykrywaczem kłamstw, co więcej – potrafi dosłownie wyrwać prawdę z ludzkiego umysłu, a to talent, który lepiej ukrywać, jeśli nie chce się zwrócić uwagi agencji rządowych.
Ale kiedy na szali leży życie dziecka i tylko wyduszenie prawdy z porywacza może je ocalić, Nevada podejmuje decyzję, której przyjdzie jej pożałować. Bo czasami nie ma odwrotu.
Huston wciąż nie doszło do ładu po aferze z Adamem Piercem, groźba krwawego przewrotu nie została zażegnana, a nowe zabójstwa zapoczątkują istną lawinę śmiertelnie niebezpiecznych wypadków.
Tylko ekstremalne okoliczności i prawdziwe niebezpieczeństwo mogłoby pchnąć Nevadę do współpracy z Szalonym Roganem – potężnym Magnusem, mistrzem zniszczenia i facetem, który zaczyna znajomość od porwania i łańcuchów w piwnicy.
Czasami znane szaleństwo jest najbezpieczniejszą z opcji.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-763-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś: „Ludzki umysł to miejsce, gdzie logika i emocje toczą nieustanną walkę. Na nieszczęście dla ludzkości, emocje zawsze biorą górę”. Bardzo lubię ten cytat. Wyjaśnia bowiem, dlaczego – pomimo inteligencji na znośnym poziomie – ciągle popełniam jakieś głupoty. Poza tym takie filozoficzne ujęcie problemu brzmi znacznie lepiej niż zwykłe „Nevada Baylor – totalna idiotka”.
– Dobrze ci radzę, nie rób tego – odezwał się Augustine za moimi plecami.
Monitor przede mną ukazywał Jeffa Caldwella. Ubrany w pomarańczowy więzienny kombinezon, siedział przykuty kajdankami do krzesła przyśrubowanego do podłogi. Nie robił szczególnego wrażenia – niepozorny pięćdziesięciolatek, średniego wzrostu, przeciętnej budowy, łysiejący, o pospolitej twarzy. Tego ranka czytałam artykuły na jego temat. Pracował w mieście, miał żonę, nauczycielkę, i dwoje dzieci na studiach. Nie posiadał magii i nie był związany z żadnym z potężnych Rodów w Houston. Znajomi opisywali go jako sympatycznego, uprzejmego faceta.
W ramach hobby Jeff Caldwell porywał dziewczynki. Przetrzymywał je przez tydzień, a następnie dusił i porzucał martwe w parkach w otoczeniu kwiatów. Jego ofiary miały od pięciu do siedmiu lat, a ślady na ich ciałach opowiadały takie historie, że zaczynało się marzyć, by piekło istniało, choćby po to, żeby Jeff Caldwell trafił doń po śmierci. Dwie noce wcześniej został przyłapany na gorącym uczynku, gdy układał ciałko swojej ostatniej ofiary w kwietnym miejscu spoczynku. Rządy strachu, który od roku nie wypuszczał Houston ze swych szponów, dobiegły końca.
Pozostawało jeszcze jedno. Nadal nie odnaleziono siedmioletniej Amy Madrid, porwanej dwa dni wcześniej z przystanku autobusu szkolnego, niecałe dwadzieścia pięć metrów od swojego domu. Modus operandi porywacza za bardzo przypominał działalność Jeffa Caldwella, żeby uznać to za zbieg okoliczności. Wydawało się niemal pewne, że to on jest sprawcą, a jeśli tak, dziewczynka wciąż żyła. Śledziłam tę historię przez ostatnie dwa dni w napięciu, oczekując na informację, że Amy została odnaleziona. Nie doczekałam się.
Policja z Houston aresztowała Jeffa Caldwella trzydzieści sześć godzin wcześniej. Gliniarze zdążyli już przeszukać jego dom, przesłuchać rodzinę, znajomych, współpracowników oraz przejrzeć billingi. Przesłuchiwali go godzinami. Caldwell milczał.
Dzisiaj miał zacząć mówić.
– Wystarczy raz, a już zawsze będą tego od ciebie oczekiwali – ciągnął Augustine. – I będą źli, jeśli tego nie zrobisz. Właśnie dlatego Magnusowie się nie angażują. Jesteśmy tylko ludźmi. Nie możemy być jednocześnie w wielu miejscach. Jeśli akwakineta ugasi pożar, a następnym razem gdy coś się zapali, jego tam nie będzie, społeczeństwo zwróci się przeciwko niemu.
– Rozumiem – zapewniłam go.
– Nie sądzę. Ukrywasz swój talent właśnie po to, żeby uniknąć tego rodzaju zainteresowania.
Utrzymywałam swój talent w sekrecie, ponieważ prawdołowcy tacy jak ja należeli do rzadkości. Gdybym po prostu weszła na komisariat i wydobyła z Jeffa Caldwella prawdę, dwie godziny później złożyliby mi wizytę armia, biuro bezpieczeństwa wewnętrznego, FBI, CIA, przedstawiciele Rodów i wszyscy inni, którym potrzebny jest stuprocentowo skuteczny specjalista od przesłuchań. I zrujnowaliby mi życie. A swoje życie kocham miłością dozgonną. Prowadzę Agencję Detektywistyczną Baylorów, małą rodzinną firemkę, poza tym troszczę się o dwie siostry i dwóch kuzynów. I nie mam najmniejszego zamiaru tego zmieniać. To, co zamierzałam zrobić, nie mogło stanowić dowodu w sądzie. Ale gdybym przyjęła propozycję pracy od którejś z agencji, też nie zeznawałabym na miejscu świadka ubrana w elegancką garsonkę, tylko siedziała w jakiejś tajnej placówce naprzeciwko typa z workiem na głowie, uwiązanego do krzesła i pobitego prawie do nieprzytomności. Decydowałabym o życiu lub śmierci innych ludzi. Moja praca byłaby ponura i nieprzyjemna. Dlatego zrobiłabym prawie wszystko, żeby uniknąć takiego losu. Prawie.
