- W empik go
Bibliotekara - ebook
Bibliotekara - ebook
Marta znajduje zatrudnienie w bibliotece. Stopniowo odkrywa, że w pozornie spokojnej pracy można jak w soczewce ujrzeć oddziaływanie opresyjnego systemu władzy na jednostkę. Niewielka instytucja kultury okazuje się prywatnym folwarkiem w rękach lokalnej władzy, a jakakolwiek ucieczka wydaje się jedynie powrotem do punktu wyjścia.Marta znajduje zatrudnienie w bibliotece. Stopniowo odkrywa, że w pozornie spokojnej pracy można jak w soczewce ujrzeć oddziaływanie opresyjnego systemu władzy na jednostkę. Niewielka instytucja kultury okazuje się prywatnym folwarkiem w rękach lokalnej władzy, a jakakolwiek ucieczka wydaje się jedynie powrotem do punktu wyjścia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962399-9-0 |
Rozmiar pliku: | 296 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak się tu znalazła? Przywiodła ją pewność siebie rozchwiana jak pędzone przez wiatr jesienne liście. Dygocząca na dnie instynktu samozachowawczego. Inaczej mówiąc, Marta po prostu aplikowała, a po pół roku ktoś do niej zadzwonił i zaprosił ją na rozmowę.
Dawniej były tu pastwiska, teraz — dzika deweloperka na ugorze, betonowe pola, na które szkoda promieni słońca.
W drodze na rozmowę kwalifikacyjną Marta starała się o niczym nie myśleć i na niczym nie skupiać, tylko poddać się pustce. Chciała uwolnić swoje myśli dopiero podczas spotkania. Obserwacja wyglądających przez okno pracownic administracji mogłaby niepotrzebnie rozproszyć jej uwagę. Skinęła im tylko głową na powitanie i otworzyła wrota dawnego pawilonu handlowego, obecnie — biblioteki.
W gabinecie było ich dwoje. Ona i on, niemal nierozłączni, pani dyrektor i jej prawa ręka (choć z czasem okazało się, że jednak lewa), czyli pan wicedyrektor. W brązowej meblościance lśniły plastikowe statuetki w kolorze złotym. Blasku zwycięstwa dodawały im wiszące na poszarzałej ścianie dyplomy, a na nich napis „Czytelnicy 2004”, „Czytelnicy 2005” i tak dalej. Trofea za największą liczbę wypożyczeń w osiedlowej bibliotece.
— No… Pani kompetencje są bardzo ciekawe. Widzę, że zna pani język białoruski, co może się przydać. Organizujemy tu przecież co roku międzynarodowy konkurs plastyczny _Moja mała ojczyzna_ i tym razem chcielibyśmy zaprosić do udziału dzieci i młodzież z Białorusi — wyjaśniła pani dyrektor. — No i widzę, że w bibliotece również ma pani doświadczenie… — Spogląda w CV. — A jak pani odnajduje się w hierarchii?
— Dobrze — odparła nieco zdezorientowana pytaniem Marta, choć właściwie w ogóle się nie odnajduje. Gardzi hierarchią. „Co to w ogóle jest za pytanie?” — pomyślała. Ich dyrektorski wzrok był bardzo badawczy, oceniający, wyczekujący potknięcia. Trudno było jej ukryć swoją pogardę, wyobrażała więc sobie, że wcale nie jest tu, gdzie jest, i z tymi ludźmi, z którymi była. Udawało się to jedynie na chwilę. Ich pytania sprowadzały ją na ziemię. Były jak kubeł zimnej wody po saunie parujących myśli.
— Na razie moglibyśmy chyba zaproponować jedynie umowę-zlecenie, bo jeszcze nie mamy pieniędzy na etat. — Dyrektorka podniosła wzrok znad kartki i uśmiechnęła się po azjatycku, jakby bolały ją od tego mięśnie twarzy. — Tak, na razie więc zatrudnilibyśmy panią do pracy przy organizacji konkursu, a potem pomyślimy — utwierdzała się w swoich słowach, szukając poparcia wicedyrektora, które natychmiast od niego otrzymała w postaci mechanicznego potakiwania głową z przymkniętymi oczami.
