Biblioteka na Górze Opiec - ebook
Biblioteka na Górze Opiec - ebook
Bóg, który zaginął. Biblioteka, która kryje w sobie sekrety wszechświata. Kobieta, która w nawale zajęć nie dostrzega, że traci serce. Carolyn nie różni się zbytnio od innych ludzi. Lubi guacamole, papierosy i steki. Umie korzystać z telefonu. Ubrania bywają kłopotliwe, ale wszyscy chwalą jej zestawienie świątecznego swetra ze złotymi szortami kolarzówkami. Ostatecznie, kiedyś też była zwyczajną Amerykanką. Oczywiście było to dawno temu. Zanim zginęli jej rodzice. Zanim wraz z innymi została przygarnięta przez człowieka, którego nazywali Ojcem. Od tego czasu Carolyn rzadko miewała okazję, żeby gdzieś się wyrwać, bo wraz z adopcyjnym rodzeństwem wychowywała się według pradawnych zasad Ojca. Ucząc się z ksiąg w Bibliotece, poznawali część tajemnic jego mocy. I czasami zastanawiali się, czy ich okrutny opiekun nie jest przypadkiem Bogiem. Teraz Ojciec zaginął - może nawet nie żyje - i Biblioteka, kryjąca w sobie jego sekrety, stoi niestrzeżona. A wraz z nią władza nad całym Stworzeniem. Podczas gdy Carolyn zbiera narzędzia, niezbędne do czekającej ją bitwy, inni groźni przeciwnicy również szykują się do walki. A każdy z nich dysponuje mocami o wiele przewyższającymi jej własne. Ale Carolyn to przewidziała. I ma plan.
Niestety w wojnie o zostanie nowym Bogiem zapomniała, by chronić to, co czyni ją człowiekiem. "Biblioteka na Górze Opiec", pełna niezapomnianych bohaterów i szokujących zwrotów akcji, jest jednocześnie przerażająca i prześmieszna, niesamowicie obca i rozdzierająco ludzka, porywająco wizjonerska i mrożąca krew w żyłach. To znakomity debiut nowego ważnego twórcy fantasy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-77-1 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Wschód słońca
I
Carolyn, zlana krwią i bosa, wędrowała poboczem dwupasmowej asfaltowej szosy, którą Amerykanie nazywali Drogą Ekspresową Numer 78. Większość bibliotekarzy, łącznie z nią, nazywała ten fragment drogi Ścieżką Taco, na cześć amerykańskiej knajpy, do której czasem się wykradali. Mają tam świetne guacamole, przypomniała sobie i zaburczało jej w brzuchu. Dębowe liście, rudopomarańczowe i rozkosznie suche, chrzęściły jej pod nogami, w mroźnym powietrzu przedświtu oddech ulatywał z ust białymi obłoczkami. Obsydianowy nóż, którym zamordowała detektywa Minera, tkwił za paskiem na jej plecach, ostry i tajemniczy.
Uśmiechała się.
Drogą przejeżdżały czasem samochody – rzadko, ale jednak. Podczas nocnej wędrówki widziała ich pięć, a ten, który właśnie hamował, poobijany ford F-250, jako trzeci przystanął, aby przyjrzeć jej się bliżej. Kierowca z głośnym chrzęstem żwiru zjechał na przeciwległe pobocze. Kiedy opuścił szybę, poczuła zapach tytoniu do żucia, starego tłuszczu i siana. Za kierownicą siedział siwowłosy mężczyzna. Obok niego z fotela pasażera rosły owczarek niemiecki przyglądał jej się podejrzliwie.
O szlag. Nie chciała robić im krzywdy.
– Jezu – rzucił mężczyzna. – Miałaś jakiś wypadek?
Głos miał ciepły od troski – szczerej, nie tej udawanej troski drapieżcy, którą słyszała u poprzedniego. Stary mężczyzna patrzył na nią tak, jak ojciec może spoglądać na córkę. Odprężyła się odrobinę.
– Nie – odparła, wbijając wzrok w psa. – Nic z tych rzeczy. Tylko trochę roboty w stodole. Jedna z klaczy… – Nie było żadnej stodoły ani klaczy, ale zapach sugerował, że mężczyzna lubi zwierzęta i rozumie, iż czasami bywa wśród nich krwawo. – Trudny poród, dla mnie i dla niej. – Uśmiechnęła się ze smutkiem i uniosła ręce w geście obejmującym jej tułów odziany w zielony jedwab, obecnie poczerniały i sztywny od krwi detektywa Minera. – Zniszczyłam sobie sukienkę.
– Spróbuj sodówki – odparł sucho kierowca. Pies warknął cicho. – Spokojnie, Buddy.
Nie była pewna, co to jest sodówka, ale z tonu zgadywała, że to żart. Nie taki, żeby zaśmiać się w głos, tylko współczujący. Prychnęła.
– Tak zrobię.
– Klaczy nic nie jest? – I znów ta szczera troska.
– Tak, w porządku. Źrebię też zdrowe, ale to była długa noc. Muszę się przejść, żeby oczyścić umysł.
– Na bosaka?
Wzruszyła ramionami.
– W tych stronach się nie obcyndalamy.
To przynajmniej było prawdą.
– Podwieźć cię gdzieś?
– Nie, ale dzięki. Dom mojego Ojca jest tam, niedaleko.
To też było prawdą.
– Gdzie? Obok poczty?
– W Garrison Oaks.
Przez moment mężczyzna spoglądał gdzieś w dal, próbując sobie przypomnieć, skąd zna tę nazwę. Zastanawiał się chwilę, w końcu wzruszył ramionami. Carolyn mogła mu powiedzieć, że nawet gdyby przejeżdżał obok Garrison Oaks cztery razy dziennie przez tysiąc lat, wciąż by go nie zapamiętał, ale milczała.
– Och… – mruknął niezobowiązująco. – No tak. – Zerknął na jej nogi w niezbyt ojcowski sposób. – Na pewno cię nie podwieźć? Buddy nie miałby nic przeciw temu, prawda?
Poklepał grubego psa na siedzeniu obok. Buddy jedynie patrzył, brązowe oczy błyskały groźnie, podejrzliwie.
– Nie trzeba, wciąż układam sobie wszystko w głowie, ale dzięki. – Wykrzywiła wargi w coś na kształt uśmiechu.
– Jasna sprawa.
Stary mężczyzna wrzucił bieg i odjechał, zalewając ją ciepłą falą dieslowych spalin.
Stała tam i patrzyła, póki reflektory auta nie zniknęły za zakrętem. Mam dość kontaktów towarzyskich jak na jedną noc, pomyślała. Zeszła na pobocze i skręciła między drzewa. Księżyc wciąż świecił, nadal w pełni. Amerykanie nazywali tę część roku październikiem albo czasami jesienią. Ale bibliotekarze mierzyli czas wyglądem nieba. Tej nocy przypadał siódmy księżyc, księżyc czarnego lamentu. W jego blasku cienie nagich gałęzi przepływały po jej bliznach.