– Podjąłem wszelkie możliwe środki bezpieczeństwa – mówił Augustine – ale mimo moich wysiłków i twojego... twojego przebrania nadal istnieje ryzyko, że coś się posypie i sprawa wyjdzie na jaw. A wraz z nią ty.
W szybie widziałam swoje odbicie. Od stóp do głów spowijała mnie zielona peleryna, dłonie skrywały czarne rękawiczki, a na twarzy, pod nasuniętym głęboko kapturem miałam dodatkowo kominiarkę narciarską. Pelerynę i rękawiczki otrzymałam dzięki uprzejmości Alley Theatre, stanowiły rekwizyty w przedstawieniu o Zielonej Damie, dzielnej szkockiej góralce-rozbójniczce. Według Augustine’a ten niezwykły strój miał skupiać całą uwagę obserwatorów i zapobiegać zapamiętaniu mojego głosu, wzrostu czy innych szczegółów.
– Wiem, że były między nami pewne nieporozumienia – kontynuował Augustine – ale nie doradzałbym ci działania na własną szkodę.
Oczekiwałam znajomego brzęczenia magii, które świadczyłoby o tym, że skłamał. Nic. Z jakiegoś nieznanego mi powodu Augustine odwodził mnie od układu, na którym sam korzystał, i robił to z przekonaniem.
– Gdyby któraś z moich sióstr została porwana, zrobiłabym wszystko, żeby ją odnaleźć. Właśnie teraz gdzieś tam mała dziewczynka umiera z głodu i pragnienia. Nie mogę stać z boku i patrzeć na to z założonymi rękami. Po prostu nie mogę. Poza tym mamy układ.
Augustine Montgomery, głowa Rodu Montgomerych i właściciel Międzynarodowej Agencji Bezpieczeństwa Montgomerych, był moim wierzycielem i posiadał zastaw na mojej rodzinnej firmie. Nie mógł mnie co prawda zmusić do przyjmowania klientów, ale rano, kiedy szłam właśnie na posterunek, żeby zrujnować sobie życie, zadzwonił do mnie na komórkę. Miał klienta, który poprosił konkretnie o moje usługi. Obiecałam wysłuchać klienta, jeśli zaaranżuje dla mnie anonimowe spotkanie z Jeffem Caldwellem. Tyle że teraz wydawał się mieć wątpliwości.
Odwróciłam się i spojrzałam na Augustine’a. Jako Magnus iluzji mógł zmienić swój wygląd za pomocą myśli. Dziś był nie tylko przystojny – był idealny, doskonały doskonałością dzieł sztuki renesansowej. Nieskazitelna cera, jasne włosy ułożone z chirurgiczną precyzją, a jego rysy posiadały tę królewską elegancję i chłodną obojętność, które aż prosiły się o uwiecznienie na płótnie lub, jeszcze lepiej, w marmurze.
– Mamy układ – powtórzyłam.
– No dobrze – westchnął Augustine. – Chodź.
Podeszliśmy do drewnianych drzwi, które przede mną otworzył. Weszłam do małego pomieszczenia z lustrem weneckim.
Jeff Caldwell podniósł na mnie wzrok. Popatrzyłam mu w oczy i ujrzałam pustkę. Były wyprane z wszelkich emocji. Za lustrem znajdowali się obserwatorzy. Augustine zapewnił mnie, że będą tam tylko policjanci.
Drzwi zamknęły się za mną.
– O co chodzi? – zapytał Caldwell.
Moja magia dotknęła jego umysłu. Ble. Zupełnie jakbym wsadziła rękę do wiadra glutów.
– Nie zrobiłem nic złego – powiedział.
Prawda. Tak właśnie uważał. Jego oczy nadal były martwe, jak ślepia ropuchy.
– Będziesz tak stała? To głupie.
– Czy porwałeś Amy Madrid? – zapytałam.
– Nie.
Mój mózg zawibrował. Kłamstwo. Ty sukinsynu.
– Przetrzymujesz ją gdzieś?
– Nie.
Kłamstwo.
Moja magia wystrzeliła i pochwyciła go w swoje kleszcze. Jeff Caldwell zesztywniał. Jego nozdrza poruszały się gwałtownie, oddech przyspieszył, dostosowując prędkość do rosnącego tętna. Wreszcie emocje zalały jego oczy, była to dzika, szaleńcza groza.
Otworzyłam usta, napełniając głos pełną mocą magii. Wydobył się z mojego gardła niski, nieludzki:
– Powiedz mi, gdzie jest.1
Wykrywanie ludzkich kłamstw przychodziło mi naturalnie, z łatwością. Ale zmuszenie kogoś do odpowiedzi na moje pytanie to całkiem co innego. Jeszcze dwa miesiące temu nawet nie wiedziałam, że to potrafię. Przedzieranie się przez umysł Jeffa Caldwella było jak brodzenie w ścieku. Stawiał mi opór na każdym kroku, jego wola miotała się w panice, grożąc roztrzaskaniem umysłu w samoobronie. Celem nie było samo wydobycie z niego informacji, sztuka polegała na zrobieniu tego tak, by zachował zdrowe zmysły i mógł stanąć przed sądem. Dowiedziałam się, czego chciałam, a gdy opuszczałam budynek MABM, sznur radiowozów wystartował ulicą Capitol przy wtórze kakofonii syren żądających bezwzględnego pierwszeństwa.