— Dobrze, zaznaczam jednak, że poszukuję pracy stałej, etatowej — wydusiła z siebie Marta, pamiętając, jak bardzo burczy jej w pustym portfelu. Lista niewypłaconych honorariów od zleceniodawców była długa niczym mrówkowiec na Pradze lub falowiec w Nowym Porcie.
Następnego dnia otrzymała telefon z propozycją etatu w bibliotece. I tak już została, żeby nie powiedzieć: wrosła, w ten folwarczny ogródek pełen chwastów. Nagle każdy dzień był serią zdarzeń. A pani dyrektor, z wdzięczności za darmowe przetłumaczenie dokumentacji związanej z konkursem plastycznym, nazwała ją czule „swoją Ukrainką”, bo Białoruś pomyliła jej się z Ukrainą.
„Nasza Ukrainka” — pomyślała i uśmiechnęła się dwuznacznie, widząc, jak Marta tłumaczy całą korespondencję, formularze i regulaminy. „Jaka wielofunkcyjna ta nasza Marteczka. Dobrze mieć taką w domu”. Bo dla pani dyrektor biblioteka była jak dom, jej drugi dom. Za tym pierwszym nie przepadała, nie lubiła do niego wracać, bo mieszkał w nim jej stary i schorowany ojciec, który uparcie nie chciał umrzeć. Zatrudniła mu opiekunkę z Ukrainy, bo każdy powinien mieć „swoją Ukrainkę” w domu. Tak uważała. Tradycję trzeba podtrzymywać. I w bibliotece musi być jak w domu, każdy powinien się czuć zaopiekowany przez pracujący tu personel. Nikt nie powinien wyjść niezadowolony.
Biblioteka
— Oddaję. — Poszarzała, zmęczona codziennością kobieta podaje Marcie stosik przybrudzonych książek. — Czy jest jakaś nowa Danielle Steel? — dopytuje z nadzieją w oczach.
Taki dialog z czytelnikami wciśnięty w bibliotekarską rutynę przestaje mieć już jakiekolwiek znaczenie. Jest jak wzajemne wysyłanie sobie sygnałów świetlnych, mechaniczny, bez cienia jakiejkolwiek refleksji. Można się do tego przyzwyczaić, a nawet jest to wskazane, by żyło się łatwiej. Lepiej nie zastanawiać się nad tym za bardzo. Ludzie codziennie oddają czytane po nocach lub za dnia książki. Niektóre z nich nasiąknięte są dymem z papierosów, na niektórych są ślady łez, krwi, potu lub innych wydzielin, niektóre wracają mokre od deszczu lub pogryzione przez psa. Raz oddano tu nawet książkę umazaną ekskrementami.
Tak zwani eksperci zastanawiają się często nad czytelnictwem w Polsce: czy ciągle spada i dlaczego? Nikt nie zastanawia się nad jego jakością. Jedna z czytelniczek codziennie pyta o romanse historyczne. Zawsze dodaje „historyczne”, choć z historią mają one jedynie tyle wspólnego, że dzieją się w innej epoce, co można poznać po pruderyjności głównych bohaterów, która tylko rozpala wyobraźnię owej pani. Za to Danielle Steel jest już dla ambitniejszych. Jej książki, choć utrzymane w hawajskich klimatach, określane są przez wielbicielki mianem „życiowych”.
— Lubię książki życiowe, proszę pani: Barbara Cartland, Danielle Steel, Diana Palmer… — wylicza kobieta obciążona siatkami pełnymi zakupów. Marta idzie więc do półki z literaturą amerykańską. Wie dokładnie, gdzie stoi ten „zagraniczny” raj eskapistycznych wędrówek tutejszych czytelniczek. Zatrzymuje się przy Palmer, bierze kilka jej książek, by sprawdzić w historii wypożyczeń, czy był już na koncie zniecierpliwionej czytelniczki.
— To nic, proszę pani, biorę. A ta? — Szara kobieta bierze do ręki jedną ze zwróconych wcześniej Danielle Steel. — Czytała ją pani?
Z zaciekawieniem wpatruje się w tył okładki, mrużąc lekko oczy.
— Biorę!
