- promocja
- W empik go
Bielma. Kosma Ejcherst - ebook
Bielma. Kosma Ejcherst - ebook
Gdy w bieszczadzkich, zapomnianych przez Boga Bielmach objawia się Jezus Chrystus, pod „Świętą Lipę” zaczynają przybywać pielgrzymi skupiający się wokół samozwańczego proroka Samuela. Budząca wiele wątpliwości śmierć wysłannika kurii, oddelegowanego do zbadania kwestii cudownego objawienia, zmusza władze Kościoła do powierzenia śledztwa swojemu najbardziej zaufanemu człowiekowi, Kosmie Ejcherstowi.
Skąd wziął się tajemniczy Prorok i jaki ma cel? Czy w Bielmach rzeczywiście przemówił Jezus Chrystus? Kto stoi za sprawą śmierci księdza badającego prawdziwość objawień? Kim naprawdę jest Strzyga, lokalny zakapior, terroryzujący miejscową społeczność? I w jaki sposób przeszłość wpłynęła na to, jak dziś zachowują się mieszkańcy wsi?
Kosma po raz kolejny będzie zmuszony się przekonać, że z prawdziwym złem nie należy igrać, bo z tej potyczki nikt nie wychodzi zwycięsko. Czeka go także zanurzenie się w mrocznej i pełnej cierpienia historii Bieszczad, jednak czy na pewno jest na to gotowy?
Bielma to mistrzowsko skonstruowany thriller, którym Michał Śmielak po raz kolejny udowadnia, że należy do panteonu twórców literatury kryminalnej. Cyniczny humor, błyskotliwe dialogi i uwielbiany przez Czytelników Kosma, rozwiązujący tajemnicę objawienia, stanowią tego bezapelacyjne potwierdzenie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67545-49-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Pan Jezus przyszedł od strony lasku, gdzie obecnie stoją trzy kapliczki, około godziny jedenastej szóstego grudnia. Matka Boża natomiast przyszła godzinę później z drugiej strony i spotkała się z synem dokładnie w miejscu, gdzie teraz stoi duża kaplica. Jednak wszystko zaczęło się trzydziestego lipca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku, gdy Jezus przyszedł po raz pierwszy, a w miejscu pozostawionych przez Zbawiciela śladów bosych stóp stoi obecnie jego figura. Od tego czasu Jezus, Maryja oraz różni aniołowie przybywają tu regularnie i towarzyszą głównej aktorce tych wydarzeń, siostrze Czesławie. Tak przynajmniej wynika z tego, co siostra Czesława opowiada.
Kosma stał z tyłu kilkudziesięcioosobowej grupy pielgrzymów słuchających bajkowej opowieści z uśmiechami przyklejonymi do rozmodlonych twarzy. Siostra Czesława natomiast opowiadała, jak to przychodzi do niej cały panteon niebieski, prosi o budowę sanktuarium z dwoma wieżami, kościołów, o zapachu unoszącym się z tego miejsca do nieba, a potem spływającym z powrotem na okolicę, i jak Pan Jezus wyraźnie zabronił budować tu bloki, co podkreślał wielokrotnie. I to wszystko w malutkim Ostrożnem na Podlasiu.
Kosma spojrzał w lewo, potem w prawo, żadne ze wskazanych miejsc nie wyglądało jak wrota do nieba i gdyby sam był świętym, to wychodzenie z krzaków nieco by mu uwłaczało. Sam fakt, że Jezus postanowił odwiedzić właśnie Podlasie, nie dziwił go, urokliwa kraina, piękne krajobrazy, mili ludzie, wspaniały bimber.
– Wierzy pan? – Z rozmyślań wyrwał go głos starszego mężczyzny, który raczej nie należał do wycieczki. Miał na sobie robocze buty, ubrudzone drelichowe ogrodniczki, czarną koszulkę i wypłowiały szary kaszkiet. Czerwony nos i kilkudniowy niechlujny zarost świadczyły o tym, że darzył gorącym uczuciem mocniejsze trunki, a niewspółmiernie chłodniejszym wszelkie zabiegi higieny osobistej.
– Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli, czyż nie? – odpowiedział mu Kosma.
– No jak nie, jak tak – odparł wyraźnie zadowolony mężczyzna. – Różne rzeczy tu leczą, reumatyzm albo jak któraś baba dzieciaka mieć nie może, ale tego to jeszcze nie widziałem, żeby zniknęło. – Wskazał na twarz Kosmy i ciągnącą się przez czoło paskudną, czerwoną bliznę.
– Nie? – zdziwił się. – To co to za uzdrowienia? Bóg chyba powinien ze wszystkim sobie radzić. Takiej bliźnie nie podoła?
– Może i tak – odpowiedział mężczyzna. – A może i nie.
– Pan wierzy? – odbił pytanie Kosma.
– Ja? – zdziwił się mężczyzna, jakby nikt wcześniej nie zainteresował się tym, co czuje, myśli i jak mu życie leci.
– No tak, pan.
– Ja tu tylko sprzątam, trawniki strzygę, krzewy przycinam, parobek jestem, znaczy ten, techniczny – poprawił się.
– Nie pytam o to, co pan robi, ale czy pan wierzy.
– Ja się tam w sprawy świętych nie mieszam – odpowiedział ostrożnie i ruszył w stronę taczki stojącej kilka metrów dalej.
Kosma poszedł za nim.
– Przecież jest tu pan na co dzień, to kto widział więcej uzdrowień niż pan? – zapytał mężczyznę.
– Jak pan zapyta o koszenie, zbieranie śmieci, podlewanie trawników albo jak gniazdko naprawić, to wiem, bo się na tym znam. Ale gdzie mi tam z Jezusem gadać albo z Matką Boską – odpowiedział i zadreptał niecierpliwie w miejscu. – Mądrzejsi są od tego.
– Skoro nie Jezusa, to może chociaż jego pan widział? – Kosma wyjął zdjęcie księdza Adama Kamińskiego otrzymane kilka dni temu od biskupa Mariana Kawęckiego, swojego osobistego wujka.
Mężczyzna zmieszał się, od razu spojrzał w stronę budynku, w którym urzędował ksiądz dyrektor. Zdjął kaszkiet, starł pot z czoła.
– Tyle, co tu ludzisków przyjeżdża, to daj pan spokój.
Kosma sięgnął do lewej kieszeni, gdzie miał przygotowany banknot stuzłotowy. Gościu pewnie lubił wypić, a z budżetem u takich zawsze było krucho. Dyskretnie wyjął złożoną na pół stówkę i delikatnie położył ją w pustych taczkach. Miał nadzieję, że tyle wystarczy.
– Z miesiąc temu mogło to być, co nie? – zapytał facet, spoglądając mu w oczy.
– Tak. – Czyli go widział.