Jakieś półtora kilometra później dotarła do spróchniałego drzewa, w którego dziupli upchnęła wcześniej swą szatę. Strzepnęła z niej drobinki kory i oczyściła najdokładniej jak mogła. Strzęp zakrwawionej sukienki zachowała dla Davida, resztę wyrzuciła, po czym opatuliła się szatą, naciągając kaptur na głowę. Lubiła sukienkę – jedwab był miły w dotyku – lecz szorstka bawełna szaty dodawała jej otuchy. Dobrze ją znała, niczego więcej nie oczekiwała od ubrania.
Szybkim krokiem ruszyła dalej w głąb lasu. Dotyk kamieni ukrytych pod liśćmi i szpilkami sosnowymi wydawał się taki jak trzeba. Koił tęsknotę, z której istnienia wcześniej nie zdawała sobie sprawy. Za następnym wzgórzem, pomyślała. Garrison Oaks. Miała ochotę spalić je całe do gołej ziemi, ale jednocześnie wiedziała, że miło będzie znów je zobaczyć.
Dom.
II
Carolyn i pozostali nie urodzili się jako bibliotekarze. Kiedyś – jak się zdawało, dawno temu – byli prawdziwymi Amerykanami. Wciąż pamiętała strzępy tamtych czasów. Istniało w nich coś zwanego _Agentka przyszłości_ i coś jeszcze, czekoladki Reese z masłem fistaszkowym. Ale pewnego letniego dnia, gdy Carolyn miała osiem lat, wrogowie Ojca zaatakowali. Ojciec przeżył, podobnie Carolyn i garstka innych dzieci. Ich rodzice nie.
Pamiętała głos Ojca, który dotarł do niej poprzez czarny dym, cuchnący topiącym się asfaltem, oraz głęboki krater w miejscu, gdzie stały ich domy, jarzący się ciemnopomarańczowym blaskiem za jego plecami.
– Teraz jesteście Pelapi – oznajmił Ojciec. – To stare słowo, oznacza coś jakby bibliotekarza i coś jakby ucznia. Przyjmę was do swojego domu, wychowam wedle starych sposobów, tak jak i mnie wychowano. Nauczę was tego, czego i mnie nauczono.
Nie spytał, czego oni pragną.
Carolyn, nie chcąc wyjść na niewdzięczną, z początku bardzo się starała. Mama i tato odeszli na zawsze. Rozumiała to. Teraz został jej tylko Ojciec i z początku zdawało się, że nie wymaga zbyt wiele. Ale jego dom był zupełnie inny: zamiast cukierków i telewizora były tam cienie i starożytne książki, pisane ręcznie na grubym pergaminie. Z czasem zrozumieli, że Ojciec żył bardzo, bardzo długo. Co więcej, podczas owego długiego życia nauczył się tworzyć cuda. Mógł wezwać błyskawicę bądź zatrzymać czas. Kamienie zwracały się do niego po imieniu. Teoria i praktyka owych umiejętności dzieliły się na dwanaście katalogów – tak się składało, że po jednym na każde dziecko. Musieli tylko pilnie przykładać się do nauki.
Kilka tygodni później Carolyn zaczęła odkrywać, z czym dokładnie się to wiązało. Uczyła się właśnie przy jednym z oświetlonych lampami pulpitów, rozrzuconych tu i tam na nefrytowej posadzce Biblioteki, gdy spomiędzy wyniosłych, mrocznych regałów szarego katalogu wybiegła Margaret, wówczas około dziewięcioletnia. Wrzeszczała wniebogłosy. W ślepej panice potknęła się o stolik i zatrzymała niemal u stóp Carolyn, która szybkim gestem wskazała jej, by schowała się pod biurkiem.
Margaret z dziesięć minut dygotała w mroku. Carolyn szeptała kolejne pytania, tamta jednak nie odpowiadała, może nie mogła. Jej łzy mieszały się z kroplami krwi, a kiedy Ojciec wciągnął ją z powrotem między regały, zmoczyła się. Carolyn nie potrzebowała innej odpowiedzi. Czasami myślała o tym, jak ostry amoniakowy smród moczu Margaret mieszał się z zapachem zakurzonych starych ksiąg i jak jej krzyki odbijały się echem pośród półek. W tym momencie pierwszy raz zaczęła rozumieć.
Jej własny katalog był bardziej nudny niż przerażający. Ojciec wyznaczył ją do nauki języków i niemal cały rok posłusznie zagłębiała się w swoich podręcznikach. Ale codzienna rutyna bardzo ją nudziła. Pierwszego lata nauki, gdy miała dziewięć lat, poszła do Ojca i tupnęła głośno.
– Dosyć! – rzuciła. – Przeczytałam dość książek, znam dość słów. Chcę wyjść na dwór.
Pozostałe dzieci skuliły się, widząc wyraz twarzy Ojca. Zgodnie z obietnicą wychowywał ich tak samo, jak sam został wychowany, i większość – łącznie z Carolyn – nosiła już po kilka blizn.
Jednakże tym razem jej nie uderzył, choć czoło mu się zachmurzyło. Zamiast tego po chwili odezwał się cicho:
– Ach tak? Doskonale.
Otworzył kluczem frontowe drzwi Biblioteki i po raz pierwszy od miesięcy wyprowadził ją pod błękitne niebo, na którym świeciło słońce. Carolyn ucieszyła się jeszcze bardziej, gdy Ojciec przeszedł przez osiedle i zagłębił się w las. Po drodze ujrzała Davida, którego katalog obejmował mordy i wojny – właśnie wymachiwał nożem na polu na końcu drogi. Michael, uczący się na ambasadora Ojca pośród zwierząt, balansował na gałęzi pobliskiego drzewa, konferując z rodziną wiewiórek. Carolyn pomachała do nich obu. Ojciec zatrzymał się na brzegu jeziorka za osiedlem. Niemal dygocząc z radości, Carolyn zaczęła pluskać się w płytkiej wodzie i łapać kijanki.
Z brzegu Ojciec wezwał łanię Iszę, która niedawno urodziła dziecko. Isza i jej córka, Asza, oczywiście przybyły na wezwanie. Audiencję rozpoczęły od przysięgi wierności, złożonej szczerze i dość kwiecistej. Carolyn nie zwracała na nie uwagi; do tej pory zdążyła już śmiertelnie znudzić się widokiem ludzi płaszczących się przed Ojcem. Poza tym mowa jeleni była trudna.
Załatwiwszy formalności, Ojciec rozkazał Iszy, by nauczała Carolyn tak jak własne młode. Uważał przy tym, by używać tylko krótkich słów, tak aby Carolyn zrozumiała.
Isza z początku okazała wahanie. Jelenie szlachetne znają z tuzin słów oznaczających wdzięk i grację, lecz żadne z nich nie dotyczyło ludzkich stóp Carolyn, wielkich i niezgrabnych obok delikatnych raciczek Aszy i pozostałych jelonków. Ale Isza pozostawała wierna Nobunundze, cesarzowi tych lasów, co oznaczało, iż służyła Ojcu. Do tego nie była głupia. Nie sprzeciwiła się.