Tak zaczyna się każdy dzień w bibliotece a potem niezmiennie mija jeden za drugim. Najpierw panie, później panowie. Ci ostatni częściej szukają pocieszenia i ucieczki w fantastyce, burzliwej i równie mocno pochłaniającej ich wyobraźnię. Oni też, mimo niezmiennych upodobań, zawsze proszą o pomoc w znalezieniu książki na regale. Dojrzali panowie, odziani w polar, z końskim ogonkiem i łysiną, z miodkiem w uszach. Jeśli chodzi o fryzury, u pań dominuje mokra włoszka, choć niektóre jeszcze przychodzą z baranem na głowie.
Czytelnia
Nieco inaczej wygląda dyżur w czytelni. Choć także w niej każdy dzień trudno odróżnić od poprzedniego, to jednak z uwagi na liczne stanowiska komputerowe przychodzą tu przeważnie osoby, które w życiu żadnej książki nie czytały. W każdym razie to mają właśnie wypisane na twarzy, kiedy o ósmej rano witają dyżurującą bibliotekarkę słowami: „Na internet”. Wśród tego mniej oczytanego gremium tak zwanych czytelników można wyróżnić wiele typów. Jednym z nich jest siedemnastoletnia wagarowiczka, która przychodzi do biblioteki przed jej otwarciem, a więc trzeba bardzo uważać, żeby się nie spóźnić, bo zawsze stoi przed drzwiami bardzo zniecierpliwiona czekaniem. Jak już zasiądzie przed komputerem, od razu zakłada słuchawki, by czas lekcyjny spędzić w świecie ukochanych teledysków.
Chwilę po niej zjawia się smutny pan z szalikiem Legii na szyi. Cichutko mówi „dzień dobry”, po czym siada niezmiennie na tym samym krześle. Włącza komputer i zaczyna grać w swoją codzienną porcję wytchnienia od ciągłych telefonów matki, z którą mieszka i która dzwoni, by spytać, jaką zupę dziś ugotować. Lokalny kibic siedzi przed komputerem kilka godzin, do obiadu. Gdy zupa jest już gotowa, wraca do domu. Czasem zajrzy jeszcze wieczorem na jakiś filmik albo grę w pajączka, gdy znowu dokuczy mu tak rzadki dziś nadmiar czasu.
W porze poobiedniej często zaglądają tu ubrani w stylu sportowym młodzi panowie. Jeden z nich, na którego koncie bibliotecznym widnieje kilkaset złotych nieuregulowanej kary, wita się uprzejmym skinieniem głowy. Drugi zaś patrzy na Martę podejrzliwie, tak jakby miała go zaraz wyrzucić, jakby coś przeskrobał. To miejscowi dealerzy. Temu drugiemu, gdy już się rozsiądzie, wylewają się spod gumki w spodniach dwa pośladki, które patrzą na Martę, nieśmiało obnażając coraz więcej rowka między nimi. I tak siedzą obaj dealerzy do wieczora, kiedy to już mają inne ważne sprawy na głowie. Czasem w przerwie „na papierosa” idą razem do toalety palić blanty.
Monitor komputera w czytelni jest oknem na świat dla wielu osobników, którzy siedzą tu, żeby zabijać czas. Bywa, że jest to ich jedyne wyjście z domu w ciągu dnia. Niektórzy przychodzą w klapkach Kubota, w rozciągniętym podkoszulku i dresowych spodniach. Tak jakby dopiero wstali i ledwo co zdążyli przed wyjściem zmienić piżamę nocną na piżamę dzienną.
Po zmroku, zanim któryś z pracowników zdąży zapalić światło, na twarzy wagarowiczki odbija się miraż kolorowych wideoklipów, które cały dzień oglądała; czasem niemo porusza ustami, zanurzona w świecie swoich idoli. Dookoła niej jest mrok, w którym nierzadko można usłyszeć odgłosy przepracowanych jelit niosące się echem po sali. Marta otwiera wtedy ostentacyjnie okna, nie szczędząc pełnego obrzydzenia spojrzenia dumnemu z siebie pogromcy świeżego powietrza. Po czym zatopiona w milczeniu siada z powrotem na swoim miejscu.
Po drugiej stronie tego przybytku, z dala od powietrznego oprawcy, siedzi rozkraczony na krześle myśliciel. W milczeniu lepi kulki, analizując nowe posty na fejsie, po czym rzuca babole, pstrykając zręcznie paluszkami, na stolik obok. Czasem, kiedy się zamyśli, kulka ląduje w jego ustach. Marta jako bibliotekarka jest świadkiem takich sytuacji prawie codziennie, bowiem jej obecność jest nieodczuwalna dla większości osób. Dla tej całej czytelnianej menażerii jej po prostu tam nie ma.
