Bielmo. Niezwykły przypadek Edgara Allana Poe - ebook
Bielmo. Niezwykły przypadek Edgara Allana Poe - ebook
Zaskakująca opowieść o morderstwie i zemście w West Point, z udziałem emerytowanego
detektywa i młodego kadeta nazwiskiem… Edgar Allan Poe
W 1830 roku spokój październikowego wieczoru w wojskowej Akademii West Point zakłóca
odkrycie wiszącego ciała młodego kadeta. Następnego ranka wychodzi na jaw coś jeszcze bardziej
makabrycznego: ktoś wykroił ze zwłok serce. Augustus Landor - który przed przejściem na
emeryturę wyrobił sobie pewną renomę jako śledczy nowojorskiej policji - ma za zadanie
przeprowadzić dyskretne dochodzenie. Tą dziwną sprawą musi zajmować się w tajemnicy,
ponieważ skandal mógłby wyrządzić młodej jeszcze instytucji nieodwracalne szkody. Znajduje
jednak pomoc u nieoczekiwanego sprzymierzeńca - emocjonalnego młodego kadeta ze
skłonnością do alkoholu, dwoma tomikami poezji na koncie i mroczną przeszłością, która z
rozdziału na rozdział jawi się w innym świetle. Dziwny, nawiedzony poeta, do którego Landor
żywi ojcowską sympatię, nazywa się Edgar Allan Poe…
"Louis Bayard jest pisarzem obdarzonym niezwykłym talentem: językowym, fabularnym, oraz
tym tajemniczym połączeniem śmiałości i kunsztu, które sygnalizuje, że oto narodził się wielki
pisarz".
Joyce Carol Oates
Na podstawie powieści powstał film Netflix z Christianem Bale i Gillian Anderson w rolach
głównych
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-863-8 |
Rozmiar pliku: | 856 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
19 kwietnia 1831 roku
Za dwie lub trzy godziny… a właściwie trudno powiedzieć… na pewno za trzy godziny, a najwyżej za cztery… Powiedzmy, że w ciągu czterech godzin będę martwy.
Wspominam o tym, bo wskutek tego wszystko zaczyna jawić się inaczej. Na przykład zainteresowały mnie ostatnio moje palce. Także najniższa listwa żaluzji, nieco przekrzywiona. A pęd wisterii za oknem, który odłamał się od łodygi, zwisa jak szubienica. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłem. I jeszcze coś: przeszłość ciśnie się teraz z całą siłą teraźniejszości. Czyż wszyscy ludzie, którzy zaludniali moje życie, nie przybiegają tu tłumnie? Jak to możliwe, że nie zderzają się głowami? Przy kominku siedzi radny z Hudson Park; obok niego moja żona przesypuje w fartuchu popiół do puszki, a kto się temu przygląda? Mój sędziwy nowofundlandczyk. W głębi korytarza widzę moją matkę, która nigdy nie przekroczyła progu tego domu; zmarła, zanim skończyłem dwanaście lat, a teraz prasuje mój niedzielny garnitur.
Ciekawa sprawa: moi goście w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Obowiązuje tutaj ścisła etykieta, której nie umiem rozgryźć.
Zresztą, prawdę powiedziawszy, nie wszyscy stosują się do jej zasad. Od godziny brzęczy mi nad uchem niejaki Claudius Foot. Aresztowałem go piętnaście lat temu za obrabowanie poczty w Rochester. Wyrządziłem mu tym wielką niesprawiedliwość: miał trzech świadków, którzy zeznali pod przysięgą, że okradał wtedy pocztę w Baltimore. Wpadł w szał, uciekł z miasta za kaucją, wrócił po sześciu miesiącach, obłąkany z powodu cholery, i rzucił się pod dorożkę. Gadał w kółko aż do śmierci. Wciąż gada.