– Był, rano przyjechał. Kazał się prowadzić od razu do księdza dyrektora, a potem chodził po całym obiekcie, zdjęcia robił, coś nagrywał, no i pojechał. Straszne zdenerwowanie potem było, a siostra Czesława to aż zasłabła. Ksiądz dyrektor bardzo wyklinał, aż się nie godzi w takim świętym miejscu.
– Został na noc w okolicy?
– Nie. Z wieczora pojechał, pod sklepem mówili, że najpierw do Zambrowa na Orlen, a potem na ekspresówkę wskoczył i tyle go widzieli.
– Dziękuję. – Kosma się uśmiechnął i z satysfakcją zauważył, że mężczyzna skrzywił się z lekką odrazą.
No cóż, blizna, której dorobił się we Wnykach, była świeża, nasączona krwistą czerwienią, a gdy się uśmiechał, jeszcze nabierała mocy i przypominała zakrwawiony hak. Lekarz powiedział, żeby na razie smarował ją specjalną maścią, która powstrzyma zrosty i lekko wygładzi zgrubienie, a może kiedyś pomyślą nad operacją plastyczną. Obecnie jednak Kosma nie miał nic przeciwko swojej nowej „ozdobie” twarzy, która przy każdym spojrzeniu w lustro przypominała mu, żeby nie ufać kobietom i przykładać się do policyjnej roboty.
– Ksiądz dyrektor jest? – zapytał mężczyzny.
– Zaraz ma być.
– Dziękuję, idę jeszcze posłuchać. Aha, jakby coś się przypomniało, takiego cennego, to proszę dzwonić. – Wręczył facetowi wizytówkę. Gdy ten dojrzał wydrukowane na kartoniku godło policji, zbladł, po czym z namaszczeniem schował stówkę i wizytówkę do kieszeni na piersiach. Capnął taczki i szybko oddalił się w stronę szopy na narzędzia.
Kosma wrócił na swoje miejsce, z zadowoleniem dostrzegając, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Siostra Czesława tymczasem nawijała, jakby miała zamontowany magnetofon z nagranym wykładem.
– Bo ja już umarłam – oznajmiła z pełnym przekonaniem. – Pan Jezus powiedział mi, że będę żyła osiemdziesiąt sześć lat, i jak tyle miałam, to padłam i pogotowie wezwali. Lekarka, co przyjechała, to powiedziała, że „Co wy ode mnie chcecie, żebym babkę martwą ratowała?”. Bo ja już oddechu nie miałam. Ksiądz mi ostatnią posługę dał, a ja potem się obudziła. Bo Pan Jezus tak chciał, żebym jeszcze żyła, a ile będę żyć, tylko on wie.
Kosma poczuł jakiś ruch za sobą, odwrócił się i zobaczył księdza, który pełnił tu funkcję zarządzającego. Ksiądz dyrektor, jak go nazywano, prezentował się dokładnie jak na zdjęciach otrzymanych w kurii.
– Szczęść Boże – powitał go kapłan cichym głosem, aby nie zakłócać opowieści siostry Czesławy. – Pan mnie szukał, Józek mi mówił.
– Dzień dobry – odpowiedział Kosma, lustrując mężczyznę.
Żwawy, lekko tylko otyły pięćdziesięciolatek, z uśmiechem przypominającym pęknięcie na galaretce owocowej.
– Tak, szukałem.
– Przejdźmy może do biura. – Odwrócił się i ruszył w stronę budynku administracji. Kilkoro wycieczkowiczów odwróciło się w ich kierunku, ale niezrażona staruszka z lekko opuszczoną głową kontynuowała swój wywód.
W panującym lipcowym upale chłód biura był kojący, ksiądz nie uchybił gościnności, od razu wyjmując z małej lodóweczki dwie butelki wody mineralnej.
– Czego policjant szuka u nas? Bo chyba nie Boga? – zapytał z przekąsem.
– O nie, absolutnie – zaprzeczył żywiołowo Kosma. – Ja już Boga spotkałem i chcę się trzymać od niego jak najdalej.
– Spotkał pan?
– Tak. – Kosma wskazał swoją bliznę. – Z tego spotkania mam taką oto pamiątkę, lepsze niż magnes z Lichenia.
– Proszę nie kpić – obruszył się Ksiądz dyrektor.
– To szczera prawda. Skoro wierzy pan w opowieści tej kobiety, to dlaczego nie w moje? Ja mam przynajmniej dowód. Co prawda nie zmartwychwstałem i na co dzień nie gawędzę sobie z Jezusem i Maryją, ale mam świadków mojego spotkania.
– Siostra Czesława…
– Dlaczego nazywa pan ją „siostrą”? Przecież to osoba świecka, nie jest zakonnicą, dostała po prostu od biskupa pozwolenie na paradowanie w habicie, co tylko miesza ludziom w głowach. Jej zmartwychwstanie to też bzdura, obecny biskup wydał oświadczenie, że nie ma dowodów na śmierć, więc nie ma mowy o żadnym cudzie, a jej wszystkie relacje są doświadczeniami prywatnymi.
– Widzę, że dobrze się pan przygotował do wizyty u nas.
– Taka robota.
Ksiądz rozpiął guzik pod szyją i poluzował koloratkę. Odkręcił butelkę z wodą, wypił solidny łyk. Kosma wiedział, że naruszył pierwszy filar jego pewności siebie, celowo unikając tradycyjnie przyjętych form i zwrotów, takich jak „ksiądz”, „Szczęść Boże” czy „Niech będzie pochwalony”. Wybicie z rytmu i naruszenie strefy komfortu to pierwszy krok w skutecznym przesłuchiwaniu świadka. A może podejrzanego?
– Co pana w takim razie sprowadza? – zapytał ksiądz. – Bo raczej nie dysputy natury teologicznej.
– Ma pan rację – odpowiedział Kosma. – Dwudziestego dziewiątego maja zjawił się u was ksiądz Adam Kamiński, zbierający materiały dla Komisji Kanonizacyjnej, która, jak pan wie, weryfikuje cuda i objawienia.
– Wiem aż za dobrze – odparł kapłan.
– Zdaję sobie sprawę, przecież walczycie o uznanie objawień pani Czesławy przez Kościół.
– I jak pan wie, na razie to niemożliwe. Kościół ma swoje procedury i dopóki trwają, nie można uznać żadnych objawień. Jest to niesprawiedliwe, ponieważ nie pozwala wiernym obcować z tą świętą kobietą. – Duchowny rozłożył ręce w odwiecznym geście bezradności wobec działalności urzędników.
– Oj tam, staruszka ma swoje lata, niedługo umrze, więc szybko wskoczycie na oficjalną listę. No, chyba że Jezus uparcie będzie ją wskrzeszał, wtedy to pożyje i dwieście lat, a może i trzysta? Przecież dla niego nie ma rzeczy niemożliwych.
– Ta ironia jest nie na miejscu. I znowu odchodzimy od sedna pańskiej wizyty.