Od jakiegoś czasu przychodzi też zaburzony człowiek o pochylonej do przodu sylwetce zwany przez wszystkich pracowników „bezdomnym”. To odwieczny problem w bibliotece, która jako miejsce publiczne powinna być otwarta dla wszystkich poza tymi, których nie da się zidentyfikować, bo nie noszą przy sobie ani dokumentów, ani karty. „Bezdomny” skrada się po cichutku, zasłaniając dłonią oczy, jak gdyby raziło go słońce. Pewnie sądzi, że go wtedy nie widać. Zajmuje miejsce przy komputerze i pisze maile, nie wiadomo do kogo, nie wiadomo o czym. Wtedy zazwyczaj nikt z pracowników go nie wyrzuca, licząc na rychły koniec tej wizyty. Kiedy jednak okazuje się, że w pomieszczeniu zmienił się zapach, a „bezdomny” wyjmuje słoik z napojem przypominającym kolorem herbatę, jego obecność zaczyna niepokoić.
„Przepraszam bardzo, tu nie wolno spożywać napojów, poza tym nie okazał pan karty czytelnika”. „Bezdomny” natychmiast popada w słowotok. „Proszę pani, nie mam karty, dopiero wyszedłem z urzędu i piszę mail do ministra sprawiedliwości, ponieważ nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Może dla pani to jest niezrozumiałe, ale szykuje się niezła afera z amerykańskim wywiadem, o której tak podrzędni ludzie jak pani nie wiedzą”. Po takim wstępie, który trudno jest przerwać, ażeby „bezdomnego” nie rozgniewać, zazwyczaj daje się mu spokój, by dalej mógł naprawiać świat, tak jak go rozumie. Inaczej zaczyna być wulgarny i nieopanowany, co doszczętnie już burzy mir biblioteczny. Tak oto bezimienny szantażysta czyni wszystkich zakładnikami swojego kryzysu. Nawet wezwana straż miejska nie czuje się w obowiązku go wyprosić. Raz tak zrobiono, lecz wrócił wtedy szybciej niż zwykle i ze zdwojoną siłą wylał jad swego szaleństwa na pierwszą napotkaną osobę. Czasem, gdy zatrzyma się go w połowie drogi do komputera, informując, że bez karty nie wejdzie, rozkłada na parapecie swój przyniesiony w słoikach posiłek, najczęściej gdzieś w kącie, w miejscu najmniej widocznym. Tak przeczekuje do zmiany dyżuru w czytelni, licząc na to, że następny pracownik nie wejdzie z nim w konfrontację. Jeśli jednak zakłóci mu się spokój, trzeba się liczyć z tym, że może pojawić się problem z wyproszeniem go przed zamknięciem placówki.
„Proszę pana, zamykamy!” — upominają bezradnie bibliotekarze. Gdy już wybija dwudziesta, „bezdomny” zwija swój kramik i sięga po kluczyk do toalety. Zamyka się w środku, puszcza wodę i siedzi tam kilka, czasem kilkanaście minut. Zawsze dokładnie myje ręce, a gdy spłucze z nich najmniejsze ślady brudu, zamyka za sobą drzwi przez ręcznik papierowy, by niczego już nie dotknąć swoimi krystalicznie czystymi dłońmi. Odkłada kluczyk i zapina kurtkę, której nigdy chyba nie zdejmuje. Bibliotekarze, którzy uchodzą za ludzi spokojnych, są niebotycznie wkurwieni. Ich autobus dawno już odjechał.
Czytelnictwo na wagę
Polacy nie czytają. Polacy mało czytają. Polacy nie chcą czytać. Tak grzmią nagłówki medialne w sprawie czytelnictwa narodowego. Każdy wie, że to nieprawda, do biblioteki przychodzą przecież tłumy. Ludzie czytają i chcą czytać, tylko po prostu rzadko czytają ze zrozumieniem. Tym jednak żadna instytucja już się nie zajmuje. Mają czytać. Wszystko jedno co. Statystyka ma rosnąć. Słupki mają się zgadzać.
W zbiorach biblioteki znajdują się więc już nie tylko książki, ale i filmy, zabawki, tablety, czytniki, a nawet dziecięce instrumenty muzyczne, byle tylko tłumy odwiedzały swoją osiedlową świątynię rozrywki.