Przez całe lato Carolyn pobierała nauki u jeleni szlachetnych z doliny. Był to ostatni przyjemny okres jej życia i być może najszczęśliwszy. Posłuszna instrukcjom Iszy, biegała coraz zręczniej po ścieżkach niższego lasu, przeskakując zwalone i porośnięte mchem pnie dębów, klękając, by skubać słodką koniczynę i spijać poranną rosę. W tym czasie rodzona matka Carolyn nie żyła już od roku, a jej jedyny przyjaciel był na wygnaniu. Ojciec miał wiele obliczy, ale żadne z nich nie było łagodne. Kiedy zatem pierwszej mroźnej nocy w roku Isza zawołała Carolyn, by położyła się między nimi, aby się ogrzać, coś wewnątrz niej pękło. Nie rozpłakała się, nie okazała słabości – nie leżało to w jej naturze – ale w pełni i całkowicie przyjęła Iszę do swego serca.
Niedługo potem, straszliwą burzą z piorunami, swoje nadejście zapowiedziała zima. Carolyn nie bała się takich rzeczy, ale Isza i Asza dygotały po każdym rozbłysku. Ich trójka była teraz rodziną, razem schroniły się za kępą buków. Carolyn i Isza tuliły Aszę między sobą, ogrzewając ją. Tak spędziły całą noc. Carolyn czuła, jak ich szczupłe ciała dygoczą, jak podskakują przy każdym grzmocie. Próbowała je głaskać, dodawać otuchy, ale wzdrygały się na każde dotknięcie. Przez całą noc wracała pamięcią do lekcji Ojca, szukając w nich pocieszenia – wystarczyłoby „nie martwcie się” albo „to wkrótce się skończy”, albo „rano zjemy koniczynę”.
Była jednak kiepską uczennicą i choć bardzo się starała, nie znalazła właściwych słów.
Niedługo przed świtem poczuła, jak Isza wzdrygnęła się i zabębniła racicami o ziemię, odkopując suche liście i odsłaniając czarną glebę pod nimi. Wkrótce potem deszcz zalewający Carolyn stał się ciepły, w ustach poczuła sól.
Błysnęło i nagle zobaczyła Davida – stał na gałęzi jakieś dziesięć metrów nad nią, szczerząc zęby w uśmiechu. W jego lewej dłoni dygotał obciążony koniec cienkiego srebrnego łańcucha. Carolyn zmusiła się, by w gasnącym świetle księżyca podążyć wzrokiem wzdłuż owego łańcucha. Gdy znów błysnęło, spojrzała wprost w martwe oko Iszy, nabitej wraz z córką na koniec włóczni Davida. Wyciągnęła rękę, by dotknąć rękojeści z brązu wystającej z tułowia łani: metal był ciepły, wibrował lekko pod jej palcami, wzmacniając słabe, gasnące uderzenia łagodnego serca Iszy.
– Ojciec kazał obserwować was i słuchać – oznajmił David. – Gdybyś znalazła słowa, miałem darować im życie. – Szarpnął łańcuchem, zrzucając je obie. – Ojciec mówi, że czas wracać do domu – dodał, zwijając łańcuch zręcznymi, wyćwiczonymi ruchami. – Czas rozpocząć prawdziwą naukę. – I zniknął pośród burzy.
Carolyn podniosła się. Stała samotna w ciemności, zarówno w tamtej chwili, jak i już na zawsze.
III
Teraz, ćwierć wieku później, klęczała na czworakach, ukryta za pniem zwalonej sosny, wyglądając przez gęstą kępę ostrokrzewu. Jeśli odpowiednio przekrzywiła głowę, mogła bez przeszkód oglądać to, co działo się w dole na polanie byka. Miała ona jakieś dwadzieścia metrów szerokości i była niemal zupełnie pusta – jedynymi charakterystycznymi punktami pozostawały sam byk i granitowy kopiec na grobie Margaret. Byk, pusty w środku brązowy posąg, nieco większy od prawdziwego zwierzęcia, stał idealnie na środku polany, jego metal połyskiwał złociście i pogodnie w promieniach letniego słońca.
Z jednej strony polana graniczyła z kępą dzikich cedrów, wśród których obecnie ukrywała się Carolyn. Z przeciwległej David i Michael stali na skraju pionowego urwiska, które odcięło część wzgórza, by zrobić więcej miejsca dla Drogi Ekspresowej Numer 78. Po drugiej stronie jezdni, jakieś siedem metrów poniżej, zmurszała drewniana tablica, zawieszona na zardzewiałym łańcuchu, wyznaczała granicę Garrison Oaks. Kiedy wiatr uderzał w nią pod odpowiednim kątem, skrzypienie było słychać na samej górze.
Carolyn podkradła się bardzo blisko, dość blisko, by móc policzyć poskręcane, sfilcowane warkocze jasnych dredów Michaela. Dość blisko, by słyszeć brzęczenie much rojących się wokół głowy Davida. David zabawiał się, wypytując Michaela o jego podróże. Słysząc to, Carolyn się skrzywiła. Katalog Michaela dotyczył zwierząt i Michael poznał go być może aż za dobrze. Ludzka mowa przychodziła mu teraz z trudem, wręcz z bólem – zwłaszcza gdy dopiero co opuścił las. Co gorsza, brakowało mu przebiegłości.
Poprzedniej nocy Emily odwiedziła sny bibliotekarzy, informując, że David rozkazuje im zebrać się przy byku „przed zachodem słońca”. Różniło się to od „jak najszybciej” i tylko Michael nie dostrzegł tej różnicy. Może tak było lepiej. Jennifer od tygodni tkwiła sama z Davidem, gdy oboje czekali na wieści o Ojcu. Teraz, gdy David znęcał się nad Michaelem, Jennifer – najdrobniejsza i najniższa z bibliotekarzy – harowała ciężko, rozbierając grób Margaret. Dreptała tam i z powrotem po polanie, zgięta pod ciężarem odłamków granitu wielkości głowy, a jej jasnorude włosy pozlepiały się od potu. Jednakże po tygodniach sam na sam z Davidem, dźwigając granit w upalnym słońcu, prawdopodobnie czuła ulgę.
Carolyn westchnęła w duchu.
Chyba powinnam tam zejść i im pomóc, pomyślała.
W ten sposób może zachęciłaby Davida, by podzielił uwagę pomiędzy trzy ofiary, nie dwie.
Ale jej nie brakowało przebiegłości. Uznała, że najpierw posłucha.
David i Michael stali, spoglądając w dół, na Garrison Oaks. Michael, podobnie jak towarzyszące mu pumy, był nagi. David miał na sobie izraelską kamizelkę przeciwodłamkową i lawendową tiulową spódniczkę, sztywną od krwi. Kamizelka należała do niego, spódniczka pochodziła z szafy syna pani McGillicutty i Carolyn co najmniej częściowo tu zawiniła.