– Ma pan rację – zgodził się Kosma. – Adam Kamiński był tutaj dwudziestego dziewiątego maja, przygotowywał dokumentację waszych objawień. Niestety kilka dni później zakończył swój doczesny żywot.
– Nie żyje? – Ksiądz był wyraźnie zaskoczony.
– Tak.
– Ktoś go zamordował?
– Skąd takie przypuszczenie? – Kosma spojrzał na kapłana z wyraźnym zaciekawieniem.
Ksiądz zmieszał się, sięgnął szybko po butelkę i upił łyk wody, oblewając się nieco.
– Gdyby to nie było morderstwo, to co robiłby u nas policjant? – odrzekł nieco spokojniejszym głosem.
– To był wypadek – stwierdził Kosma.
– Nie wierzy pan w to.
– Wiara jest dla ludzi, których nie interesują fakty. Jeśli to był wypadek, ja muszę to potwierdzić i rozwiać wszelkie wątpliwości.
– Jednak jakieś są?
– Kilka dni po pobycie u was niezbyt przychylny całej sprawie urzędnik kościelny umiera. Daleko od was, całkowicie poza podejrzeniami.
– Czyli jesteśmy podejrzani?
– Muszę wiedzieć, co tutaj robił, z kim rozmawiał i co z tego wynikło.
Ksiądz ponownie odkręcił swoją butelkę wody, wypił kilka solidnych łyków. Spojrzał Kosmie w oczy, westchnął.
– Skąd w panu tyle agresji względem duchownych? Czy też jest pan taki dla wszystkich?
– Przepraszam, ale od kiedy to brak uniżoności jest brany za agresję? Możemy zacząć od nowa. Aspirant Kosma Ejcherst, prowadzę dochodzenie w sprawie śmierci Adama Kamińskiego na polecenie biskupa Mariana Kawęckiego. Może pan do niego zadzwonić, z chęcią poczekam. Jeśli nie chce pan udzielić odpowiedzi, prześlemy odpowiednie wezwanie do stawienia się w komendzie i złożenia zeznań.
Ksiądz spojrzał na niego z kamienną twarzą, ale aż biło od niego wzburzenie. Kosma widział to zbyt wiele razy, gdy ludzie obdarzeni władzą i traktowani na co dzień z czcią zostawali sprowadzeni do parteru. Ależ to był przyjemny widok.
– Wszystko, co tu się działo, znajdzie pan w jego dokumentacji – powiedział w końcu ksiądz dyrektor. – Robił zdjęcia i praktycznie tyle. Siostra Czesława nie chciała z nim rozmawiać, przepytał głównie mnie.
– Dokumentacja to suche fakty – odparł Kosma. – Z tego, co wiem, było sporo nerwów po jego wyjeździe.
– Było – przyznał bez skrępowania ksiądz. – Siostra Czesława zasłabła, a ja mocno wszystko przeżyłem. Nikt nie chce oficjalnie do nas się przyznać, gdyby nie pielgrzymi, dalej stałby tu zwykły barak. Liczyłem, że skoro on także jest osobą duchowną, to podejdzie do naszych wydarzeń z bardziej otwartym umysłem.
– Jednak nic z tego?
– Okazał się zwyczajnym urzędnikiem bez krztyny empatii. Sucho wypytywał o fakty, nie interesowała go mistyka. Zdenerwowałem się, bo chciałbym uzyskać jakiś status, dopóki siostra Czesława jest jeszcze na siłach. Po ostatnim wylewie niemal straciła wzrok.
– Pokłóciliście się? – domyślał się Kosma.
– Absolutnie. Wie pan, tu już nie chodzi o emocje, ale o względy praktyczne. Kongregacja Nauki Wiary może nieprzychylnie na nas spojrzeć w kilku szczególnych przypadkach, są to tak zwane „kryteria negatywne”, zna je pan?
– Wiem tylko, że objawienia muszą ustać – odparł Kosma nieco zmieszany, bo nie lubił być przyłapywany na niewiedzy. Miał ze sobą notatki otrzymane od biskupa, ale nie zdążył jeszcze się ze wszystkimi zapoznać.
– Tak, to warunek konieczny, stąd też do dziś nie uznano oficjalnie objawień w Medjugorje, a przecież to potężnym ośrodek pielgrzymkowy. Kryterium negatywnym może także być konflikt głoszonego przekazu z oficjalną doktryną Kościoła, ewidentna chęć zysku, choroby psychiczne mające wpływ na domniemany fakt nadprzyrodzony lub czyny niemoralne popełnione przez osobę doświadczającą objawień lub jej zwolenników. Dlatego nie możemy sobie pozwolić na żaden z powyższych zarzutów.
– Kłótnia mogłaby zostać źle odebrana? – zapytał Kosma.
– Ujmijmy to tak: ufamy słowom Jezusa Chrystusa, przekazanym siostrze Czesławie, że pomoże nam przetrwać. Dlatego cierpliwie i w pokorze czekamy. Jednak znając małostkowość i niskie pobudki wielu nieprzychylnych nam ludzi, nie możemy sobie pozwolić na choćby cień podejrzeń w kwestii naszych celów, jak też i zachowania względem osób duchownych czy świeckich.
– Tłumacząc na zwykły język: nie wołacie pieniędzy od pielgrzymów i z nikim się nie kłócicie.
Ksiądz dyrektor tylko rozłożył ręce i uśmiechnął się szeroko. Napił się ponownie wody.
– Po jego wyjeździe byłem zdenerwowany – powiedział po chwili.
– Napsuł wam krwi, co?
– Nam jeszcze nie zdążył. – Kapłan się uśmiechnął. – Zresztą co można sprawdzić w trakcie tak krótkiej wizyty? Tutaj trzeba troszkę pobyć, kilka dni, może tygodni, poczuć obecność Boga. Panu też by to dobrze zrobiło.
– Wprost przeciwnie, zaręczam – odparł Kosma. – Jestem typem niecierpliwym, to raz. Po drugie, z każdym dniem pojawiałyby się nowe pytania, już teraz mam ich kilka.
– Jakich to? – zaciekawił się, całkiem szczerze, ksiądz. Pewnie był mocno doświadczony w zbijaniu obiekcji niedowiarków i poczuł się pewnie.
– Pominę zwyczajowe, które pewnie padały setki razy, czyli dlaczego właśnie ta kobieta. Dlaczego tutaj? Usłyszę, że Bóg działa w tajemniczy sposób. Jednak proszę mi powiedzieć, dlaczego Jezus przychodzi z lasku? Ma tam jakiś punkt przerzutowy? Dlaczego nie pojawi się ot tak, po prostu tutaj? Matka Boża znowu ma inny punkt, w którym musi się pojawić? Nie może skorzystać z tego samego? Jedyne, co przekazują pani Czesławie, to żeby się modliła, odmawiała tajemnice różańca i nowenny. I co to daje? Jezus i Maryja pojawiają się na podlaskiej prowincji tylko po to, żeby namawiać do modlitwy? Dlaczego nowenna działa lepiej niż zwykłe „Ojcze nasz”? Co o tym decyduje? Czy jak pomylimy się podczas odmawiania różańca, to się nie liczy? A jeśli się liczy, to za ile? Są jakieś przeliczniki, że jedna Zdrowaśka to połowa litanii?