Zmagania z Jeffem Caldwellem całkiem mnie wykończyły. Nawet prowadzenie samochodu stanowiło ogromne wyzwanie. Jakimś cudem przebiłam się przez wieczne korki Houston i skręciłam w drogę prowadzącą do domu, omal nie kasując przy tym znaku stopu. Feralne miejsce. Dostawczaki miały tu paskudny zwyczaj wytaczania się z przecznicy, jakby inni użytkownicy ruchu nie istnieli.
Tego dnia na szczęście nie wytoczył się żaden, ale odruchowo spojrzałam w boczną uliczkę. Blokowała ją stalowa przegroda najeżona mocnymi, długimi kolcami. Sądząc po wgłębieniach w chodniku, blokadę można było opuścić poniżej poziomu asfaltu. Gdyby rzucić na kolce jakieś szmaty i spryskać wszystko krwią, w uliczce można by kręcić sceny z jakiegoś apokaliptycznego filmu. Jeszcze dwa dni temu bariery tu nie było. Najwyraźniej ostatnie zderzenie dwóch ciężarówek skończyło się poważnym pozwem.
Ziewnęłam i pojechałam dalej. Dom, domek, domeczek. Już tak blisko. Wjechałam na placyk przed naszym magazynem i zaparkowałam swoją mazdę między niebieską hondą element mojej mamy a fordem mustangiem z 2005 roku należącym do Berna. Stareńka honda civic mojego kuzyna zmarła śmiercią tragiczną jakiś miesiąc wcześniej, kiedy potomkowie dwóch magicznych rodzin urządzili sobie wymianę zdań na uczelnianym parkingu. Ich dyskusja sprowadziła się do prób zmiażdżenia przeciwnika ćwierćtonowymi głazami stanowiącymi elementy małej architektury trawnikowej. Niestety, okazało się, że obaj mają zeza i obaj przeżyli. Za to ich rodziny zrekompensowały szkody nam oraz pięciorgu innym właścicielom zniszczonych samochodów. W wyniku zajścia dawne miejsce hondy zajmował teraz stalowoszary mustang.
Nie wniesiono żadnych zarzutów. W naszym świecie magia stanowiła najwyższą władzę. W przypadku osób dysponujących magią nagle okazywało się, że zasady prawa i porządku właściwie są całkiem elastyczne.
Wywlokłam się z samochodu i wprowadziłam kod do systemu bezpieczeństwa na panelu obok wejścia. Blokada ciężkich drzwi kliknęła. Pchnęłam je, weszłam i zamknęłam za sobą. Przywitały mnie znajome ściany biura, gładki beżowy dywan i szklane przegrody oddzielające pomieszczenia.
Dom.
Koniec dnia. Nareszcie. Odetchnęłam z ulgą, zzuwając buty. Zanim przebrałam się za szkocką rozbójniczkę, musiałam wstąpić do biura klienta, więc nadal miałam na sobie jeden ze strojów oznajmiających światu „nie jestem biedna”. Posiadałam dwie bardzo drogie garsonki i dwie pary pasujących do nich butów. Pierwszy zestaw zakładałam na spotkanie wstępne, żeby zrobić wrażenie na kliencie, który przywiązywał wagę do pozorów, a drugi, gdy szłam odebrać zapłatę. Produkcji szpilek, które dzisiaj miałam na nogach, powinno się zabronić w ramach zakazu wytwarzania wymyślnych machin tortur.
Rozległo się pukanie.
E, może tylko je sobie wyobraziłam?
I znowu.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć na monitor. Przed drzwiami stał jasnowłosy mężczyzna. Niewysoki dwudziestoparolatek o kompaktowej budowie ciała miał poważną minę i zamyślone niebieskie oczy. Pod pachą trzymał brązową skórzaną aktówkę zapinaną na zamek błyskawiczny. Cornelius Harrison z Rodu Harrisonów. Kilka miesięcy wcześniej Augustine zmusił mnie do uganiania się za Adamem Pierce’em, szalonym pirokinetą o wysokomagicznym rodowodzie. Cornelius został wtłoczony przez swoją rodzinę w rolę Adamowego „towarzysza zabaw”, rolę, której szczerze nienawidził. Cornelius pomógł mi bardzo podczas dochodzenia. Stery rodowych rządów dzierżyła obecnie jego starsza siostra.
Cornelius, jakiego zapamiętałam, był gładko ogolony i ubrany z najwyższą starannością. Cornelius przed moimi drzwiami nadal był dobrze ubrany, ale jego twarz ocieniał lekki zarost, a w oczach ciemnił się niepokój, jakby ujrzał coś, co wstrząsnęło nim do głębi i jeszcze nie przestało nim szarpać. Za rękę trzymał małą dziewczynkę z plecaczkiem z Czarodziejką z Księżyca. Mogła mieć trzy, może cztery lata. Proste czarne włosy i kształt oczu wskazywały na azjatyckie pochodzenie, ale rysy twarzy przypominały Corneliusowe. Mieli identyczne uroczyste, poważne miny. Wiedziałam, że Cornelius ma córkę, ale nigdy jej nie spotkałam. Przy dziewczynce siedział doberman, tak duży, że pysk miał na wysokości jej twarzy.
Czego szukał tu członek magicznej elity Houston? Z pewnością nie było to nic dobrego dla mnie. Agencja Baylorów specjalizowała się w drobnych sprawach. W przeciwieństwie do historii o prywatnych detektywach opisywanych w książkach w naszych progach rzadko stawały wdowy poszukujące zabójców mężów milionerów czy samotni milionerzy poszukujący zaginionych sióstr. Naszym chlebem i masłem powszednim były oszustwa ubezpieczeniowe, zdrady małżeńskie i sprawdzanie życiorysów. Och, żeby tylko nie chodziło o zdradę. Takie sprawy zawsze są trudne, kiedy w grę wchodzą dzieci.