Kiedy zrozumieli, że nie zdołają wrócić do Biblioteki, przynajmniej nie w najbliższym czasie, wyjaśniła pozostałym, że będą musieli nosić amerykańskie stroje, aby wtopić się w otoczenie. W odpowiedzi pokiwali głowami, niedokładnie rozumiejąc, co to znaczy, i zaczęli grzebać w szafach pani McGillicutty. David wybrał sobie spódniczkę, bo najbardziej przypominała jego zwyczajową przepaskę biodrową. Carolyn zastanawiała się, czy nie wyjaśnić mu, że w żaden sposób nie zlewa się z otoczeniem, ale zrezygnowała – już dawno nauczyła się znajdować powody do radości, gdzie tylko zdoła.
Zmarszczyła nos. Wiatr niósł ze sobą smród zgnilizny. Czyżby Margaret też wróciła? Nie, Carolyn szybko pojęła, że ów odór otacza Davida. Po jakimś czasie przestawało się go wyczuwać, ale jej długo nie było. Jego głowę otaczała chmara brzęczących much.
Jakiś rok czy dwa lata wcześniej David zaczął wyciskać krew z serc ofiar i wcierać sobie we włosy. Był dość kudłaty, a każde serce zawierało tylko kilka łyżek krwi, lecz oczywiście szybko jej przybywało. Z czasem połączenie włosów i krwi stwardniało w coś przypominającego hełm. Zaciekawiona Carolyn spytała raz Petera, jak mocna może być ta osłona. Peter, którego katalog obejmował matematykę i inżynierię, zastanawiał się przez moment, wbijając wzrok w sufit.
– Dość mocna – rzekł z namysłem. – Zakrzepnięta krew jest twardsza, niż sądzisz, ale krucha. Pasma włosów eliminują tę wadę. To ta sama zasada jak zbrojenie w betonie. Hm… – Pochylił się nad notesem i przez moment kreślił cyfry, w końcu pokiwał głową. – Tak, dość mocna. Pewnie zatrzymałaby dwudziestkę dwójkę, może nawet dziewięciomilimetrowy pocisk.
Przez jakiś czas David wcierał krew też w brodę, ale Ojciec kazał mu ją odciąć, kiedy zaczął mieć problemy z obracaniem głowy. Na pamiątkę pozostały mu tylko długie wąsy w stylu Fu Manchu.
– Gdzie byłeś? – spytał David ostro. Chwycił Michaela za ramiona i potrząsnął. Mówił w pelapi, niepodobnym ani trochę do angielskiego czy jakiegokolwiek języka nowożytnego. – Zabawiałeś się w lesie, co? Skończyłeś kilka tygodni temu! Nie kłam!
Michael był bliski paniki – rozglądał się gorączkowo i zacinał, z wysiłkiem przywołując słowa.
– Byłem… dahko.
– Dahko? Dahko? Chcesz powiedzieć „daleko”? Daleko gdzie?
– Byłem z… z… małymi stworzeniami. Ojciec kazał. Kazał studiować zwyczaje małych i pokornych.
– Ojciec chciał, żeby nauczył się więcej o myszach – przetłumaczyła Jennifer, oglądając się przez ramię i sapiąc pod ciężarem kamienia. – Jak się poruszają, ukrywają i tak dalej.
– Wracaj do pracy! – wrzasnął David. – Marnujesz światło!
Jennifer ciężkim krokiem dotarła do kopca i z jękiem dźwignęła kolejny kamień. David, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i bardzo umięśniony, obserwował ją uważnie. Carolyn wydało się, że dostrzega lekki uśmiech. Po chwili odwrócił się do Michaela.
– Pff. Myszy. Też mi. – Pokręcił głową. – Wiesz, jeszcze niedawno uznałbym to za niemożliwe, ale być może jesteś bardziej bezużyteczny niż Carolyn.
Carolyn, bezpieczna w swojej kryjówce, odpowiedziała nieprzystojnym gestem.
Jennifer z suchym trzaskiem upuściła kolejny kamień w poszycie, wyprostowała się zdyszana i drżącą ręką otarła czoło.
– Carolyn? Co? Ja… nie wiem… Ja…
– Zamilcz – uciął David. – Zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Podczas gdy reszta z nas mordowała się, by odnaleźć Ojca, ty zabawiałeś się ze stadem myszy?
– Myszy… tak… Myślałem…
Na polanie rozległo się plaśnięcie. Carolyn, która wielokrotnie obrywała od Davida po twarzy, znów się skrzywiła. Sam go sprowokował.
– Nie pytałem, co sobie myślałeś! – warknął David. – Zwierzęta nie myślą. Czyż nie o tym marzysz, Michaelu? Nie chcesz stać się zwierzęciem? A w sumie czy już nim nie jesteś?
– Skoro tak twierdzisz – odparł cicho Michael.
David stał odwrócony plecami do Carolyn, jednak mogła sobie wyraźnie wyobrazić jego twarz. Z pewnością się uśmiechał, przynajmniej lekko.
Jeśli Michael krwawi, może nawet pokaże nam swoje dołeczki, pomyślała.
– Po prostu… zamknij się. Boli mnie głowa od twojego gadania. Idź pomóc Jennifer czy coś.
Jedna z pum Michaela warknęła. Umilkła, gdy Michael odpowiedział cichym skowytem.
Carolyn zmrużyła oczy. Spoglądając ponad ramionami Davida, na trawy na zachodnim skraju doliny, dostrzegła, że wiatr się zmienia – za chwilę powieje od niej w ich stronę, zamiast odwrotnie. W czasie spędzonym pośród Amerykanów Carolyn oswoiła się dostatecznie, by od ich zapachów – Marlboro, Chanel, Vidal Sassoon – nie łzawiły jej już oczy, ale Michael i David ich nie znali. Przy zachodnim wietrze nie będzie mogła pozostać w ukryciu.
Zaryzykowała i spojrzała im prosto w oczy – Isza uczyła ją, że w ten sposób zaprasza, by ją zauważyli, ale czasem nie dało się tego uniknąć. Teraz liczyła na to, że ich uwagę odciągnie coś na północy, i rzeczywiście, po chwili wzrok Michaela przyciągnęła ćma lądująca z trzepotem na kamiennym kopcu. David i pumy podążyli za jego spojrzeniem, tak jak to czynią drapieżcy. Carolyn wykorzystała okazję i z powrotem wśliznęła się w krzaki.
Okrążyła wzgórze od południa i wschodu, a gdy znalazła się pół kilometra dalej, zawróciła, tym razem maszerując bez szczególnej ostrożności, i zaanonsowała swoje przybycie, z rozmysłem następując na suchą gałązkę, która pękła z trzaskiem.
– Ach – rzucił David. – Carolyn. Głośniejsza i bardziej niezgrabna niż zwykle. Wkrótce zrobi się z ciebie prawdziwa Amerykanka. Słyszałem, jak się tu gramolisz, od samych stóp wzgórza. Chodź tu.
Carolyn zrobiła, jak kazał.