– Płytkie pytania pomijające istotę objawienia – skwitował pogardliwie ksiądz.
– Nie, to normalne pytania, które powinny paść na samym początku. Nie zamierzam tu zostawać i drążyć, bo tak naprawdę interesuje mnie tylko sprawa Adama Kamińskiego. Módlcie się tutaj, chadzajcie sobie z Jezusem, dokąd chcecie, ale jeśli wiecie coś, co może mi pomóc, dzwońcie.
Kosma położył na biurku swoją wizytówkę, spojrzał jeszcze rozmówcy w oczy, uśmiechnął się i ruszył do drzwi.
– Z jakiego właściwie jest pan wydziału? – zapytał ksiądz, studiując otrzymany kartonik.
– Z apostolskiego – rzucił na odchodne Kosma z ledwo tłumionym śmiechem.
2.
Kosma idąc w stronę samochodu, przeklinał pokrętny los. Zaczynało się bardzo podobnie jak poprzednio, oby nie skończyło się tak samo źle. Identycznie jak w maju został zaproszony czy też raczej wezwany do pałacu biskupiego, by rozmówić się ze swoim wujem Marianem Kawęckim, skromnym urzędnikiem Kościoła w randze biskupa.
Gabinet biskupa Mariana Kawęckiego był stały i niezmienny w swym wzbudzaniu uczucia przepychu i ekskluzywności. Według Kosmy tak samo mógł wyglądać sto czy dwieście lat temu i właśnie ta trwałość człowieka przytłaczała. Równie dobrze mógłby tutaj wejść książę Józef Poniatowski czy sam marszałek Piłsudski, zasiąść w fotelu i westchnąć z ulgą. Byłoby to całkowicie na miejscu. Wręcz wskazane.
– Oj, Gabryś, jesteś – powitał go zmęczonym głosem wuj, uparcie używając jego pierwszego imienia, czego Kosma nie znosił. – Siadaj, kochanieńki, siadaj. Napijesz się czegoś? Jak tam wypoczynek w Sopocie, zażyłeś wywczasu? Lepiej się czujesz? Nic cię nie boli? Poskładali ci tam wszystkie kości, zadbali odpowiednio?
Seria pytań jasno dawała do zrozumienia, że biskupa nie interesują odpowiedzi, tylko chce jak najszybciej przejść do meritum sprawy; zresztą pewnie znał szczegóły jego pobytu co do minuty. Kosmą, na polecenie wuja, zajęto się bardzo dobrze, skryty wśród nadmorskich lasów ośrodek rehabilitacyjny dla duchownych przypominał mu to, co znał z amerykańskich filmów. Najnowocześniejszy sprzęt i fachowa opieka. Nie grymasił, po sprawie we Wnykach należało mu się to, ledwo przeżył.
– W porządku – odpowiedział Kosma, zajmując krzesło na wprost wuja, który tradycyjnie nawet nie podniósł się na jego widok. Najpewniej nie wstałby nawet, widząc prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
– Wyśmienicie. – Biskup się uśmiechnął. – Nie mogłem się doczekać twego powrotu, a chodzi o tamtą sprawę, z tym objawieniem.
– Zamieniam się w słuch.
Wuj spojrzał na niego i chyba dopiero teraz dostrzegł bliznę ciągnącą się przez całe czoło po prawą brew. Nie skrzywił się, pokiwał za to znacząco głową, jak rodzic ze smutkiem przyjmujący do wiadomości, że jego przestrogi były zasadne i dziecko w końcu połamało nogi, skacząc ze schodów.
– Jest taka wieś, w której objawił się Jezus Chrystus – zaczął powoli biskup. – To znaczy zamieszkuje ją człowiek, kościelny organista, który ogłasza wszem wobec, że przemawia do niego sam Zbawiciel. Każdą taką sprawę musimy zweryfikować, najczęściej nasi specjaliści natychmiast demaskują oszustów. Krwawiące figurki, płaczące obrazy, komunikanty zamieniające się w kawałki serca, obrazy na szybach i tak dalej. Powyższe wybryki łatwo obalić. Dużo trudniej jest w przypadku objawień osobistych. Tylko wybrana osoba doświadcza obecności Jezusa czy Maryi i niezwykle trudno jest udowodnić jej fałszerstwo.
– To chyba dobrze, przybywają wierni, wiara się umacnia – przerwał wujowi Kosma.
– Gabrysiu, takie rzeczy mówisz? Ty? Ksiądz?
– Nie zostałem wyświęcony – zaprotestował chłopak.
– Nieważne. – Wuj machnął ręką. – Doskonale zdajesz sobie sprawę z faktu, że wszystko, co niezbędne do zbawienia, zostało już powiedziane przez naszego Pana, Jezusa Chrystusa. To jest oficjalne stanowisko Kościoła katolickiego. To po pierwsze i najważniejsze.
– A po drugie?
– Tutaj w grę wchodzą rozliczne kwestie proceduralne, których nie będziemy omawiać.
– A jeśli tam faktycznie doszło do cudu? – zapytał Kosma.
– Gabrysiu, apeluję o rozsądek, bo stracę do ciebie szacunek. Tam doszło do takiego cudu, że z zapyziałej parafii robi się centrum pielgrzymkowe. Proboszcz śle do mnie listy, że nie życzy sobie takiego cyrku, organista obrasta w piórka. Wiesz, o co chodzi? Kościół może sobie pozwolić tylko na cuda kontrolowane. Ludzie mają jeździć do Częstochowy, a nie do jakichś Bielm. Jasna Góra, kochany Gabrysiu, gdzie są parkingi, okienka do przyjmowania intencji mszalnych, restauracje i sklepy z dewocjonaliami, ewentualnie Licheń. Wszystko pięknie zarządzane, uregulowane i w zgodzie z nauką Kościoła. Amen. Nie możemy sobie pozwolić, żeby jakiś organista po podstawówce pisał Biblię na nowo. Dlatego miał tam pojechać naukowiec w okularach, zrobić badania, coś tam zmierzyć i powiedzieć, że nie ma cudu. Żadnych kłamstw, bez oszustw i manipulacji.
– Czyli to są te względy proceduralne?