Powiem wam, że jest całkiem sporo ludzi. W zależności od nastroju, od kąta padania promieni słonecznych przez okno w salonie, patrzę na to albo nie. Przyznaję, że bywają chwile, kiedy chciałbym mieć więcej kontaktu z żywymi, ale w dzisiejszych czasach jest o to coraz trudniej. Patsy już mnie nie odwiedza… Profesor Pawpaw zwariował i mierzy głowy w Hawanie. A co się tyczy jego, to po co miałbym go przywoływać? Mogę go przywołać jedynie w głowie, ale jak tylko to robię, rozbrzmiewają w niej wszystkie stare rozmowy. Ten wieczór spędziliśmy na przykład na rozmowach o duszy. Ja nie byłem przekonany, czy mam duszę, ale on tak. Zabawnie by się go słuchało, gdyby nie perorował o tym z taką powagą. Z drugiej strony, nikt nigdy nie przycisnął mnie w tej kwestii, nawet mój własny ojciec (wędrowny pastor prezbiteriański, za bardzo zajęty duszyczkami swoich owieczek, aby przywiązywać większą wagę do mojej). Raz po raz powtarzałem: „Dobra, dobra, może ma pan rację”. Tylko go to nakręcało. Mówił mi, że odsuwam od siebie to pytanie, oczekując potwierdzenia empirycznego. A ja pytałem: „Skoro nie ma takiego potwierdzenia, to czy mogę zrobić coś więcej niż powiedzieć: »Może ma pan rację«?”.
Kręciliśmy się w kółko, aż pewnego dnia powiedział:
— Panie Landor, przyjdzie chwila, w której pańska dusza się odwróci i najzupełniej empirycznie spojrzy panu w twarz. W tym momencie pana opuści. Spróbuje pan ją złapać, ale nadaremno! Niech pan to sobie wyobrazi: rozpościera orle skrzydła i odlatuje ku azjatyckim gniazdowiskom.
No cóż, miał skłonność do takiego fantazjowania. Dosyć tandetnego, jeśli mam być szczery. Ja sam zawsze wolałem fakty od metafizyki. Dobre, solidne, swojskie fakty — można na nich dociągnąć do końca dnia. Na kręgosłup tej opowieści złożą się zatem fakty i logiczne wnioski. Tak jak zawsze składały się na kręgosłup mojego życia.
Pewnego wieczoru — rok wcześniej przeszedłem na emeryturę — moja córka usłyszała, jak mówię przez sen. Przyszła do mojego pokoju i była świadkiem tego, jak przesłuchuję nieżyjącego od dwudziestu lat podejrzanego.
— To się nie trzyma kupy — powtarzałem w kółko. — Chyba pan to widzi, panie Pierce.
Chłopina pokroił zwłoki swojej żony na kawałki i nakarmił nimi sforę psów stróżujących przy magazynie w Battery. W moim śnie jego oczy zaróżowiły się ze wstydu; bardzo przepraszał, że zajmuje mi czas. Pamiętam, że mu powiedziałem:
— Pan czy kto inny, bez różnicy.
Ten sen mi uświadomił, że życia zawodowego nie da się tak łatwo zostawić za sobą. Można się wybrać na Hudson Highlands, można się schować za książkami, rozwiązywać łamigłówki albo chodzić na spacer… a twoja praca i tak cię znajdzie.
Mogłem uciec, na większym pustkowiu może by mi się to udało. Zachodzę w głowę, jakim cudem dałem się namówić do powrotu, ale czasem mam wrażenie, że to wszystko stało się po to, abyśmy się odnaleźli, on i ja.
Nie ma jednak sensu spekulować. Mam historię do opowiedzenia, przeżycia do zrelacjonowania. A ponieważ wiele aspektów tych przeżyć było dla mnie niedostępnych, w razie potrzeby oddam głos innym, zwłaszcza mojemu młodemu przyjacielowi. Tak naprawdę to z jego ducha zrodziła się ta historia i kiedy próbuję sobie wyobrazić, kto przeczyta ją jako pierwszy, to jego mam przed oczyma: to jego palce wędrują po linijkach i szpaltach, to jego oczy podążają za moją bazgraniną.
Tak, wiem: nie mamy możliwości wybierać sobie czytelników. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko zdać się na tego nieznajomego — przypuszczalnie jeszcze nienarodzonego — który znajdzie te słowa. Tobie, Szanowny Czytelniku, dedykuję tę opowieść.
I tak stałem się swoim własnym czytelnikiem. Po raz ostatni. Proszę dołożyć do kominka, panie radny.
I znowu wszystko zaczyna się od początku.