Dzieciom wbija się pieczątki za odwiedziny, a gdy już zapełnią nimi całą kartę, dostają od biblioteki drobne upominki.
Marta pamięta, jak w dzieciństwie dostawała podobne stempelki za udział w niedzielnej mszy. Katechetka wbijała do zeszytu od religii kolorowe pieczątki w kształcie rybek. Za odpowiednią liczbę takich rybek dostawało się od niej szóstkę na koniec roku. Miało to duży wpływ na średnią ocen, dlatego wszyscy uczniowie biegali co tydzień na niedzielną mszę dla młodzieży, wpadając najczęściej pod koniec kazania, kiedy jeszcze można było wmieszać się w tłum znudzonych dzieciaków. Od tego czasu Marta chodzi do kościoła jedynie na pogrzeby.
Biblioteczny dział promocji, na który składają się krewni i znajomi pani dyrektor, zna również sposoby na ożywienie ducha rywalizacji dorosłych czytelników. Nie ma to co prawda zbyt wiele wspólnego z czytaniem, ale jak widać, nie samo czytanie jest istotą tak zwanego czytelnictwa w Polsce, a przynajmniej nie w świecie miejscowych włodarzy i ich dworu. Do nabijania słupków wypożyczeń rozmaitych zbiorów bibliotecznych, do których nie zaliczają się chyba jeszcze tylko sami bibliotekarze, zachęca się za pomocą marchewki, którą stanowią mniej lub bardziej wartościowe nagrody rzeczowe oraz wzmianka o laureacie w lokalnej gazetce.
W ramach promocji tak zwanego czytelnictwa organizowana jest wielka impreza, podczas której mającym największą liczbę wypożyczeń wręczane są różne tablety, planszówki i słodkości. Laureaci są wyłaniani zarówno na podstawie liczby wypożyczonych książek, jak i filmów, zabawek i wszystkiego innego, co biblioteka ma w ofercie. Statystyka wykazała, że rekordziści mieli nawet siedemset wypożyczeń rocznie, co daje im nagrodę główną w postaci dyplomu, gazetki bibliotecznej i czegoś więcej niż czekolady. Tak więc warto! Naprawdę warto!
Przed ogłoszeniem rankingu najwytrwalsi konkurenci taszczą z biblioteki kilogramy powieści Danielle Steel i Diany Palmer. Tuż za nimi w efektownych, stylowych wózeczkach w kratkę czytelnicy wywożą z biblioteki świeże tomy Mroza, Grocholi i Kalicińskiej. Statystyka rośnie, rośnie! Żeby nie powiedzieć: rozsadza dumę narodową, podwyższając tym samym niepokojąco niski poziom czytelnictwa w Polsce.
Każdy, kto naprawdę dużo czyta, wie, że wózek jest potrzebny. Najzagorzalsi czytelnicy zdają sobie sprawę, że sami nie są w stanie udźwignąć tych kilogramów makulatury, którą wypożyczają.
Nie mniej popularnym konkursem, łączącym przecież pokolenia, jest „Wielka Rywalizacja”, czyli konkurs na zbieranie stempli stawianych czytelnikom dorosłym za odwiedziny i udział w zajęciach organizowanych przez bibliotekę. Czytelnia staje się wtedy prawdziwą fabryką dyplomów, bowiem ambicją dyrekcji jest nagrodzenie wszystkich, przynajmniej symbolicznie, za podjęcie wysiłku i sam udział w konkursie. Praca biblioteczna przypomina wtedy wbijanie głową gwoździ. Żmudna powtarzalność czynności jest nie do zniesienia. Po kilku godzinach każdemu bibliotekarzowi marzy się choćby prośba schorowanej czytelniczki o przyniesienie jej do domu nowej porcji romansów. Usługa „książka na telefon” traktowana jest wtedy przez pracowników jak wybawienie od nieznośnej rutyny bezsensownego zajęcia.
Książka na telefon
Zazwyczaj to Marta jest oddelegowywana do zaniesienia do domu jednej z czytelniczek kupki literatury nadającej się jedynie na przemiał. Sama się zresztą zgłasza, bo woli towarzystwo starszych obcych ludzi niż swoich współpracowników.