– Nie udawaj głupszego, niż jesteś w rzeczywistości! –podniósł głos biskup. – Wszystko kręci się wokół pieniędzy, Gabrysiu. Wszystko. Myślisz, że twoja trampolina z seminarium do policji była postawiona za darmo? Nie, nie była, to ludzie dający co niedzielę na ofiarę, pielgrzymi i dobrodzieje Kościoła postawili ją pod twoimi nogami, pozwolili miękko spaść, po czym odbić się w kolejnym kierunku. Więc uprzejmie proszę, abyś to rozważył i mnie posłuchał.
Kosma zarumienił się i przygryzł język. Oto jak się sprowadza romantyków na szorstki grunt codzienności.
– Przejdźmy do rzeczy – powiedział spokojnie biskup, widząc, że jego argumenty zamroczyły przeciwnika. – Zwyczajowo po objawieniu sprawę najpierw bada proboszcz danej parafii. W tym przypadku wszystko wydarzyło się przy kościele i opinia była natychmiastowa: kłamstwo. Jeśli mimo to sprawa się nasila, zajmuje się tym odpowiednia diecezja, wysyłając na miejsce swojego człowieka. Nie inaczej postąpiliśmy i w tym przypadku, tyle że… – Duchowny zawiesił głos.
– Zamordowano go? – zapytał Kosma.
– Gorzej – odpowiedział wyraźnie zmartwionym tonem wuj. – Po wizycie na miejscu ksiądz wyznaczony do tego zadania oficjalnie zrzucił sutannę.
– Zaginął? – rzucił Kosma lekko zdenerwowany, obawiał się powtórki wydarzeń z Wnyków.
– Nie, nic z tych rzeczy – odpowiedział Kawęcki. – To znaczy: nie wiemy, gdzie jest, ale oficjalnie wrócił do swej diecezji i bez głębszych wyjaśnień rozpoczął procedurę wystąpienia ze stanu duchownego. Od tej pory go raczej nie śledzimy.
– Stało się to wskutek wydarzeń na miejscu objawienia?
– Najwyraźniej. Poinformował przełożonych, że stracił wiarę – oznajmił zatroskanym głosem biskup. Dla cierpiącego na brak powołań Kościoła odejście jednego z kapłanów to był cios podwójny, bo i wizerunkowy.
– Stracić wiarę na miejscu objawień? – zdziwił się Kosma.
– Ciekawe, nieprawdaż?
Ciekawe. Z seminarium Kosma pamiętał, że powszechnym żartem było powiedzonko: nic nie przeszkadza tak w posłudze kapłańskiej jak wiara.
– Jednak doszło do morderstwa? – zapytał. – Wspominałeś o tym przy mojej poprzedniej wizycie.
– Tak – potwierdził smutno ksiądz. – Bardzo nieprzyjemna sprawa, lokalna policja wciąż prowadzi dochodzenie i uważają, niestety, że to był wypadek. Zostali poinformowani, że będziesz tam robił swoje, nie mają nic przeciwko, sprawa dla nich jest zamknięta. Jeśli będą marudzić lub sprawiać kłopoty, to dzwoń. Tak naprawdę to nie musisz się nawet z nimi spotykać, bo wszystko, co zgromadzili, jest tutaj. – Biskup podsunął mu saszetkę podobną do tej poprzedniej, wręczonej przed wyjazdem do Wnyków. – Moja kancelaria zrobiła to po nowoczesnemu, wszystko na dysku.
Kosma skinął głową i zabrał torbę z biurka.
– Dziękuję – odpowiedział.
– W środku są też kluczyki i dokumenty od samochodu. Taki prezent ode mnie, rekompensata za te niedogodności. – Zakręcił dłonią wokół swojej twarzy, jasno wskazując, o co mu chodzi. – Oraz premia za dobrze wykonane zadanie we Wnykach. Mam nadzieję, że samochód ci się spodoba, to jakieś nowe bmw, nie znam się, w kancelarii mówili, że najlepsze.
– Wujku, mam samochód – zaprotestował Kosma.
– Gabrysiu… – Kapłan westchnął z politowaniem. – Jedziesz tam jako wysłannik biskupa Mariana Kawęckiego, reprezentujesz moją osobę oraz powagę Kościoła katolickiego. Jakie będziesz miał poważanie, gdy zaparkujesz pod plebanią jakiegoś starego grata? Nie godzi się i tak być nie może. Musisz wzbudzać respekt i szacunek. Jedno doskonale idzie w parze z drugim, uwierz mi.
– Dziękuję. Kogo zamordowano?
– Kolejnego kapłana, którego tam wysłaliśmy. Miał trzy punkty na swojej trasie, weryfikował też inne cuda. Na początku odwiedził Podlasie i wieś Ostrożne, gdzie jedna kobieta ma nieustające objawienia, a następnie udał się do wsi Hryniewicze, gdzie figurka Matki Boskiej płacze krwawymi łzami. Ostatnim punktem jego wyprawy były Bielma w Bieszczadach, a nawet można pokusić się obecnie o stwierdzenie, że stało się ostatecznym. W tych Bielmach ktoś go zamordował. Wiesz, oglądam ostatnio namiętnie serial Ojciec Mateusz i wiem trochę, na czym polega policyjna robota, Gabrysiu. Domniemywam, że będziesz chciał odwiedzić obydwie lokalizacje, żeby prześledzić poczynania naszego człowieka. Uważam to za wyśmienitą koncepcję. Jeśli w którejś z nich napotkasz problemy, powołuj się na mnie, żaden duchowny nie odmówi ci pomocy. Mamy największą siatkę ludzi w tym kraju. – Wuj mrugnął porozumiewawczo.
– Tak zrobię – odpowiedział Kosma, trochę na odczepnego. Decyzje co do dalszego działania podejmie dopiero po zapoznaniu się z dokumentami zapisanymi na dysku.
– No, jedź już, jak będzie coś trzeba, to dzwoń do mnie lub do kancelarii, pomogą. Zrobiliśmy ci też takie specjalne wizytówki policyjne, wiesz, z jednej strony herb policji, z drugiej biskupa. – Uśmiechnął się i ponownie puścił do niego oko.
Kosma nie skomentował, pożegnał się z wujem i wyszedł z pałacu biskupiego.
Z Ostrożnego do Hryniewicz miał niecałą godzinę jazdy, a chociaż mruczący hipnotyzująco silnik beemki wręcz błagał o mocniejsze obroty, nie pozwolił sobie na szaleństwo. Jeśli przesiadasz się ze zwykłego samochodu do takiego potwora, to trzeba się z nim dobrze zapoznać, żeby cię nie pożarł na pierwszym zakręcie.
Sama wioska nie była okazała, ot kolejne podlaskie sioło, urocze, pełne nowej, bezdusznej architektury kontrastującej z drewnianymi domami. Każdy nowy dom, zbudowany na bazie najtańszego projektu z katalogu, mordował po cichutku bielą swego tynku ciepłą drewnianą zabudowę, pamięć i tradycję. Była to jednak naturalna kolej rzeczy, można było złorzeczyć, wygrażać pięścią duchom postępu, lecz powstrzymać się tego nie dało. Ciekawe, czy kiedyś tak samo dziadkowie kręcili głowami z dezaprobatą, widząc, jak nowe pokolenie buduje solidne drewniane domy zamiast krytych strzechą lichych chat i ziemianek.