OPOWIEŚĆ GUSA LANDORA
1
Moje zawodowe zaangażowanie w sprawę West Point datuje się od poranka dwudziestego szóstego października tysiąc osiemset trzydziestego roku. Tego dnia wybrałem się na zwyczajowy spacer — choć nieco później niż zwykle — po wzgórzach otaczających wodospad Buttermilk Falls. Pamiętam, że pogoda była typowa dla tej pory roku. Liście, nawet te uschnięte, wydzielały ciepło, które przenikało przez moje podeszwy i ozłacało spowijającą budynki farmerskie mgłę. Szedłem samotnie wstęgą drogi między wzgórzami. Słyszałem tylko szuranie własnych butów i szczekanie psa Dolpha van Corlaera — i chyba też własny oddech, ponieważ tego dnia wspiąłem się dość wysoko. Zmierzałem w kierunku granitowego cypla, który miejscowi nazywają Shadrah Heel, i właśnie opasałem ramieniem topolę, aby zaczerpnąć tchu przed końcowym podejściem, kiedy do moich uszu dotarł dźwięk sygnałówki, gdzieś z daleka na północy.
Znałem ten dźwięk — trudno go nie znać, jeśli ktoś mieszka w pobliżu akademii wojskowej, ale tego ranka dziwnie brzęczał mi w uchu. Po raz pierwszy zacząłem się zastanawiać, jak to możliwe, że dźwięk sygnałówki dociera tak daleko.
Nie są to sprawy, które w normalnych okolicznościach by mnie zaprzątały. Nie obarczałbym Cię, Szanowny Czytelniku, tymi rozważaniami, gdyby nie odzwierciedlały stanu mojego umysłu. Bo widzisz, w normalny dzień nie myślałbym o sygnałówkach. Nie odwróciłbym się przed dotarciem na szczyt, a dostrzeżenie śladów kół nie zajęłoby mi tak wiele czasu.
Dwie koleiny, każda głęboka na pół palca. Zobaczyłem je w drodze powrotnej, ale uważałem je tylko za jedną z wielu rzeczy, które mnie otaczały: aster, klucze gęsi na niebie. Wszystko to było mocno ściśnięte razem, a nie umieszczone w osobnych przegródkach, więc tylko połowicznie zarejestrowałem te koleiny i nie prześledziłem łańcucha przyczyn i skutków (co do mnie niepodobne). Dlatego tak bardzo mnie zaskoczyło, kiedy po osiągnięciu szczytu wzgórza na podwórzu przed moim domem zobaczyłem zaprzężony w czarnego gniadosza faeton.
Na koźle siedział młody artylerzysta, ale moje oczy, nawykłe do rozróżniania rannych, już wcześniej skierowały się ku opartemu o powóz mężczyźnie. W galowym umundurowaniu wyglądał jak do portretu. Od stóp do głów obszyty złotem: złocone guziki i złocony sznur czaka, złocona mosiężna rękojeść szabli. Jaśniejszy niż słońce — taki mi się jawił — i przemknęła mi przez głowę myśl, że stworzyła go sygnałówka. W końcu wcześniej grała muzyka, a teraz stał przede mną ten mężczyzna. Coś się we mnie rozluźniło — dostrzegam to — tak jak rozluźnia się pięść i można dostrzec poszczególne części: palce, dłoń.
Miałem przynajmniej tę przewagę, że oficer nie wiedział o moim nadejściu. Odniosłem wrażenie, że w jego członki wlał się leniwy nastrój dnia. Oparł się o konia, bawił się wędzidłem, kręcąc nim w rytm machania ogonem przez gniadosza. Oczy na wpół zamknięte, głowa kiwa się na swoim słupku…
Moglibyśmy tak trwać jeszcze przez jakiś czas — ja obserwujący, on obserwowany — gdyby nie przerwała nam strona trzecia. Krowa. Wielka bordowa krowa z przyjaznymi rzęsami. Wychodziła z jaworowego zagajnika, zlizując z mordy parę listków koniczyny. Przybliżyła się i zaskakująco taktownie zaczęła okrążać faeton — najwyraźniej uznała, że intruz dysponuje dobrym uzasadnieniem dla swojego najścia. Oficer odstąpił o krok do tyłu, jakby szykował się do ataku, i nerwowo sięgnął po rękojeść szabli. Przypuszczam, że to właśnie obawa przed rozlewem krwi (czyjej?) w końcu wytrąciła mnie ze stuporu — zawadiackim krokiem ruszyłem w dół wzgórza, wołając przy tym:
— Ma na imię Hagar!