Otworzyłam drzwi.
– Dobry wieczór, panie Harrison. W czym mogę pomóc?
– Dobry wieczór – odpowiedział Cornelius cicho. Jego wzrok ześliznął się na szpilki, które trzymałam w rękach, po czym powędrował ku twarzy. – Potrzebuję pomocy. Augustine powiedział, że mogę do pani przyjść.
Ach, więc tym tajemniczym klientem Augustine’a był Cornelius.
– Proszę wejść. – Wpuściłam go i zamknęłam drzwi. – A ty pewnie jesteś Matylda? – Uśmiechnęłam się do dziewczynki, która przytaknęła. – To twój pies? – Znów potaknięcie. – Jak się wabi?
– Króliś – pisnęła.
Króliś łypnął na mnie z podejrzliwością, którą zwykle rezerwuje się dla grzechotników. Cornelius był magiem zwierząt – nieczęsto spotykany talent – a to oznaczało, że Króliś to nie tylko pies. Był odpowiednikiem wymierzonego we mnie naładowanego karabinu szturmowego.
– Umie się uśmiechać – pochwaliła się mała. – Króliś, uśmiechnij się.
Króliś wyszczerzył rząd lśniących białych kłów. Z wysiłkiem powstrzymałam odruch, żeby się cofnąć.
– Czy Matylda może tu gdzieś poczekać, gdy będziemy rozmawiać? – zapytał Cornelius.
– Oczywiście. Proszę tędy.
Otworzyłam salkę konferencyjną i zapaliłam światła. Matylda zdjęła plecak, położyła go na stole i wdrapała się na krzesło. Otworzyła swój bagaż, wyjęła tablet, kolorowankę i pisaki.
Króliś zajął pozycję u jej stóp, po czym łypnął na mnie groźnie.
– Chcesz soczek? – zaproponowałam i otworzyłam małą lodówkę. – Mam jabłkowy i truskawkowo-kiwi.
– Poproszę jabłkowy.
Wręczyłam jej kartonik.
– Dziękuję.
Dziewczynka zachowywała się dziwnie dorośle. Jeśli Cornelius jako dziecko był do niej podobny, Adam Pierce ze swoim chaosem musiał doprowadzać go do obłędu. Nic dziwnego, że jako dorosły trzymał się od niego z dala i odsunął się od swojej rodziny.
– Miewa pani wielu klientów z dziećmi? – zapytał.
– Trafiają się, ale jeśli chodzi o soczki, to są moje. Ukrywam je tu przed moimi siostrami. To jedyne miejsce, którego nie ograbią. Chodźmy do mojego gabinetu.
Zaprowadziłam Corneliusa do pokoju naprzeciwko salki konferencyjnej. I omal nie padłam trupem. Na szklanych drzwiach wisiała przyklejona taśmą strona z magazynu ślubnego. Przedstawiała modelkę w spektakularnej sukni z długich białych piór. Ktoś, najprawdopodobniej Arabella, wyciął moją głowę z jakiegoś selfie i dokleił do ciała kobiety. Wokół mojej twarzy unosiły się małe serduszka, a suknię panny młodej zdobiło wielkie różowe serce hojnie obsypane brokatem. Wewnątrz wpisano: N+R=BWM.
Doskonały sposób na zrobienie na kliencie zabójczego pierwszego wrażenia. Chciałam zapaść się pod ziemię.
Przez drzwi widać było leżące na moim biurku kolejne zdjęcie ślubne. Wokół panny młodej unosiły się błyszczące znaczki dolara, a na białej sukni widniał napis z bolesną wręcz precyzją wykaligrafowany ręką Cataliny: „Wyjdź za niego! Potrzebujemy kasy na studia”.
Trudno, nadszedł ten moment. Nie miałam innego wyjścia, jak nieodwołalnie zamordować siostry. Żaden sąd na świecie mnie za to nie skaże. Wygram, nawet jeśli będę swoim adwokatem.
Zdjęłam kartkę z drzwi i otworzyłam je przed Corneliusem.
– Proszę.
Zajął jeden z dwóch foteli stojących naprzeciwko mojego, a ja błyskawicznie zmiotłam z blatu drugą kartkę, zmięłam obie i cisnęłam do kosza na śmieci.
– Wychodzi pani za mąż? – zapytał Cornelius uprzejmie.
– Nie.
R jak Rogan. Connor Rogan. Tyle że nikt tak o nim nie mówił. Zwano go Szalonym Roganem, Plagą Meksyku, Rzeźnikiem z Meridy. Rogan, człowiek, który niemal zrównał z ziemią całe centrum, żeby ocalić resztę miasta.
Szalony Rogan i reszta ludzkości nigdy nie byli ze sobą po imieniu. Potrafił przecinać w pół budynki, rzucać autobusami jak piłkami bejsbolowymi, a po tym jak uporaliśmy się z Adamem Pierce’em, zaproponował, żebym została jego... kochanką. Tak, to najoględniejsze określenie. A ja potrzebowałam całej siły woli, żeby odrzucić jego propozycję. Nawet teraz na samą myśl o nim mój puls przyspieszał do kosmicznej prędkości. Niestety, moja babcia była świadkiem naszego burzliwego rozstania, na którego podstawie uznała, że prędzej czy później się chajtniemy, po czym swoim objawionym wnioskiem podzieliła się z moimi siostrami oraz kuzynami, a ponieważ aż troje z nich znajdowało się po młodszej stronie nastoletniości, festiwal dogryzania trwał w najlepsze.
– Kawy, herbaty?
– Nie, dziękuję.