Kościoła w samych Hryniewiczach nie było, cud dokonał się w niepozornym drewnianym baraku służącym za świetlicę. To tutaj kilkadziesiąt metrów od szosy stała nieduża figurka Matki Boskiej, której oczy spłynęły krwią w obecności gorliwej katoliczki odmawiającej różaniec. Cud nie był spektakularny, nie waliły tu pielgrzymkowe tłumy, nie było żadnych doniesień o uzdrowieniach. Co komu po cudzie, który nie uzdrawia? Nie ma sensu fatygować się na Podlasie, żeby sobie tylko popatrzeć na gipsową figurkę z pomazanymi czerwienią policzkami.
Kosma zaparkował na trawiastym placu, wysiadł z samochodu i ze zdziwieniem spojrzał na drewniany barak. Miejsce całkowicie niepozorne, równie dobrze nad drewnianą parterową konstrukcją można było zawiesić szyld „Bar” i byłoby to jak najbardziej na miejscu. Jego nowy samochód wydawał się tutaj tak samo nienaturalny jak krwawe maryjne łzy. Drewniany klocek był otoczony domkami jednorodzinnymi, stodołami i życiem codziennym w swej powszechnej, nudnej i szarej formie. Proboszcz pobliskiej parafii oznajmił mu telefonicznie, że sam go tutaj nie będzie pilotował, kościół jest w budowie i ma kupę roboty. Kosma skontaktował się więc z prośbą o spotkanie z dziennikarzem, który kilkukrotnie już publikował informację o cudzie. Byli umówieni dokładnie za pięć minut, jednak Łukasz Pawlicki przyjechał, podobnie jak i on, przed czasem. Zajechał na miejsce starą toyotą yaris i jak to mężczyzna z zazdrością rzucił okiem na furę Kosmy.
– Kosma Ejcherst? – zapytał, wysiadając z samochodu.
– We własnej osobie. Cieszę się, że znalazł pan chwilę na spotkanie. – Uścisnęli sobie ręce.
– Żaden problem – powiedział dziennikarz. – Zaczynają się wakacje, sezon ogórkowy, więc z przyjemnością trzasnę artykulik, jak to policja wypytuje o cud w Hryniewiczach.
– A jest tu cud? – zapytał bez złośliwości Kosma.
– A czy ja wiem? Tak naprawdę to nikt tego nie badał, proboszcz nie uznaje, a ja co pół roku coś tam napiszę, bo nieźle się klika, szczególnie przed świętami. Jak idzie Wielkanoc, to ludzi nachodzi na refleksje, szukają informacji o życiu Jezusa, cudach, padają w Wielki Piątek na kolana do spowiedzi. Potem, jak już wódka wypita, sałatka zjedzona i trzeba wracać do roboty, to wszystko się normuje, dalej Polak Polakowi katolikiem.
– W seminarium krążyło takie powiedzenie, że w Wielki Piątek spowiadają się tylko kurwy i mordercy – rzucił Kosma i zaraz ugryzł się w język. Przyjechał tu jako policjant, a cwany dziennikarz mógł szybko coś wyłapać, żeby podkręcić swój artykuł.
– I tak chyba jest. Nie ma u nas zbyt wielu tematów, mafia trzyma się bliżej stolicy, kibice nieszczególnie agresywni, ot, życie niespieszne, podlaskie. Jak na mój nos to tutaj po prostu jedna baba chciała nagonić ludzi na modlitwy różańcowe. Mało osób przychodziło, to wymyśliła taki cud. Jeden łowca sensacji sprawę badał i stwierdził, że ktoś podgrzewa zdalnie laserem skrystalizowaną czy tam zakrzepłą krew. Jest poutykana w oczach, a potem z daleka idzie wiązka laserowa, roztapia te kryształki i krew cieknie. Jest jej tyle, co kot napłakał, więc może to i prawda, kto wie?
– Nie ciekawiło to pana? Zbadać temat, wyjaśnić, obalić lub potwierdzić?
– Owszem, ciekawiło. Tutaj jednak wpadamy w pułapkę lokalnych zależności i trzeba zadać sobie ważne pytanie: Czy komukolwiek zależy na prawdzie? Katolicy, jak to oni: wierzą. Kościół tradycyjnie: dystansuje się od sprawy. Niewierzący oczywiście śmieją się z zabobonu. Jeśli wykryję oszustwo, to katolicy i tak to zignorują, bo im dowody niepotrzebne, liczy się wiara, choć szukają dowodów nieustannie. Jeśli potwierdzę brak oszustwa, to niewierzący tego nie uznają, bo i tak wiedzą swoje. Błędne koło wzajemnej ignorancji i zapatrzenia w siebie.
– I tak od wieków i na wieki wieków, czyż nie?
– Amen. To teraz proszę mi powiedzieć, dlaczego o tę sprawę pyta policja.
– Szukam informacji o pewnym człowieku, który zjawił się tutaj dwudziestego dziewiątego maja, by sporządzić raport dla Kościoła w kwestii rzekomego cudu.
– W tym chyba nie pomogę – odpowiedział dziennikarz.
– Dziś nie, ale prześlę panu zdjęcie tego mężczyzny, może rzuci się komuś w oczy.
– Wątpię, czy zaowocuje to jakimś mocnym artykułem.
– Wie pan, warto spróbować. Na zachętę powiem, że ten człowiek został zamordowany i bardzo możliwe, że jego wizyta w Hryniewiczach ma jakiś związek ze sprawą.
– To zmienia postać rzeczy. – Dziennikarz się uśmiechnął. – Różaniec odbywa się tutaj tylko w piątki, pojutrze zajrzę i wypytam rozmodlone towarzystwo. Znają mnie i lubią, bo nigdy nie napisałem o tych krwawych łzach złego słowa.
– Lokalne zależności, co? – Kosma uśmiechnął się pobłażliwie.
– Jakoś trzeba żyć – odpowiedział dziennikarz. – Wyśle mi pan to dzisiaj na maila?
– Tak.
– Jak sobie pan władza życzy – odparł Łukasz Pawlicki.
Uścisnęli sobie dłonie i wsiedli do samochodów. Kosma ruszył do Białegostoku, gdzie czekał na niego pokój w hotelu.ROZDZIAŁ 2
Beniowa, 1 czerwca 1946 roku
Znienawidzone Bieszczady powitały go piękną pogodą, pieszczącą oczy zielenią i śpiewem ptaków. Samochodem okrutnie rzucało na wybojach, zawieszenie wysłużonego gazika wydawało iście potępieńcze jęki, ale radziecka konstrukcja z mozołem pokonywała kolejne zakręty gruntowej drogi. Wyjechali na małe wzniesienie i major Lew Koroniewski nakazał zatrzymać samochód, co nastąpiło z piskiem hamulców i zgrzytem wybijanego biegu. Jadące za nimi auta dopiero wyłaniały się zza zakrętu drogi.