David spojrzał jej w oczy, delikatnie musnął palcami policzek. Palce miał czarne od skrzepniętej krwi.
– Pod nieobecność Ojca każde z nas musi przestrzegać zasad bezpieczeństwa. Na naszych ramionach spoczywa brzemię ostrożności, rozumiesz to?
– Oczywi…
Nadal gładząc policzek Carolyn, drugą ręką walnął ją w splot słoneczny. Oczekiwała tego – no, czegoś w tym stylu – lecz mimo to powietrze ze świstem uleciało jej z płuc. Nie padła jednak na kolana. Przynajmniej tyle, pomyślała, rozkoszując się miedzianym smakiem nienawiści.
David przez chwilę przyglądał jej się oczami zabójcy. Nie dostrzegłszy najmniejszej oznaki buntu, pokiwał głową i odwrócił się.
– Idź pomóc im z kopcem.
Zmusiła się, by odetchnąć głęboko. Chwilę później mgła zasnuwająca granice jej pola widzenia zniknęła. Carolyn podeszła do grobu Margaret, suche letnie trawy ocierały jej się o nagie łydki. Po Drodze Ekspresowej Numer 78 przejechała ciężarówka, drzewa stłumiły łoskot silnika.
– Cześć, Jen – rzuciła. – Cześć, Michael. Od jak dawna nie żyje?
Michael nie odpowiedział, ale gdy podszedł bliżej, czule powąchał jej kark. Odpowiedziała tym samym, jak wymagała grzeczność.
– Cześć, Carolyn – powiedziała Jennifer. Upuściła dźwigany kamień w poszycie i znów otarła pot z czoła. – Leży tu od czasu ostatniej pełni. – Oczy miała przekrwione. – Czyli ile? Jakieś dwa tygodnie.
Prawdę mówiąc, minęły niemal cztery. Znów jest ujarana, pomyślała Carolyn i lekko zmarszczyła brwi. Ale też, usprawiedliwiła ją szybko w myślach, kto mógłby ją winić? Była zupełnie sama z Davidem.
Na głos powiedziała tylko:
– Rany. To znacznie dłużej niż zwykle. Co ona robi?
Jennifer posłała jej osobliwe spojrzenie.
– Oczywiście szuka Ojca, a jak sądziłaś?
Carolyn wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie wiadomo. – Tak jak Michael spędzał większość czasu wśród zwierząt, Margaret najlepiej czuła się pośród umarłych. – I co?
– Wkrótce się przekonamy.
Jennifer spojrzała znacząco na stertę kamieni. Carolyn zrozumiała aluzję. Podeszła do stosu i podniosła średni kamień. Pracowali z wyćwiczoną sprawnością i dzięki wysiłkom trójki wkrótce stos zniknął, rozrzucony pośród okolicznego poszycia. Ziemia pod nim zapadła się odrobinę od czasu pogrzebu, wciąż była względnie miękka. Uklękli dookoła i zaczęli kopać rękami. Po piętnastu centymetrach nozdrza wypełnił im ciężki smród ciała Margaret. Carolyn, która nie robiła tego od dłuższego czasu, z trudem powstrzymała odruch wymiotny, pilnując, by David niczego nie zauważył. Kiedy dziura miała ponad pół metra głębokości, dotknęła czegoś gąbczastego.
– Mam ją – rzuciła.
Michael pomógł jej odgarnąć ziemię. Margaret była rozdęta, fioletowa, gniła, w jej oczodołach roiło się od robactwa. Jennifer wygramoliła się z grobu i poszła po swoje rzeczy. Gdy tylko odsłonili twarz i dłonie Margaret, Carolyn i Michael, nie tracąc czasu, także wydostali się z dziury.
Jennifer wyjęła z torby małą srebrną fajeczkę, zapaliła zapałką i zaciągnęła się głęboko. Potem z westchnieniem wskoczyła na dno grobu i zaczęła pracę. Nawet ujarana miała ogromny talent. Rok temu Ojciec okazał jej najwyższe możliwe uznanie, przekazując białą szarfę uzdrawiania: teraz to ona, nie Ojciec, była mistrzynią swojego katalogu. Z nich wszystkich tylko ją zaszczycił w ten sposób.
Tym razem morderstwa dokonano za pomocą pionowej rany w sercu Margaret, dokładnie szerokości i głębokości noża Davida. Jennifer usiadła okrakiem na trupie i położyła dłonie na ranie. Trzymała je tam przez trzy oddechy. Carolyn obserwowała ją z zainteresowaniem, odliczając kolejne etapy, podczas których Jennifer mamrotała pod nosem: „Umysł, ciało i duch”. Carolyn dokładała wszelkich starań, by nikt nie zauważył, co dokładnie robi. Nauka poza własnym katalogiem była… Cóż, nie chciałaby, by ją na tym przyłapano.
Michael przeniósł się na drugą stronę polany, jak najdalej od źródła smrodu, i z uśmiechem siłował się ze swoimi pumami, nie zwracając uwagi na resztę obecnych. Carolyn usiadła oparta plecami o jedną z metalowych byczych nóg, dość blisko, by móc patrzeć, jak pracuje Jennifer. Kiedy tamta uniosła dłoń, rana w piersi Margaret zniknęła.
Jennifer wstała w grobie. Carolyn odgadła, że zrobiła to po to, by odetchnąć świeżym powietrzem, nie z przyczyn klinicznych. W miejscu, gdzie siedziała Carolyn, śmierdziało paskudnie, w dziurze odór musiał być nie do zniesienia. Jennifer odetchnęła głęboko, znów uklękła, zmarszczyła brwi, odgarniając na bok większość owadów, a potem przycisnęła ciepłe wargi do zimnych ust Margaret. Trwała tak przez trzy oddechy, następnie cofnęła się, szarpana torsjami, i zaczęła nacierać skórę Margaret różnymi miksturami. Co ciekawe, nakładała je tak, że tworzyły wzory, glify pisma pelapi – najpierw „ambicję”, potem „percepcję”, wreszcie „żal”.
Kiedy skończyła, wstała i wygramoliła się z grobu. Ruszyła w stronę Carolyn i Michaela, lecz po dwóch krokach jej oczy rozszerzyły się, przycisnęła dłonie do ust, śmignęła między krzaki i zwymiotowała. Opróżniwszy żołądek, dołączyła do Carolyn. Stąpała wolniej i chwiejniej niż wcześniej, jej czoło pokrywała cieniutka, lśniąca warstwa potu.
– Źle? – spytała Carolyn.
W odpowiedzi Jennifer odwróciła głowę i splunęła. Usiadła obok i na moment położyła głowę na ramieniu Carolyn. Potem zaczęła szukać swojej srebrnej fajeczki – amerykańskiej, prezentu od Carolyn – i znów ją odpaliła. Polanę wypełnił dym z marihuany, gęsty i słodki. Podsunęła fajeczkę Carolyn.
– Nie, dzięki.
Jennifer wzruszyła ramionami i zaciągnęła się drugi raz, jeszcze głębiej, ogienek z fajki rozbłysnął w wypolerowanym boku byka z brązu.