Wystarczyło zamknąć oczy, a w mojej wyobraźni natychmiast pojawiłaby się postać Szalonego Rogana stojącego w moim biurze. Tak dobrze pamiętałam dotyk jego dłoni na mojej skórze, jego zapach, jego smak. Zatrzasnęłam mentalne drzwi do tych myśli z takim hukiem, że aż zadzwoniły mi mentalne zęby. Jeśli chodzi o mnie i Rogana wszystko skończyło się, zanim jeszcze w ogóle miało szansę się rozpocząć.
Usiadłam, przypominając sobie na szybko wszystko, co wiedziałam na temat Corneliusa. Odseparował się od rodziny, zamieszkał z dala od terytorium swojego Rodu w niezwykle komfortowej, lecz skromnej jak na standardy rodowe rezydencji. Był tatą na pełen etat, a jego żona pracowała zawodowo – nie miałam pojęcia gdzie. Nie znosił Pierce’ów. I to tyle.
– Proszę mi może opowiedzieć, w czym rzecz, a ja ocenię, czy jesteśmy w stanie poradzić sobie z tym problemem.
– Moja żona została zamordowana we wtorek w nocy.
O Boże!
– Bardzo mi przykro.
Cornelius zapadł się głębiej w fotel. Jego oczy zmatowiały jak przyprószone popiołem. Wypowiedziane słowa ciążyły w przestrzeni pomiędzy nami niczym cegły.
– Jak to się stało?
– Moja żona pracuje... pracowała dla Rodu Forsbergów.
– W Agencji Ochrony Danych Forsbergów?
– Tak. Należała do zespołu radców w dziale prawnym.
Rynek branży śledczej nie jest pojemny, więc szybko poznaje się swoją konkurencję. Poza nielicznymi gigantami, takimi jak MABM Augustine’a, większość agencji oferowała wąsko wyspecjalizowane usługi, a ta należąca do Matthiasa Forsberga koncentrowała się na przeciwdziałaniu szpiegostwu gospodarczemu, co oznaczało, że zajmowali się wykrywaniem podsłuchów, audytami bezpieczeństwa danych i oceną ryzyka. Wieść gminna niosła, że czasami, jeśli w grę wchodziły naprawdę duże pieniądze, zmieniali strony i oferowali tego rodzaju usługi, przed którymi zwykle chronili klientów. Raz na jakiś czas pojawiały się pogłoski o działaniach prawnych podejmowanych wobec nich, ale nic nigdy nie przedostało się do opinii publicznej, co oznaczało, że Ród Forsbergów posiadał skuteczny dział prawny.
– We wtorkowy wieczór, około wpół do dziesiątej, żona zadzwoniła, uprzedzając, że zostaje w pracy do późna – zaczął Cornelius drewnianym głosem. – O jedenastej wraz z trójką innych prawników z firmy weszli do hotelu Sha Sha. Wyniesiono ich stamtąd w workach na zwłoki. W wypadku śmierci pracownika podczas pełnienia obowiązków Ród obowiązują pewne zasady. Kiedy dzisiaj rano poszedłem do Forsbergów, powiedziano mi, że śmierć mojej żony nie ma związku z jej pracą i nie jest to sprawa rodowa.
– Czemu pan sądzi, że tak nie jest? – Sha Sha był kameralnym hotelikiem zlokalizowanym przy Main Street. Niewielki, dyskretny, był wystarczająco ekskluzywny, żeby dodawać poloru sekretnym schadzkom, nie rujnując przy okazji portfela. Nie raz trafiałam tam, śledząc wiarołomnego małżonka.
– Może nie jestem Magnusem, ale mam magię na poziomie Wybitnym i należę do Rodu. Jeśli chcę zdobyć informacje, to je dostaję. – Cornelius wyjął z teczki dokument i mi podał. – Nari została postrzelona dwadzieścia dwa razy. Jej ciało... – Głos mu zadrżał. – Jej ciało zostało podziurawione kulami.
Przejrzałam raport koronera. Rany po kulach znajdowały się po obu bokach. Musiały powstać jednocześnie, bo inaczej trajektorie pocisków zmieniłyby się po upadku. Dwie kule przebiły czoło. Koroner zanotował obecność strefy osmalenia na twarzy. Na marginesie raportu ktoś nabazgrał skrótami pospieszny dopisek. „HK 4,6 x 30 mm. Ślady HTSP. Str. osm., odl. 30-45 cm”.
Poczułam okropny ciężar w piersi, jakby tuż pod sercem ulokowała się kula zimna i z każdą chwilą rosła i nabierała ciężaru.
– Kto zrobił te przypisy?
– Detektyw prowadzący sprawę. Tylko tyle zdobyłem, a i to kosztowało mnie wiele zachodu.
– Wyjaśnił panu, co to znaczy?
Cornelius pokręcił przecząco głową.
Jego ukochana nie żyła. A mnie przypadło w udziale wyjaśnienie, jak to się stało. Siedział naprzeciwko mnie żywy, czujący człowiek. A jego córka znajdowała się w pokoju obok.
Odetchnęłam głęboko, żeby wyciszyć własne emocje. Przyszedł do mnie po fachową poradę. I musiałam przedstawić mu swoją najlepszą opinię.
– Pańska żona została zabita serią pocisków przeciwpancernych z pistoletu maszynowego MP7. To broń opracowana dla niemieckiej armii i jednostek antyterrorystycznych tamtejszej policji. Te pociski przebijają kamizelki kuloodporne. Są przeznaczone do użytku wojskowego. Wzorzec obrażeń wskazuje, że pańska żona znajdowała się w centrum dwóch nakładających się na siebie pól ognia.
Wzięłam kubek z kociakiem, ustawiłam go na środku biurka, a potem ułożyłam dwa długopisy po skosie, czubkami w stronę naczynia.