– Towarzyszu majorze? – zapytał kierowca w stopniu kaprala, spoglądając na oficera.
– To ta wieś? – Koroniewski wskazał chałupy majaczące w oddali.
– Tak jest – zameldował kapral.
Major obejrzał się; jadąca z nim kolumna docierała do miejsca postoju, samochody kolejno się zatrzymywały, ale kierowcy nie gasili silników. Z pierwszego z nich wyskoczył chorąży Marcel Czerwiński i podbiegł do samochodu majora, po czym bez pytania wszedł na tylną część pojazdu i stanął obok swojego dowódcy, spoglądając we wskazanym przez kierowcę kierunku.
– Beniowa – oznajmił chorąży. – Ostatni raport wskazuje na dziewięćdziesiąt siedem chałup i sześciuset siedemnastu mieszkańców. Cerkiew, folwark, młyn i tartak.
– Nasi?
– Głównie Rusini, Łemkowie i Bojkowie, trochę Polaków, ale głównie małżeństwa mieszane.
– Spokojni?
– Bardzo – zapewnił chorąży.
– UPA?
– Kto to wie. – Czerwiński wzruszył ramionami. – Informatorzy wskazują na czotę „Orła” i sotnię „Bira”, ale raczej w okolicznych lasach. Ot, spokojna wieś.
– Spokojna wieś, powiadacie… – westchnął major.
Co prawda sam powinien dokładnie przejrzeć raporty wywiadu, donosy sąsiadów i mapy z zaznaczonymi ruchami sotni Ukraińskiej Armii Powstańczej, ale miał to w dupie. Został skierowany tutaj tylko dlatego, że był już oficerem w przedwojennej Polsce, a takich Rosjanie nienawidzili. Niewdzięczne zadanie, jakie mu wyznaczono, doprowadzało go do szału, urągało honorowi oficera Wojska Polskiego, no, ale przecież teraz byli w Ludowym Wojsku Polskim, tworze całkowicie podległym Stalinowi. Na szczęście towarzyszący mu chorąży doskonale zdawał sobie sprawę z tego nastawienia, a że w trakcie marszu na Berlin zżyli się niemal jak bracia, to teraz spokojnie załatwiał za niego kwestie przygotowania.
– Wódki, obywatelu majorze? – Pytanie było czysto retoryczne, bo Czerwiński już trzymał butelkę w ręce, a kierowca wyjmował ze schowka szklanki.
– Lej, Marcelku – odparł Koroniewski, po czym przyłożył do oczu lornetkę i spojrzał na wieś zatopioną w miękkim słońcu zachodzącym nad Bieszczadami.
Drewniane chaty, zwane przez miejscowych chyżami, bardzo pasowały do krajobrazu pełnego zielonych lasów i błękitnego nieba. Przysadziste chałupy otaczały wielką lipę, która stała w centrum wsi, wokół obejść krzątali się gospodarze, zganiano krowy z pól. W podmokłej części wsi dzieciarnia zabierała się do zganiania gęsi i kaczek. Spojrzał w lewo, ale kopuły cerkwi ledwie majaczyły przez gęste listowie, przebijały się jedynie słoneczne odblaski odbite od wypolerowanej blachy.
Lornetka zawisła na skórzanym pasku i major wyciągnął dłoń po kieliszek.
– „Wsi spokojna, wsi wesoła! Który głos twej chwale zdoła?” – wyrecytował z pamięci fragment pieśni Jana Kochanowskiego i wypił wódkę jednym haustem.
– Na zdrowie – rzucił szybkim toastem kierowca.
– Baczewski? – zdziwił się major, smakując gorzki trunek. – Skąd wyście dorwali wódkę od Baczewskiego?
– Okazało się, że tutejszy kwatermistrz to mój ziomek z Sandomierza – poinformował z radością w głosie chorąży. – Tak siedliśmy wieczorem wznieść toast za stare czasy, a ten wyjmuje baczewskiego. Przecież Lwów o rzut kamieniem, to jeszcze sporo po magazynach wojskowych zarekwirowanych skarbów, tak mówił. No i udało mi się kilka butelek wydębić od niego.
– No to na drugą nóżkę – zarządził major, nadstawiając kieliszki. W wojsku wódki było w bród, ale była to zazwyczaj najpodlejsza ruska berbelucha, która nie musiała ani pachnieć czy też smakować, za to musiała podnosić odwagę i zabijać sumienie. W żołnierzu radzieckim jednak zabijać nie było czego, bo o sumieniu nie słyszał, odwagę zastępowano głupotą i przymusem, a do ogłupiania cuchnąca gorzałka nadawała się idealnie.
Wypili, kieliszki powędrowały do schowka, major Koroniewski skinął głową, na co chorąży natychmiast zeskoczył z gazika.
– Rozkazy przekazane? – zapytał go Koroniewski.
– Tak jest, obywatelu majorze. – Zasalutował mu do orzełka bez korony przyszytego na czapce. Chorąży uwielbiał tytułować swojego przyjaciela obywatelem lub towarzyszem i robił to zawsze z tak cynicznym uśmiechem, że dobry humor udzielał się także i majorowi. Obecnie nie wolno było mówić „panie majorze”, bo panowie to byli za sanacji, z polskimi panami komunizm walczył bohatersko i z poświęceniem.
– Powtórz im jeszcze raz, że we wsi nikt nie ma prawa nawet spojrzeć na dziewuchy, prosimy o gościnę i ją przyjmujemy. Można potańczyć, wypić, zjeść, ale jak mi który chociaż w policzek pocałuje albo po dupie klepnie którąś kobitkę, to osobiście wyprowadzę za chałupę i zastrzelę.
– Tak jest, obywatelu majorze! – krzyknął, prężąc się niczym struna chorąży, po czym regulaminowo odwrócił się, stukając oficerkami, i ruszył w stronę kolumny samochodów.
Koroniewski klepnął w ramię szofera, ten wrzucił ze zgrzytem bieg i samochód ruszył z warkotem czterocylindrowego silnika skopiowanego przez radzieckich inżynierów z amerykańskiego forda AA. Jechało za nim kilka gazików i cztery ciężarówki marki Studebraker, z czego dwie wypełnione żołnierzami. Major celowo zarządził postój na górce, aby we wsi ich dostrzeżono, co też się stało, bo im bliżej byli zabudowań, tym głośniejsze dochodziło ich szczekanie psów. Major chciał dać czas mieszkańcom Beniowej na spokojne działania, jakie przeprowadzano w każdej wsi na widok zbliżającego się wojska. Po pierwsze, ukrywano wszystkie młode dziewczyny, aby nie rzucały się w oczy, następnie podobnie czyniono z chudobą, aby któremuś z wojaków nie wpadła w oko szczególnie tłusta gęś. Potem zostawało zawołać starszego nad wioską i księdza, aby mogli rozmówić się z gośćmi.