Starsza pani czeka na nią cały tydzień. Marta idzie do swej wybawicielki od nudnej pracy zazwyczaj po litanii loretańskiej do Najświętszej Maryi Panny. Taką godzinę ustaliły. Wcześniej starannie pakuje do torby nową porcję grafomanii od serca, bo w pewnym wieku to już się samymi sercowymi sprawami żyje. Innymi nie warto.
Pani Eugenia ma paraliż lewostronny i nie może sama przychodzić po książki. Całymi dniami słucha tylko radia: jak nie Józef, to Maryja.
Marta, obok tego sakramentalnego radia dla schorowanych, jest chyba jedynym oknem na świat tej skrajnie mięsożernej kobiety, która za każdym razem opowiada o tym, co sąsiadka zostawiła jej w garnku na obiad. Zawsze mięso. Nieważne z czego lub z kogo. Ten krwiożerczy grymas na jej twarzy, gdy mówi o kotletach mielonych, brzydzi Martę, która mięsa nie je. Czasem nawet boi się, że pani Eugenia będzie chciała ją nim poczęstować lub poprosi, by je odsmażyć. Na szczęście nic takiego dotąd się nie stało, na razie staruszka zaproponowała jej tylko coś słodkiego.
— Lubię słodkie — zwierza się za każdym razem, gdy najdzie ją ochota i chce się podzielić. Zazwyczaj wyciąga wtedy z szafy czekoladki z białym nalotem, gdzie kwitną schowane „na czarną godzinę” lub „dla gości”. Pani Eugenia ma wielkie serce. Romanse czyta na wagę. Dawno już przestała liczyć. Lubi szczęśliwe zakończenia, ale przyjemność sprawia jej też czytanie o cudzych mękach. Temat mąk przeplatany kipiącą erotyzmem grafomanią to jest coś, co trzyma ją w napięciu. Dzięki temu każdy dzień zlatuje jakoś szybciej.
Dziś przywitała Martę w przezroczystej długiej halce i wielkich koronkowych majtkach, które prawdopodobnie wkłada na wszystkie wizyty. Nie ma ich zbyt wiele, dlatego każda okazja jest dobra, by ładnie się ubrać i nakręcić włosy na wałek.
Po krótkiej pogawędce i wymianie opinii o grubości książek i wielkości czcionki Marta wraca do swojej kołchoźniczej pracy, od której ciekawszy jest widok muchy gramolącej się leniwie na blat zakurzonego biurka.
„Bezdomny”
Nazywany przez pracowników biblioteki „bezdomnym” mężczyzna usiadł właśnie w parku i wyjął z torby nadgryzioną kajzerkę. Urwał kawałek, pokruszył i rozrzucił okruchy ptakom. Resztę zjadł, popijając gorzką herbatą, którą zawsze nosi ze sobą w słoiku. Zakręcił wieczko. Nieruchomy wzrok wbił w jeden punkt. Woda w stawie wyglądała jak galaretowata tafla lodu, którą można przekroić nożem.
Chłód i nieprzyjemny wiatr wybudził go z zawieszenia. Schował skostniałe ręce do kieszeni i wstał, by schować się przed zimnem.
Kawałek dalej był otwarty kościół. Mężczyzna nie lubił jednak tam zaglądać, bo budynek był niedogrzany. Jego szczypiące od zimna dłonie nie mogły tam dojść do siebie. Siedział na twardej ławce, trzymając je w kieszeniach, i próbował rozprostowywać.
Za kościołem była biblioteka. Tam najbardziej lubił chodzić i zawsze czekał w kościele, aż ją otworzą. Ostatnio jednak coraz trudniej było mu się tam rozgościć. Ludzie patrzyli na niego spode łba, jak na potencjalnego złodzieja.
Kilkaset metrów dalej znajdował się dworzec kolejowy, ale budynek stacji dawno zamknięto. Okna i schody przed wejściem były pokryte gołębimi odchodami. Przez kraty można było zobaczyć walające się w środku butelki i puszki po piwie. Kasa od lat stała nieczynna. Budynek przypominał melinę i gdyby nie tory kolejowe, trudno byłoby w nim rozpoznać dworzec.
Tak więc z trzech ogólnodostępnych miejsc, gdzie można przebywać, nie mając przy sobie ani grosza, mężczyzna wybrał bibliotekę.