Oficer był zbyt dobrze wyszkolony, aby gwałtownie się odwrócić. Przekręcał głowę i całe ciało krótkimi etapami.
— W każdym razie tak na nią wołam — dodałem. — Przybyła tutaj kilka dni po mnie. Nie chciała się przedstawić, więc musiałem nadać jej jakieś imię.
Zdobył się na coś na kształt uśmiechu.
— Piękne zwierzę, sir — powiedział.
— Republikanka. Przychodzi i odchodzi, kiedy jej się podoba. Bez żadnych zobowiązań po którejkolwiek stronie.
— Aha. Tak się zastanawiam…
— Wiem, wiem, gdyby wszystkie kobiety takie były.
Młody człowiek nie był tak młody, jak sądziłem. W najlepszym razie parę lat po czterdziestce: zaledwie dziesięć lat młodszy ode mnie, a wciąż używają go na posyłki. Ale ta misja była w tej chwili jedyną rzeczą, której mógł się trzymać. Usztywniła go od stóp do głów.
— Czy mam przyjemność z panem Augustusem Landorem, sir? — zapytał.
— Tak.
— Porucznik Meadows, do usług.
— Miło mi.
Odchrząknął — dwa razy.
— Jestem tu po to, aby pana poinformować, że rektor pułkownik Thayer prosi pana na rozmowę.
— Jakiego charakteru rozmowę? — zapytałem.
— Nie jestem upoważniony do udzielenia panu tej informacji, sir.
— No tak, oczywiście. Czy to ma jakiś związek z wykonywanym przeze mnie dawniej zawodem?
— Nie jestem upo…
— A mogę się przynajmniej dowiedzieć, kiedy ta rozmowa miałaby się odbyć?
— Natychmiast, sir. Jeśli to panu odpowiada.
Przyznaję: piękno tego dnia nigdy nie stało mi tak wyraźnie przed oczyma jak w tym momencie. Ten niezwykły welon w powietrzu, tak nietypowy jak na koniec października. Gęste zaspy mgły w zagłębieniach terenu. Dzięcioł wybijający na jaworze jakiś szyfr. Zostań!
Wskazałem laską w kierunku drzwi.
— Czy na pewno nie napiłby się pan kawy, poruczniku?
— Nie, dziękuję, sir.
— Mógłbym panu usmażyć trochę szynki, jeśli pan…
— Nie, dziękuję, już jadłem.
Odwróciłem się i zrobiłem krok w stronę domu.
— Przyjechałem tutaj ze względów zdrowotnych, poruczniku.
— Słucham?
— Mój lekarz mi powiedział, że to moja jedyna szansa na dożycie sędziwego wieku: muszę wyjechać w góry, poza miasto.
— Mhm.
Te tępe brązowe oczy. Ten tępy blady nos.
— I oto ma pan przed sobą okaz zdrowia. — Przytaknął. — Zgodziłby się pan ze mną, poruczniku, że ludzie przywiązują do zdrowia nadmierną wagę?
— Nie umiem powiedzieć. Być może ma pan rację, sir.
— Czy jest pan absolwentem Akademii, poruczniku?
— Nie, sir.
— A, czyli osiągnął pan swoją rangę ciężką pracą, stopień po stopniu?
— Owszem, sir.
— Ja sam nie poszedłem na studia. Jaki był sens dalej się edukować, skoro nie ciągnęło mnie do stanu duchownego? Tak uważał mój ojciec. W tamtych czasach tak uważali wszyscy ojcowie.
— Rozumiem.
Należy sobie wyjaśnić, że do normalnej rozmowy nie stosują się reguły przesłuchania. W normalnej rozmowie ten, który mówi, jest słabszy od tego, który nie mówi. Ale na tym etapie nie byłem dostatecznie silny, aby obrać inną drogę. Kopnąłem więc koło faetonu.
— Bardzo szykowny pojazd jak na jednego pasażera — rzekłem.
— Tylko ten był dostępny, sir. A nie wiedzieliśmy, czy ma pan konia.
— A gdybym tak postanowił nie jechać, poruczniku?
— Czy pan pojedzie, czy nie, panie Landor, to pańska decyzja. Jest pan osobą prywatną, a żyjemy w wolnym kraju.