– Czasami zastanawiam się…
– Nad czym?
– Czy w ogóle powinniśmy zawracać sobie głowę. No wiesz, szukaniem Ojca.
Carolyn cofnęła się.
– Mówisz serio?
– Tak, bo… – Jennifer westchnęła. – Nie. Może. Nie wiem. Po prostu… Zastanawiam się, czy naprawdę byłoby gorzej? Gdybyśmy po prostu… odpuścili? Pozwolili, by Książę czy ktoś tam przejął pałeczkę?
– Jeśli Książę naprawi się do tego stopnia, by móc zacząć się odżywiać, złożone formy życia przejdą do historii. I nie potrwa to długo. Pewnie z pięć lat, może dziesięć.
– Tak, wiem. – Jennifer znów odpaliła fajkę. – Więc zamiast tego mamy Ojca. Książę… No cóż, przynajmniej tak byłoby bezboleśnie. Wręcz spokojnie.
Carolyn wykrzywiła się cierpko, a potem uśmiechnęła.
– Kilka ciężkich tygodni z Davidem, co?
– Nie, to nie… – Jennifer urwała. – No może, skoro już o tym mówisz, faktycznie to były parszywe tygodnie. A ty, gdzie się podziewałaś? Przydałaby mi się twoja pomoc.
Carolyn poklepała ją po ramieniu.
– Przepraszam. Daj mi to.
Jennifer podała jej fajeczkę, Carolyn zaciągnęła się lekko.
– Ale tak naprawdę – podjęła Jennifer. – Czy to cię w ogóle nie rusza? Pytam poważnie.
– Co?
Jennifer machnęła ręką, obejmując gestem grób, Garrison Oaks, byka.
– To wszystko.
Carolyn zastanowiła się chwilę.
– Nie. Nieszczególnie. Już nie. – Przyjrzała się włosom Jennifer i wydłubała z nich robaka. Zwinął się na opuszce jej palca. – Kiedyś owszem, ale przywykłam. – Zmiażdżyła larwę. – Można się przyzwyczaić niemal do wszystkiego.
– Może ty. – Jennifer odebrała jej fajkę. – Czasami myślę, że tylko my dwie wciąż pozostałyśmy normalne.
Carolyn przeszło przez głowę, żeby poklepać Jennifer po ramieniu, przytulić ją czy coś takiego, ale odepchnęła tę myśl. Jak na jej gust sama ta rozmowa była już zanadto czułostkowa. Zamiast tego, zmieniając temat skinieniem głowy, wskazała grób.
– Ile trzeba czasu, żeby…
– Sama nie wiem – odparła Jennifer. – Pewnie trochę. Nigdy nie przebywała tam tak długo. – Skrzywiła się i znów splunęła. – Błe.
– Masz. – Carolyn pogrzebała w plastikowej reklamówce. – Coś ci przyniosłam. – Wyciągnęła do połowy opróżnioną butelkę listeryny.
Jennifer wzięła ją.
– Co to?
– Weź trochę do ust i przepłucz. Nie połykaj. Po paru sekundach wypluj.
Jennifer z powątpiewaniem przyjrzała się butelce, próbując stwierdzić, czy Carolyn się z niej nie nabija.
– Zaufaj mi.
Tamta wahała się jeszcze chwilę, po czym pociągnęła łyk. Jej oczy się rozszerzyły.
– Teraz popłucz. – Carolyn zademonstrowała, wydymając najpierw lewy policzek, potem prawy.
Jennifer naśladowała ją.
– I wypluj.
Jennifer posłuchała.
– Lepiej?
– Rany! To… – Jennifer obejrzała się przez ramię na Davida. Nie patrzył, ale i tak zniżyła głos. – To niesamowite! Zwykle potrzebuję wielu godzin, żeby pozbyć się tego smaku!
– Wiem – mruknęła Carolyn. – To amerykański wynalazek. Nazywa się płyn do płukania ust.
Jennifer przez moment przesuwała palcami po etykiecie, na jej twarzy malował się dziecinny zachwyt. Potem z wyraźną niechęcią podsunęła butelkę Carolyn.
– Nie, zatrzymaj ją. Przyniosłam ją dla ciebie.
Jennifer nie odpowiedziała, ale się uśmiechnęła.
– Skończyłaś?
Przytaknęła.
– Tak sądzę, w każdym razie Margaret jest gotowa. Usłyszała wezwanie. – Podniosła głos. – Davidzie? Chcesz czegoś jeszcze?
David stał odwrócony do nich plecami, ze swego miejsca nad urwiskiem spoglądał ponad Drogą Ekspresową Numer 78 na wjazd do Garrison Oaks. Lekceważąco machnął ręką.
Jennifer wzruszyła ramionami.
– To chyba znaczy, że skończyłam. – Odwróciła się do Carolyn. – I co myślisz?
– Sama nie wiem. Jeśli Ojciec jest wśród Amerykanów, to nie mogę go znaleźć. Dowiedzieliście się czegokolwiek?
– Michael twierdzi, że nie ma go pośród zwierząt, żywych ani umarłych.
– A pozostali?
Jennifer wzruszyła ramionami.
– Jak dotąd jesteśmy tu tylko my troje. Reszta wkrótce się zjawi. – Wyciągnęła się na trawie i położyła głowę na kolanach Carolyn. – Dziękuję ci za… Jak to się nazywa?
– Listeryna.
– Lis-te-ry-na – powtórzyła Jennifer. – Dziękuję. – Zamknęła oczy.
Przez całe popołudnie kolejni bibliotekarze przybywali, pojedynczo i parami. Niektórzy przynieśli coś ze sobą. Alicia trzymała w dłoni czarną świecę, wciąż płonącą, jak wtedy pośród złotych ruin u kresu czasu. Rachel i jej widmowe dzieci szeptali do siebie o przyszłościach, które nigdy nie nadejdą. Bliźniacy, Peter i Richard, patrzyli uważnie, jak bibliotekarze zajmują miejsca w dwunastu punktach uproszczonego kręgu, badając jakiś głęboki porządek, którego nikt poza nimi nie dostrzegał. Pot na ich hebanowej skórze połyskiwał w blasku ognia.
Wreszcie, tuż przed zachodem, Margaret wyciągnęła ku światłu bladą, drżącą dłoń.
– Wróciła – oznajmiła Jennifer, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
David z uśmiechem podszedł do grobu. Schylił się i ujął dłoń Margaret. Z jego pomocą powstała na chwiejnych nogach; wokół niej sypała się ziemia. David wyciągnął ją z grobu.
– Witaj, ukochana!
Stała przed nim, sięgając mu do piersi, odchyliła głowę z uśmiechem. David otrzepał większość brudu, potem podniósł ją za biodra i ucałował długo, mocno. Jej drobne stopy wisiały bezwładnie piętnaście centymetrów nad czarną ziemią. I nagle Carolyn przyszło do głowy, że nie potrafi stwierdzić, w jakiego koloru stroju ją pochowano. To mógł być popielny szary albo wypłowiały cielisty odcień dziecięcej lalki pozostawionej zbyt długo na słońcu. Nieważne, jaki był, teraz idealnie zlewał się z samą Margaret.