– HTSP to polimer o wysokiej wytrzymałości na rozciąganie. Miała na sobie kamizelkę kuloodporną.
– To bez sensu. – Cornelius gapił się na mnie zdumiony. – Skoro miała kamizelkę, to dlaczego zginęła?
– W filmach kamizelki zatrzymują wszystko. W rzeczywistości zatrzymują tylko pociski. Posiadają różny stopień ochrony. Pańska żona miała na sobie najprawdopodobniej kamizelkę maksymalnie trzeciego poziomu, co oznacza, że zdołałaby powstrzymać kilka kul kaliber siedem sześćdziesiąt dwa milimetry. Nawet w kamizelce postrzał jest jak uderzenie młotem. Pańska żona została trafiona wielokrotnie z broni bojowej, nabojami zaprojektowanymi do przebijania pancerzy. Zginęła natychmiast. – Przynajmniej to ostatnie mogło stanowić jakąś pociechę.
Jednak Cornelius najwyraźniej jej w tym nie znajdywał.
Ale skoro już zaczęłam, musiałam dobrnąć do końca.
– Stwierdzenie strefy osmalenia oznacza strzały z bliska. Pozostałości na przestrzelinie to ślady sadzy, cząsteczki niespalonego prochu i, jeśli lufa znajdowała się wystarczająco blisko, uszkodzenia górnych warstw skóry.
Zacisnął prawą pięść tak, że pobielały mu knykcie. Prawdopodobnie ujrzał oczyma wyobraźni twarz żony.
– Według raportu ktoś strzelił pańskiej żonie w głowę, kiedy leżała już martwa na ziemi. Detektyw ocenił odległość, z jakiej oddano te strzały, na trzydzieści do czterdziestu pięciu centymetrów. – Akurat dogodna dla kogoś, kto trzyma w ręku MP7.
– Ale po co? Przecież już nie żyła?
– Ponieważ sprawcy to dobrze wyszkoleni i dokładni ludzie. Jeśli zdobylibyśmy raporty z oględzin ciał pozostałych prawników, prawdopodobnie okazałoby się, że oni również zostali postrzeleni w głowy. Grupa ludzi zasadziła się na pańską żonę oraz jej współpracowników, zabili ich z precyzją wojskowych, a potem zostali na miejscu zbrodni i strzelili każdej z ofiar w głowę, upewniając się, że nikt nie przeżył. Zrobili to w samym centrum miasta, nie bawili się w żadne subtelności i uciekli przez nikogo nie niepokojeni. To nie tylko profesjonalne zabójstwo. To również wiadomość.
– Jesteśmy silniejsi od was. Możemy zabić, kiedy chcemy, gdzie chcemy, każdego z waszych ludzi – rzekł Cornelius cicho.
– Dokładnie.
Lepiej ode mnie rozumiał politykę rodową. Większość swojego życia obserwował ją z pierwszego rzędu.
– Panie Harrison, zwrócił się pan do mnie z prośbą o opinię. Bazując na tym, co mi pan powiedział, uważam, że Ród Forsbergów jest w to zamieszany. Nie wiemy, czy pańska żona...
– Nari – wtrącił. – Ma na imię Nari.
– Nie wiemy, czy Nari działała w zgodzie z interesem Rodu, czy też na jego niekorzyść. Wiemy, że Forsbergowie umywają ręce, a to oznacza, że albo to oni zabili swoich ludzi, żeby zastraszyć pozostałych, albo że wiadomość od zabójców ich wystraszyła. Radzę panu w tym nie grzebać, zostawić to tak, jak jest.
Mięśnie twarzy Corneliusa stężały tak bardzo, że skóra robiła wrażenie za ciasnej.
– To wykluczone.
Nie miał szans wyjść z tego cało. Musiałam wybić mu to z głowy. Pochyliłam się do przodu.
– To wojna pomiędzy Rodami, a kiedy rozmawialiśmy ostatnio, mówił pan, że celowo zdystansował się pan od swojego. Mówił pan, że kocha swoich bliskich, ale rodzina się panem posłużyła, a pan nie lubi być wykorzystywany.
– Ma pani dobrą pamięć.
– Czy pana sytuacja uległa zmianie? Czy Ród panu pomoże?
– Nie. Nawet gdyby chcieli, mają ograniczone zasoby. Ród Harrisonów posiada środki, ale niechętnie miesza się w konflikty, a już z pewnością nie zrobi tego z mojego powodu. Jestem najmłodszy z rodzeństwa i nie posiadam talentu na poziomie Magnusa. Nie jestem absolutnie niezbędny do przetrwania i przyszłości Rodu. Gdyby chodziło o moją siostrę czy brata, może byłoby inaczej.
Mówił to tak rzeczowo, obojętnie. Moja rodzina zrobiłaby dla mnie wszystko. Każde z nich, łącznie z podgłupiastymi siostrami i kuzynami, wbiegłoby do płonącego budynku, żeby mnie ratować. A Cornelius? Jego żona została zabita i nikt w tej sprawie nie zamierzał ruszyć palcem. To takie niesprawiedliwe.
– Muszę sobie radzić sam – podsumował.
Zniżyłam głos.
– Nie ma pan środków, żeby wziąć udział w tej wojnie. Pańska córka siedzi w pokoju obok. Już straciła matkę. Chce pan, żeby została również bez ojca? Ma tylko pana. Co się z nią stanie, jeśli pana zabraknie? Kto się nią zajmie?
– W każdej chwili mogę dostać udaru, może przejechać mnie samochód. W razie czego Matyldę wychowają rodzice Nari. Moja siostra nie widziała bratanicy, odkąd ta skończyła roczek, a mój brat nigdy. Żadne z nich nie ma małżonka. Nie potrafiliby się nią dobrze zająć.