„W wolnym kraju”, tak powiedział.
To był mój kraj. Hagar, kilka kroków na prawo ode mnie. Drzwi mojej chaty, wciąż uchylone, kiedy wychodziłem. W środku: świeżo przyniesiony z poczty zestaw łamigłówek, kubek zimnej kawy, smętne żaluzje, sznur suszonych brzoskwiń i wiszące w rogu komina strusie jajo, podarowane mi wiele lat wcześniej przez handlarza przyprawami z Czwartej Dzielnicy. A z tyłu: mój koń, stary rogacz, przywiązany do palisady, obudowany murem siana. Na imię miał Koń.
— Piękny dzień na przejażdżkę — powiedziałem.
— Tak, sir.
— A leniuchowanie może się przejeść, to fakt. — Spojrzałem na niego. — I pułkownik Thayer czeka, to kolejny fakt. Czy pułkownika Thayera można uznać za fakt, poruczniku?
— Może pan wziąć własnego konia — powiedział nieco zdesperowany. — Jeśli pan woli.
— Nie.
Słowo to zawisło w milczeniu, które nas od siebie oddzielało, kiedy tak staliśmy. Hagar wciąż krążyła wokół faetonu.
— Nie — powtórzyłem w końcu. — Chętnie z panem pojadę, poruczniku. — Dla pewności spojrzałem na swoje stopy. — Prawdę rzekłszy, jestem wdzięczny za towarzystwo.
Na takie słowa czekał. Natychmiast wyciągnął z pojazdu drabinkę, oparł ją o pojazd i podał mi pomocną dłoń. Ramię dla starego pana Landora! Postawiłem stopę na najniższym szczeblu, próbowałem się dźwignąć, ale poranny spacer mocno mnie wymęczył, noga się pode mną ugięła i ciężko runąłem na drabinkę, trzeba mnie było wepchnąć do środka. Opuściłem się na twardą drewnianą ławkę, a on wsiadł za mną, po czym powiedziałem, odwołując się do jedynej pewnej rzeczy, którą z kolei ja dysponowałem:
— Poruczniku, może w drodze powrotnej powinien pan skorzystać z drogi pocztowej. Droga koło farmy Hoesmana jest o tej porze roku niezbyt przejezdna dla powozów. — Stało się to, na co liczyłem. Zastygł, po czym przechylił głowę na jedną stronę. — Przepraszam — powiedziałem. — Należało wyjaśnić. Być może pan zauważył, że w uprzęży pańskiego konia utkwiły trzy bardzo duże płatki słonecznika. A oczywiście największe słoneczniki są u Hoesmana — niemal skaczą na człowieka, kiedy się tamtędy przejeżdża. A ta żółta plama z boku? Właśnie taki kolor ma kukurydza Hoesmana, który podobno stosuje specjalny nawóz — kości kurczaka i kwiaty forsycji, tak głosi miejscowa plotka, ale Holender nigdy prawdy ci nie powie, co? A tak przy okazji, poruczniku, czy pańska rodzina nadal mieszka w Wheeling?
Nie spojrzał na mnie, ale poznałem, że trafiłem w dziesiątkę, bo skulił ramiona i gwałtownie zastukał w dach. Koń ruszył pod górę, rzuciło mnie do tyłu i wtedy przyszło mi do głowy, że gdyby nie było za mną ściany, która mnie zatrzymała, dalej bym się przechylał i przechylał, i przechylał… Widziałem to wszystko bardzo wyraźnie w głowie. Dotarliśmy do szczytu wzgórza, faeton skręcił na północ, a za oknem zobaczyłem podwórze mojego domu i zgrabną postać Hagar, która nie czekała na wyjaśnienia, tylko się oddaliła. I nigdy już nie wróciła.
OPOWIEŚĆ GUSA LANDORA
2
Tam tata tam. Tam tata tam.
Jechaliśmy już z półtorej godziny i byliśmy jakieś pół mili od terenów Akademii, kiedy rozległy się bębny. Na początku tylko zawierucha w powietrzu, a potem pulsowanie, w każdym zagłębieniu gruntu. Kiedy spojrzałem w dół, moje stopy poruszały się w rytm bębnów, a ja nie odzywałem się ani słowem. Pomyślałem: „Tak właśnie zmuszają cię do posłuszeństwa. To wchodzi w krew”.