Już prawie jej tu nie ma, pomyślała. Tak naprawdę pozostał tylko smród.
Margaret przez chwilę kołysała się, potem usiadła na stercie miękkiej ziemi obok grobu. David mrugnął do niej porozumiewawczo i przesunął językiem po zębach. Margaret zachichotała. Jennifer znów z trudem powstrzymała wymioty.
David przykucnął obok Margaret i poczochrał dłonią jej czarne brudne włosy.
– I co? – zawołał do Richarda, Petera i pozostałych. – Na co czekacie? Wszyscy już są, zajmijcie miejsca.
Zebrali się w nierównym kręgu. Carolyn obserwowała Davida, który niepewnie zerkał na byka, aż w końcu ustawił się plecami do niego.
Nawet teraz nie lubi na niego patrzeć, pomyślała. Nie żeby ją to dziwiło.
– No dobrze – rzekł. – Mieliście swój miesiąc. Ktoś znalazł jakieś odpowiedzi?
Nikt się nie odezwał.
– Margaret? Gdzie jest Ojciec?
– Nie wiem – odparła. – Nie w zapomnianych krainach. Nie wędruje pośród zewnętrznej ciemności.
– Czyli nie umarł?
– Może nie.
– Może? Co to znaczy?
Margaret długą chwilę milczała.
– Gdyby umarł w Bibliotece, byłoby inaczej.
– Jak to inaczej? Nie trafiłby do zapomnianych krain?
– Nie.
– No to gdzie?
Margaret zerknęła na niego z ukosa.
– Nie powinnam mówić.
David potarł dłonią skronie.
– Słuchaj, nie proszę, żebyś mówiła o swoim katalogu, ale… Nie ma go już bardzo długo i musimy rozważyć wszystkie możliwości. Tak ogólnie mówiąc, co by się stało, gdyby faktycznie umarł w Bibliotece? Czy…
– Nie bądź śmieszny – przerwała mu Carolyn bliska krzyku. Twarz miała czerwoną. – Ojciec nie mógł umrzeć, ani w Bibliotece, ani gdziekolwiek indziej, do cholery! – Pozostali mruknęli potakująco. – To… to Ojciec.
Czoło Davida zachmurzyło się, ale odpuścił.
– Margaret? Jak sądzisz?
Wzruszyła ramionami, nieszczególnie zainteresowana.
– Najpewniej Carolyn ma rację.
– Mmm. – Nie wydawał się przekonany. – Rachel? Gdzie jest Ojciec?
– Nie wiemy. – Rozłożyła szeroko ręce, wskazując ustawione dookoła milczące rzędy widmowych dzieci. – Nie ma go w żadnej możliwej przyszłości, którą dostrzegamy.
– Alicia? A co z prawdziwą przyszłością? Jest tam?
– Nie. – Nerwowo odgarnęła palcami ciemnoblond włosy. – Sprawdziłam aż do cieplnej śmierci kosmosu. Nic.
– Nie ma go w żadnych przyszłościach ani nie umarł. Jak to możliwe?
Alicia i Rachel spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami.
– Istotnie, to zagadka – odparła Rachel. – Nie potrafię jej rozwiązać.
– Niezbyt pomocna odpowiedź.
– Może zadajesz niewłaściwe pytania.
– Czyżby? – David podszedł do niej niebezpiecznie uśmiechnięty, mięsień na zaciśniętej szczęce podskakiwał. – Naprawdę?
Rachel pobladła.
– Nie chciałam powiedzieć…
David przez chwilę pozwolił jej się płaszczyć, potem musnął palcem jej usta.
– Później.
Opadła na ziemię, dygocząc mocno w blasku księżyca.
– Peter, podobno znasz się na tych wszystkich abstrakcyjnych gównach, liczbach i tak dalej. Co myślisz?
Peter zawahał się.
– Istnieją aspekty pracy Ojca, do których nigdy mnie nie dopuścił.
– Ojciec ukrywał wiele przed nami wszystkimi. Odpowiedz na pytanie.
– Kiedy zniknął, pracował nad czymś, co nazywał zupełnością regresji. To idea, według której wszechświat jest zbudowany w taki sposób, że nieważne, jak wiele tajemnic się rozwiąże, zawsze pod nimi kryją się następne. Ojciec sprawiał wrażenie bardzo…
– Do kurwy nędzy, wiesz, gdzie jest Ojciec, czy nie?
– Niedokładnie, ale jeśli podążysz za tą linią rozumowania, może wyjaśnić…
– Nieważne.
– Ale…
– Przestań mówić. Carolyn, idź później do Petera i przetłumacz to, co mówi, tak by zrozumieli go normalni ludzie.
– Oczywiście – rzekła.
– Michaelu, a Odległe Wzgórze? Znalazłeś jakieś ślady?
Odległe Wzgórze było niebem Leśnego Boga, do którego trafiały po śmierci wszystkie inteligentne małe zwierzęta – a przynajmniej czymś w tym stylu. Carolyn dotąd nie miała pojęcia, że istnieje naprawdę. Szczerze mówiąc, do tej chwili nie miała też pewności, że Leśny Bóg jest prawdziwy.
– Nie. Nie tam. – Teraz mówił już lepiej.
– A Leśny Bóg? Czy on…
– Leśny Bóg śpi. Nie zgromadził przeciw nam armii, pośród jego stada toczą się zwykłe intrygi, ale nic, co dotyczy nas bezpośrednio. Nie widzę powodu, by myśleć…
– Myśleć? Ty? To niemal śmieszne. – David się odwrócił.
– Emily, a co…
– Jest coś jeszcze – wtrącił Michael. – Będziemy mieli gościa.
David spiorunował go wzrokiem.
– Gościa? Czemu nie powiedziałeś wcześniej?
– Uderzyłeś mnie w usta – przypomniał Michael. – Kazałeś być cicho.
Mięsień na szczęce Davida znów zaczął podskakiwać.
– A teraz każę ci nie być cicho. Kto się zjawi?
– Nobununga.
– Co? Tutaj?
– Martwi się o bezpieczeństwo Ojca – wyjaśnił Michael. – Chce to zbadać.
– O kurwa – powiedziała Carolyn. Zareagowała z zaskoczenia. Nie spodziewała się Nobunungi tak szybko, ale zachowała dość trzeźwości umysłu, by przemówić cicho i po angielsku. Nikt nie zauważył.
– Kiedy się zjawi?
Michael zmarszczył brwi.
– On… przybędzie, um… kiedy się zjawi.
David zazgrzytał zębami.
– A mamy jakiekolwiek pojęcie, kiedy to może być?
– To będzie później.
– To znaczy kiedy dokładnie? – Zacisnął pięść.
– On nie rozumie, Davidzie – odezwała się cicho Jennifer. – Nie postrzega czasu tak jak ludzie. Już nie. Bijąc go, niczego nie zmienisz.
Michael w panice wodził desperacko wzrokiem od Jennifer do Davida.
– Myszy go widziały! Nadchodzi!
David rozluźnił dłoń. Znów pomasował skronie.
– Mniejsza o to – rzekł. – To nie ma znaczenia. W sumie racja, Nobununga zjawi się, kiedy się zjawi. My możemy tylko go powitać. Peterze, Richardzie: zbierzcie totemy. – Bliźniacy posłusznie zerwali się z miejsc. – Carolyn, chcę, żebyś wróciła do Ameryki. Potrzebne nam niewinne serce. Ofiarujemy je Nobunundze, gdy przybędzie. Myślisz, że sobie poradzisz?
– Niewinne serce? W Ameryce? – Zawahała się. – Możliwe.
Wyraźnie źle zrozumiał jej niepewność.
– To łatwe. Po prostu tnij przez żebra. – Ciachnął powietrze palcami ułożonymi w nożyce. – O tak. Gdybyś sama nie dała rady, poślij po mnie.
– Tak, Davidzie.
– To wszystko na dzisiaj. Carolyn, możesz ruszać, gdy tylko będziesz gotowa. Reszta z was niech trzyma się blisko. – Zerknął niepewnie na byka. – Richardzie, Peterze, pośpieszcie się, chcę, um, wracać do pani McGillicutty. – Mrugnął porozumiewawczo do Margaret. – Kolacja powinna już być gotowa.
Rachel usiadła na ziemi, jej dzieci tłoczyły się dookoła, po chwili całkowicie ją zasłoniły. Carolyn chciała porozmawiać z Michaelem, ale wraz z pumami zniknął już w lesie. Jennifer rozwinęła skóry do spania i położyła się na nich z jękiem. Margaret krążyła po orbicie wokół Davida.
On sam przez chwilę grzebał w plecaku.
– Proszę, Margaret, przyniosłem ci prezent. – Wyciągnął odciętą głowę starego mężczyzny, unosząc ją za długą, rzadką brodę. Zakołysał nią parę razy, a potem jej rzucił.
Margaret chwyciła głowę oburącz, sapnęła, czując nagły ciężar, i zachwycona uśmiechnęła się szeroko. Zęby miała czarne.
– Dziękuję.
David usiadł obok niej i odgarnął jej włosy z oczu.
– Ile to potrwa? – zawołał przez ramię.
– Godzinę.
Richard grzebał w misie, w której złożyli totemy: włos Leśnego Boga Michaela, czarną świecę, skrawek sukienki Carolyn, sztywny od krwi, krople wosku z czarnej świecy. Miały posłużyć za wierzchołki n-wymiarowego narzędzia tropiącego, które – byli niemal pewni, no… dość pewni – wskaże im, gdzie przebywa Ojciec. Prawdopodobnie. Carolyn miała co do tego wątpliwości.
– Najwyżej – zgodził się Peter.
Margaret położyła sobie głowę na kolanach i skupiła się na niej: pieściła jej policzki, cmokała, przygładzała krzaczaste brwi. Po chwili jej starań powieki nieboszczyka zatrzepotały i się uniosły.
– Niebieskie oczy! – wykrzyknęła Margaret. – Och, Davidzie, dziękuję!
David wzruszył ramionami.
Carolyn zerknęła ukradkiem. Może kiedyś oczy mężczyzny faktycznie były niebieskie, teraz jednak zapadły się i pokryło je bielmo. Rozpoznała go. Był mało znaczącym dworzaninem jednego z gabinetów Ojca, a kiedyś premierem Japonii. W zwykłych okolicznościach taki człowiek byłby chroniony. David musiał się bardzo ośmielić. Głowa znów zamrugała i skupiła wzrok na Margaret, język mężczyzny zadrżał, jego wargi zaczęły się poruszać, choć oczywiście bez płuc nie był w stanie wydać z siebie dźwięku.
– Co on mówi? – spytał David.
Po sześciu tygodniach wygnania większość z nich opanowała choć odrobinę amerykańskiego, lecz tylko Carolyn znała japoński.
Pochyliła się bliżej, marszcząc nos, gdy dotarł do niej odór. Przekrzywiła głowę i dotknęła policzka mężczyzny.
– _Mou ichido itte kudasai, Yamada-san._
Nieboszczyk znów spróbował, patrząc na nią błagalnie ślepymi oczami.
Carolyn wyprostowała się i ułożyła skromnie dłonie na kolanach, lewą na prawej, tak by każda z nich zasłaniała palce drugiej. Minę miała spokojną, wręcz błogą. Wiedziała, że Emily z łatwością potrafi odczytać jej myśli. David także umiał wyczuwać myśli, przynajmniej ich podstawowy sens, wiedział, kiedy ktoś źle mu życzy. W bitwie mógł wejrzeć do umysłów wrogów i ujrzeć ich strategię, broń, którą mogą podnieść przeciw niemu. Carolyn podejrzewała, że w razie potrzeby umiałby wniknąć nawet głębiej, ale to nie miało znaczenia. Gdyby Emily bądź David chcieli zajrzeć w myśli Carolyn, znaleźliby w nich tylko pragnienie pomocy.
Oczywiście szczere uczucie to sama esencja jaźni, nie da się go nie czuć, zignorować, a nawet zbyt długo przekierowywać.
Ale dzięki długiej praktyce i skupieniu można je ukryć.
– Pyta o Chieko i Kiko-chan – oznajmiła. – To chyba jego córki. Chce wiedzieć, czy są bezpieczne.
– Ach – mruknął David. – Powiedz mu, że w ramach ćwiczeń wyprułem im flaki. Ich matce także.
– To prawda?
Wzruszył ramionami.
– _Sorera wa anzen desu, Yamada-san. Ima yasumu desu nee_ – oznajmiła Carolyn, zapewniając go, że są bezpieczne, że może już odpocząć.
Nieboszczyk pozwolił powiekom opaść, na skraju lewej zawisła drżąca, samotna łza. Margaret przyglądała się jej jasnymi, zachłannymi oczami. Kiedy łza oderwała się i spłynęła po policzku Yamady, przekrzywiła głowę jak ptak i zlizała ją szybkim, zręcznym ruchem języka.
Nieboszczyk wydął policzki i dmuchnął – był to najcichszy, najsmutniejszy dźwięk, jaki Carolyn słyszała. David i Margaret jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
Jej własny uśmiech wydawał się stosownie wymuszony. Może ogarnęła ją litość dla biedaka? A może to przez smród? I znów, każdy, kto zechciałby zajrzeć do jej myśli, znalazłby w nich tylko troskę o Ojca i szczere – choć nieco nerwowe – pragnienie, by zadowolić Davida. Lecz koniuszki jej palców zadrżały, wspominając słabe, gasnące wibracje przenoszone przez rękojeść mosiężnej włóczni, a w jej sercu niczym czarne słońce płonęła nienawiść do nich wszystkich.