– Corneliusie...
– Jeśli chce mi pani powiedzieć, że zemsta nie sprawi, że poczuję się lepiej...
– To zależy od zemsty. Bo przykład walnięcie Adama Pierce’a było jedną z najlepszych chwil mojego życia. Robi mi się ciepło na sercu na każde wspomnienie. Ale odwet ma swoją cenę. Moja babka prawie spłonęła żywcem. Mój starszy kuzyn omal nie zginął, gdy waliło się centrum. Ja sama byłam bliska śmierci przynajmniej kilka razy. Cena za ten odwet może być zbyt wysoka.
– O tym zadecyduję sam.
W jego oczach błysnęła stalowa nieustępliwość. Nie zamierzał się wycofać.
Odchyliłam się na fotelu.
– Rozumiem. Ale musi pan znaleźć kogoś, kto pomoże panu w tej samobójczej misji.
– Proszę o pomoc panią.
– Nie. Rozumiem, że jest pan do tego stopnia zdeterminowany, żeby ukręcić sobie powróz na pętlę, ale ja nie pomogę panu założyć sobie tej pętli na szyję. Poza tym moja agencja jest małą firemką. Specjalizujemy się w sprawach obarczonych niskim ryzykiem. Nie posiadam odpowiednich kwalifikacji do tego zadania.
– Wydaje się, że posiada pani doskonałe kwalifikacje. – Cornelius wskazał na raport koronera.
– Znam się na broni palnej, panie Harrison, bo tak się składa, że w rodzinie ze strony mamy istnieje długa tradycja służby wojskowej. Moja mama i jej mama walczyły w armii. Ale to nie oznacza, że podołam temu zleceniu. Musi pan zwrócić się do kogoś innego.
– Na przykład?
– Do Augustine’a.
– Już z nim rozmawiałem. Wyświadczył mi uprzejmość i nie owijał w bawełnę. Z pieniędzmi, którymi dysponuję, nie mogę sobie pozwolić na pełne śledztwo. Mógłbym kupić sobie za to jakieś działania inwigilacyjne i staranność jego ludzi, ale zlecenie nie jest na tyle lukratywne, żeby rzucił do niego wszystkie swoje siły. A nawet jeśli, Ród Forsbergów jest wyjątkowo dobrze przygotowany na tradycyjną inwigilację. A to oznacza długotrwałe i kosztowne śledztwo oraz to, że skończą mi się pieniądze, zanim doczekam się jakichkolwiek rezultatów. Według Augustine’a pani zaś ma możliwości wdrożenia metod niekonwencjonalnych. Ponadto mówił, że jest pani zdolna, profesjonalna, uczciwa, a także że posiada pani dobry instynkt, jeśli chodzi o ludzi.
Wielkie dzięki, Augustine.
– Nie podejmę się tego zlecenia.
– Nie mam tyle pieniędzy, żeby wynająć MABM, ale ta sama kwota z pewnością pozwoli mi zaoferować atrakcyjne warunki mniejszej firmie.
– Moja odpowiedź nadal brzmi nie.
– Zastawiłem dom.
Zakryłam dłonią oczy.
– Dzisiaj mogę wyłożyć milion. Drugi zapłacę, kiedy powie mi pani, kto i dlaczego zabił moją żonę.
Nie ma mowy.
– Do widzenia, panie Harrison.
– Moja żona nie żyje. – Jego głos drżał, jakby ledwie panował nad emocjami. Oczy mu się zaszkliły. – Była moim światłem. Odnalazła mnie w najmroczniejszej chwili mojego życia i coś we mnie ujrzała... Uwierzyła, że mogę stać się lepszym człowiekiem. Kochała mnie, Nevado. Kochała mnie bardzo pomimo wszystkich moich wad i starała się ze wszystkich sił sprawić, żeby ten świat był lepszym miejscem dla naszego dziecka. Nie zasłużyła sobie na to, co ją spotkało. Zasługiwała na szczęście. Zasługiwała na to, żeby cieszyć się życiem, żeby cieszyć się nim długo. Nikt nie miał prawa jej tego odebrać.
Twarz wykrzywiły mu ból i żal. A ja z wysiłkiem powstrzymywałam cisnące się pod powieki łzy.
– Kochałem jej determinację. Kochałem jej siłę ducha. Jestem dumny, że byłem jej mężem. A teraz ona nie żyje. Ktoś zniweczył tę piękną, cudowną istotę ludzką i zmienił w trupa. Widziałem ją w kostnicy. Jest zimna, nie ma w niej życia... Nigdy taka nie była. Wszystko przestało istnieć z wyjątkiem naszej córki i moich wspomnień. Zrobię wszystko, żeby być takim człowiekiem, jakiego we mnie widziała. Moja córka, kiedy dorośnie, zapyta mnie, dlaczego mamę zamordowano, a ja będę musiał jej odpowiedzieć. Będę musiał rozliczyć się przed nią z tego, jakie działania podjąłem po śmierci jej mamy. Chcę jej powiedzieć, że znalazłem winnych i że dopilnowałem, żeby już nigdy nikogo nie skrzywdzili. – Przetarł oczy gwałtownym ruchem ręki. – Nikt inny poza mną tego nie zrobi. Jej rodzina nie ma takich możliwości, mojej na tym nie zależy, a jej pracodawca może okazać się wręcz mordercą. Zostałem sam. Pomoże mi pani? Proszę.
Milczałam. Siedział naprzeciwko mnie, błagając o pomoc. Nie potrafiłabym wyrzucić go z biura. Po prostu nie zdobyłabym się na to. Przypomniałam sobie, jak mama sprzedała dom, by zapłacić rachunki za leczenie taty. Jak zaciągnęliśmy pożyczkę pod zastaw firmy, jednocześnie zachowując agencję ze względu na tatę, bo jej utrata zabiłaby go prędzej niż choroba. Gdyby ukochana mi osoba została zamordowana, zrobiłabym to samo, co zrobił Cornelius. Nie miał się do kogo zwrócić. Jeśli zatrzasnę mu drzwi przed nosem, jak spojrzę sobie w oczy w lustrze?
Sięgnęłam do górnej szuflady i wyjęłam niebieską teczkę dla nowego klienta. Otworzyłam ją i odwróciłam ku niemu, a na zakładce napisałam pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
– To zaliczka na poczet honorarium. Płatna z góry bez względu na efekty. I nie podlega negocjacjom. – Zakreśliłam długopisem kwotę widniejącą na dole strony. – To nasze stawki. Zlecenie będzie najprawdopodobniej bardzo ryzykowne, więc obowiązuje ta stawka. Jak widać, nie jest to stawka godzinowa, lecz dzienna. Jeśli sytuacja będzie tego wymagała, być może będę musiała obciążyć pana dodatkowymi kosztami związanymi z nieprzewidzianymi wydatkami lub pracą w niebezpiecznych warunkach. Zaliczka to baza podlegająca odliczeniom kosztów. W chwili gdy przekroczą jej wysokość, będzie pan dokonywał kolejnych płatności w ratach po dziesięć tysięcy każda. Poza tym powinien pan wypłacić z banku dwadzieścia tysięcy. Na poczet ewentualnych łapówek...
– Dziękuję.
– To fatalny pomysł. Nalegam, żeby pan jeszcze raz to przemyślał.
– Nie. – Pokręcił stanowczo głową.
Przeczytałam mu klauzulę prywatności i kazałam podpisać zrzeczenie się roszczeń.
– Co dalej, po tym jak znajdziemy winnych?
– Tym zajmę się sam.
– Czyli zabije pan mordercę swojej żony.
– W ten sposób załatwiają to Rody. – Cornelius wzruszył ramionami.
– Cóż, ja nie należę do żadnego z nich. Jestem zwyczajnym człowiekiem, mam rodzinę, szanuję zasady i staram się postępować zgodnie z prawem obowiązującym w tym kraju. Oczywiście nie zawaham się użyć broni w sytuacji zagrożenia życia mojego czy pańskiego, ale nie przyłożę ręki do morderstwa.
– Rozumiem. Od czego zaczniemy?
– Muszę porozmawiać z Matthiasem Forsbergiem. Twarzą w twarz. Muszę zadać mu kilka pytań. Mogę jutro podzwonić, gdzie trzeba, ale zakładam, że nic nie wskóram. Wątpię, żeby chciał się ze mną spotkać.
– Nie posiada pani odpowiedniego statusu społecznego, a do tego pracuje dla konkurencji – zgodził się Cornelius. – Matthias jest aktywnym członkiem Zgromadzenia. Nie opuścił dotąd żadnej sesji. Jutro akurat wypada piętnasty grudnia, sesja rozpoczyna się o dziewiątej rano.
– Nie mam przepustki uprawniającej do wstępu na Zgromadzenie. – Zgromadzenie było nieoficjalnym organem wykonawczym i nadzorczym użytkowników magii, działającym na szczeblach stanowych i krajowym. Zgromadzenie Stanu Teksas urzędowało w Houston. Rodzinę, w której na przestrzeni trzech pokoleń przyszli na świat przynajmniej dwaj magowie kalibru Magnusa, uznawano za Ród, a każdy Ród posiadał jedno miejsce. Oficjalnie Zgromadzenie nie posiadało władzy na terytorium Stanów Zjednoczonych, ale w praktyce, gdy Rody mówiły jednym głosem, Kongres i Biały Dom ich słuchały.
– Czasem nazwisko do czegoś się przydaje. – Uśmiech Corneliusa nie sięgnął oczu, w których nadal dominowały gorycz i udręczenie. – Jako Wybitny oraz dziedzic Rodu mam prawo uczestniczyć w Zgromadzeniu w roli obserwatora i zabrać na sesję dowolną osobę towarzyszącą. Zamierzam brać czynny udział w tym dochodzeniu, pani Baylor.
– Proszę mi mówić po imieniu – zaproponowałam. – No dobrze, Corneliusie. Wobec tego spotkamy się tu jutro o siódmej.
• • •
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.PODZIĘKOWANIA
• • •
Dziękujemy naszej redaktorce, Erice Tsang, za pomoc, wyrozumiałość i nieustającą wiarę w tę historię.
Jesteśmy bardzo wdzięczni naszej cierpliwej agentce Nancy Yost, która znosi nas pomimo naszych wybryków, oraz wspaniałemu zespołowi Nancy Yost Literary Agency, a zwłaszcza Sarze Younger i Amy Rosenbaum.
Specjalne podziękowania należą się Andrew Suhiemu i Chrisowi Burdickowi za rady dotyczące broni. Wszystkie błędy i nieścisłości są nasze i zostały popełnione pomimo ich pomocy.
Chcielibyśmy również docenić czytelników, którzy wspaniałomyślnie poświęcili swój czas na przeczytanie wczesnej wersji roboczej i przekazali swoje opinie: Nicole Clement, Robin Snyder, Jessica Haluskah, Shannon Daigle, Kristi de Courcy, Sandra Bullock, Joe Healy, Omar Jimenez, Kathryn Holland, Laura Hobbs, Jan i Susan i inni.
Na koniec chcielibyśmy podziękować naszym czytelnikom. Przepraszamy, że musieliście tak długo czekać.