Zabieg ten z pewnością zadziałał w przypadku mojego towarzysza. Porucznik Meadows siedział ze wzrokiem utkwionym w dal, a na kilka pytań, które mu zadałem, udzielił jedynie zdawkowych odpowiedzi i cały czas tkwił w bezruchu, nawet kiedy po podskoku na jakimś wielkim kamieniu faeton o mało się nie przewrócił. Przez cały ten czas porucznik zachowywał postawę kata i mojemu nadal rozespanemu umysłowi zdarzały się chwile, kiedy powóz jawił się jako więźniarka, na którą czekają tłumy — pod gilotyną. A potem dotarliśmy do końca długiego wzniesienia i krajobraz na wschodzie opadł, ukazując naszym oczom rzekę Hudson. Szklistą, opalowo-szarą, rozpadającą się na miliony fal. Poranne opary zmieniły się już w maślaną mgłę, kontury drugiego brzegu ciągnęły się prosto do nieba, a każda góra rozpływała się w błękitnym cieniu.
— Już prawie na miejscu, sir — rzucił Meadows.
Tak właśnie działa Hudson: oczyszcza umysł. I tak, kiedy pokonaliśmy ostatni odcinek do klifu West Point i spod szynela lasu wyłoniła się Akademia — poczułem, że sprostam temu, co mnie czeka, i mogłem podziwiać widoki jak turysta. O, tam! Szara kamienna bryła hotelu pana Cozzensa, otoczona werandą. A na zachodzie górujące nad wszystkim ruiny fortu Putnam. Jeszcze wyżej wznosiły się brunatne muskuły wzgórza, najeżone drzewami, a ponad nimi tylko niebo.
Było dziesięć minut po trzeciej, gdy dotarliśmy do wartowni.
— Stać! — zawołano. — Kto tam?
— Porucznik Meadows — odparł woźnica — w towarzystwie pana Landora.
— Niech pan trochę podjedzie, żebyśmy mogli was rozpoznać.
Wartownik podszedł do nas z boku, a kiedy zerknąłem przez okno, ze zdziwieniem zobaczyłem, że mam przed sobą chłopca. Zasalutował porucznikowi, a potem zauważył mnie i odruchowo zaczął salutować, ale sobie uświadomił, że ma do czynienia z cywilem. Wciąż drżąca dłoń na powrót spoczęła na szwie spodni.
— Czy to był kadet, czy zwykły żołnierz, poruczniku?
— Żołnierz.
— Ale kadeci też pełnią wartę, prawda?
— Tak, kiedy się nie uczą.
— A zatem w nocy?
Spojrzał na mnie. Po raz pierwszy odkąd opuściliśmy chatę.
— Tak, w nocy.
Jechaliśmy przez tereny Akademii. Zamierzałem napisać, że wjechaliśmy na tereny Akademii, ale to by fałszywie sugerowało, że wcześniej znajdowaliśmy się na jakichś innych terenach. Owszem, są tam budynki — drewniane, kamienne i stiukowe — ale każdy z nich sprawia takie wrażenie, jakby natura ledwo go tolerowała i mogła w każdej chwili zabrać go do siebie. Wreszcie dotarliśmy jednak do miejsca, które z pewnością nie należy do natury: placu ćwiczeń. Czterdzieści mórg kamienistej ziemi i kępek trawy, barwy jasnozielonej i złocistej, podziurawionej, rozciągającej się na północ do miejsca, gdzie wciąż ukryta za drzewami rzeka Hudson odbija na zachód.
— Plac ćwiczeń — oznajmił porucznik.
Ale ja już to oczywiście wiedziałem, a jako sąsiad miałem również świadomość, że na tym smaganym wiatrami klepisku kadeci z West Point zostają żołnierzami.
Ale gdzie są kadeci? Widziałem tylko parę zdjętych z platformy armat, maszt flagowy, biały obelisk i wąski pas cienia, którego nie zdążyło jeszcze przegnać południowe słońce. Kiedy faeton turkotał ubitą drogą, na zewnątrz nie było nikogo, kto mógłby zauważyć nasz przyjazd. Nawet bębnienie ustało. West Point zamknął się w swojej skorupie.
— Gdzie są wszyscy kadeci, poruczniku?
— Na południowych wykładach, sir.