Droga była prosta, koleiny coraz równiejsze, więc jechało się wreszcie całkiem przyjemnie. Lipa górująca nad wsią rosła w oczach, pierwsze psy już biegły w ich kierunku, oszczekując intruzów, za nimi biegły co odważniejsze dzieci, ciekawe niecodziennych gości. Gdy podjechali pod pierwszą chałupę, na drodze pojawił się rosły mężczyzna o potężnych przedramionach skrzyżowanych na piersiach. Wąsy i broda nadawały mu wygląd uczonego męża, chociaż szeroka klatka i sękate dłonie jasno wskazywały, że do ksiąg zasiada dużo rzadziej niż do pługa. Z lewej strony zza kutego ogrodzenia otaczającego cerkiew i cmentarz wyszedł ksiądz i szybkim krokiem zmierzał w ich kierunku. Major zeskoczył z samochodu, poprawił mundur i podszedł w stronę czekającego na niego mężczyzny. Nie śpieszył się, chciał, aby ksiądz do nich dołączył.
– Major Lew Koroniewski, Trzydziesty Czwarty Pułk Piechoty – przedstawił się gospodarzowi wsi.
– Wasyl – odpowiedział spokojnie mężczyzna. – Co to, znowu wojna? – zapytał po polsku, ale z bardzo silnym akcentem rosyjskim. Koroniewski doskonale władał rosyjskim, ale byli w Polsce i nie zamierzał zmieniać języka.
– Gdzie tam. – Major machnął ręką. – Jesteśmy tutaj ze względów bezpieczeństwa.
– Chrystos woskresie – powitał ich lekko zdyszany ksiądz.
– Prawdziwie zmartwychwstał – odpowiedział major, doskonale obeznany ze zwyczajami katolików ze Wschodu.
– A, Polacy – stwierdził duchowny, nie wiadomo, czy ciesząc się z tego faktu, czy też nim smucąc. – Ksiądz Antoni Lutyj. Panie majorze, co was sprowadza?
– Zabezpieczamy te tereny w związku ze wzmożoną działalnością UPA – poinformował Koroniewski. – Zmierzcha się i chcielibyśmy poprosić o gościnę. Rano jedziemy dalej. Muszę dać ludziom odpocząć.
– Ale to u nas? – zdziwił się ksiądz. – Toż może lepiej do dworu? Tam wygodniej będzie. I ludzi łatwiej rozmieścić.
– Nie bójcie się – uspokoił go Koroniewski z szerokim uśmiechem. – Żołnierze mają przykazane, aby nikomu włos z głowy nie spadł. Ugościcie w chatach? Podziękujemy. Jak każecie na podwórzu spać, też dla nas to żadna hańba, w drodze na Berlin spało się i w rowach z wodą. Przywykliśmy.
– Gość w dom, Bóg w dom – odpowiedział ksiądz, skłaniając się lekko. – Gdzie tam w rowach, czerwiec, ale nocki chłodne. Pana majora zapraszam do siebie na kwaterę, może jeszcze z jednym czy dwoma oficerami, miejsce się znajdzie, a resztę po chałupach rozmieścimy.
– Dziękuję. – Major skłonił się krótko. – Słowem oficerskim gwarantuję, że moi ludzie do rana nikomu żadnej nieprzyjemności nie uczynią, o córki i żony się nie bójcie. Nawet jakby której amory były w głowie, to u nas celibat, i to pod karą śmierci. Prowiant mamy swój, spiżarniom nie zaszkodzimy.
– Wasylu? – zwrócił się ksiądz do rosłego mężczyzny, z którego twarzy gęsto pokrytej brodą ciężko było coś wyczytać.
– Gość w dom, Bóg w dom – powtórzył gospodarz. – Zajeżdżajcie lekkimi samochodami między chałupy, ale duże lepiej ostawić. Ziemia miękka.
Koroniewski spojrzał na chorążego, ten tylko skinął głową i ruszył wydać odpowiednie rozkazy.
– A ja zapraszam na kolację, jak już wojsko się rozlokuje – powiedział ksiądz.
– Wybaczcie, ale zwykłem jadać ze swoimi żołnierzami – odpowiedział major. – Razem się wojuje, to i razem biesiaduje.
– Stoły wystawimy na majdan, razem siądziemy – zarządził tym razem Wasyl, po czym odwrócił się i ruszył w stronę chałup.
Major nie poszedł za nim, chciał mu dać czas, aby uspokoił pozostałych mieszkańców, którzy pewnie obawiali się wojska. Oczywiście tylko dzieci nie trzeba było uspokajać, te wystawiały ciekawskie głowy zza węgłów chałup. Ksiądz też coś mruknął pod nosem i szybkim krokiem udał się w kierunku plebanii, która stała po drugiej stronie drogi, naprzeciw kościoła.
– Obywatelu majorze, rozkazy wydane – zameldował chorąży.
– Czekoladę jakąś mamy?
– Kilka tabliczek, jeszcze poniemiecka.
– Gdzie ty to wszystko mieścisz? – zapytał się z uśmiechem major.
– Trzeba mieć, nigdy nie wiadomo, czym przyjdzie pohandlować.
– Poświęcimy jedną.
– To droga rzecz.
– Marcelku, te dzieciaki pewnie w życiu czekolady na oczy nie widziały, zrób to dla mnie.
– Wedle rozkazu. – Chorąży westchnął z cieniem żalu w głosie.
Wieś wyglądała dość bogato, chałupy miały spadziste dachy, by śnieżne i surowe bieszczadzkie zimy im nie zaszkodziły. Okna, najczęściej dwa lub trzy, wstawione w ściany z ciemnego drewna, były ozdobione okiennicami pomalowanymi na niebiesko, biało lub żółto, niektóre dodatkowo wzbogacono ornamentami złożonymi z kropek, zygzaków i kółek. Łączenia poziomych belek również w wielu przypadkach były pokryte kolorowym wypełnieniem, stąd też każde domostwo harmonijnie wpasowywało się w wieś, a jednocześnie było jedyne w swoim rodzaju. Widać było, że każdy z gospodarzy bardzo dba o swoje siedlisko: a to pomalowano fantazyjnie drzwi, gdzie indziej zręby belek, tu umieszczono w wyciętej wnęce ikonę, tam stał wyrzeźbiony z drewna świątek. Obejścia także były bardzo zadbane, aż miło wchodziło się do wsi, gdzie gospodarze kochali każdy centymetr swojego dobytku.