— A oficerowie?
Po krótkiej chwili milczenia poinformował mnie, że wielu z nich jest instruktorami i znajdują się w salach lekcyjnych.
— A reszta?
— Nie umiem powiedzieć, panie Landor.
— A, bo właśnie zadawałem sobie pytanie, czy nie przyjechaliśmy w trakcie alarmu bojowego.
— Nie jestem upoważniony…
— Ale może mnie pan przynajmniej poinformować, czy zostałem zaproszony na prywatną audiencję u pańskiego szefa?
— Myślę, że weźmie w niej również udział kapitan Hitchcock.
— A kapitan Hitchcock to…?
— Komendant Akademii, sir. Drugi w hierarchii po pułkowniku Thayerze.
Nic więcej nie chciał mi powiedzieć. Zamierzał trzymać się swojej jedynej pewnej rzeczy i tak też postąpił: dostarczył mnie prosto do kwatery rektora i zaprowadził do salonu, gdzie czekał na mnie ordynans Thayera. Nazywał się Patrick Murphy, kiedyś sam był żołnierzem, a teraz (jak się później dowiedziałem) naczelnym szpiegiem Thayera — jak większość szpiegów tryskał humorem.
— Panie Landor! Mam nadzieję, że pańska podróż była równie piękna jak dzisiejsza pogoda. Pozwoli pan za mną?
Pokazywał rozmówcy wszystkie zęby, ale nie oczy. Zaprowadził mnie na dół, otworzył drzwi gabinetu rektora i zawołał moje nazwisko jak lokaj, a zanim się odwróciłem, żeby mu podziękować, już go nie było. Jak się później dowiedziałem, Sylvanus Thayer poczytywał sobie za punkt honoru, aby wszystkie sprawy urzędowe prowadzić w przyziemiu — było w tym trochę teatru dla zwykłego człowieka. Mogę w każdym razie powiedzieć, że panowała tam piekielna ciemność, o co zatroszczyły się gęste krzewy za oknami, a świece ledwo oświetlały same siebie. Moje pierwsze spotkanie z rektorem Thayerem przebiegało zatem pod osłoną ciemności.
Ale zanadto wybiegam do przodu. Jako pierwszy przedstawił mi się komendant Ethan Allen Hitchcock, bezpośredni podwładny Thayera. Otóż Hitchcock, Szanowny Czytelniku, jest człowiekiem od brudnej roboty. Na co dzień pilnuje korpusu kadetów. Mówi się, że Thayer strzela, Hitchcock kule nosi. Każdy, kto czegoś chce od Akademii, najpierw musi się zmierzyć z Hitchcockiem, który niby tama powstrzymuje napór strumienia ludzkości, dzięki czemu Thayer nawet się nie zamoczy i może jaśnieć jak słońce.
Krótko mówiąc, Hitchcock przywykł do pozostawania w cieniu. I taki mi się właśnie tego dnia objawił: oświetlona dłoń, reszta w sferze domysłów. Dopiero kiedy podszedł bliżej, zobaczyłem, jakiej to niezwykłej postury człowiek (z wyglądu podobno przypomina swojego sławnego dziadka). Należy do ludzi, którzy zasłużyli na swój mundur. Szczupły, pierś płaska, usta zawsze sprawiają wrażenie zaciśniętych na jakimś twardym przedmiocie: kamyku, pestce arbuza. Piwne oczy przesiąknięte melancholią. Mocno uścisnął mi dłoń i przemówił zaskakująco łagodnym głosem, jak ktoś, kto odwiedza chorego:
— Mam nadzieję, że emerytura panu służy, panie Landor.
— Z pewnością służy moim płucom, dziękuję panu.
— Pozwoli pan, że go przedstawię rektorowi?
Łata tłustego światła: głowa pochylona nad biurkiem z drewna owocowego. Kasztanowe włosy, okrągły podbródek, wydatne kości policzkowe. Nie była to głowa czy też ciało stworzone do miłości. Nie, siedzący za biurkiem mężczyzna przybierał pozę, w której chciał wystąpić przed chłodnymi oczyma potomności, co kosztowało go wiele wysiłku: wystarczyło spojrzeć, jaki jest chudy, mimo granatowego munduru, złotych epoletów i wyszywanych złotem spodni, mimo odłożonego na bok pióra.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki